Reklama

Słodka i delikatna Audrey Tautou, nieco zamknięta w sobie i nieśmiała gwiazda francuskiego kina, i Tom Hanks - zdobywca dwóch Oscarów, aktorska lokomotywa Hollywood. Na planie "Kodu da Vinci" - Sophie Neveu i Robert Langdon. Inteligentna pani kryptolog i wszystkowiedzący profesor symboliki religijnej. - Myślę, że Hollywood mnie nie potrzebuje. Zresztą nie chcę być hollywoodzką laleczką - mówiła Audrey jeszcze dwa lata temu. Dzisiaj martwi się, czy sprosta popularności, która nadejdzie po premierze "Kodu". Tom Hanks nie może być bardziej popularny, niż jest. O swojej ostatniej roli mówi: - To przygoda mojego życia.

GALA: Jak często dostajecie maile z protestami przeciwko filmowi, w którym zagraliście?TOM HANKS: Całe uderzenie poszło w kierunku książki. Obawialiśmy się, że my też możemy mieć kłopoty, ale oprócz paru protestów na planie nic się nie działo.
AUDREY TAUTOU: Podobno pod jednym z kościołów, kiedy kręciliśmy w jego wnętrzach, protestowało 200 osób. Nasz reżyser żartował, że 198 przyszło po autograf Toma! (śmiech)
TOM: Jakaś pani ubrana jak zakonnica modliła się przed katedrą, ale następnego dnia usłyszeliśmy, że widziano ją pędzącą przez miasto harleyem!


GALA: Ale nie dostaliście zgody, żeby kręcić w Opactwie Westminsterskim.AUDREY: To jest miejsce pamięci, wielki cmentarz, na którym spoczywają królowie. Prawdopodobnie nikomu nie były potrzebne kontrowersje związane z książką Dana Browna.
TOM: Paradoksalnie jednak film może pomóc Kościołowi w wykonywaniu jego misji. Bo kiedy na drzwiach wieszają informację o tym, że w środę po południu odbędzie się prelekcja na temat zagadnień z Biblii, pojawia się 12 słuchaczy. Ale jak napiszą, że w środę jest dyskusja na temat "Kodu da Vinci", przychodzi 800.
GALA: Czy zgodnie z życzeniami organizacji kościelnych i innych wymowa książki została złagodzona? TOM: Ron Howard, reżyser, niczego nie łagodził i nie zmieniał. Dokonaliśmy, oczywiście, koniecznych skrótów. Na przykład w książce są dwa krypteksy, w filmie tylko jeden. Ale nic poza tym.
AUDREY: Staraliśmy się mieć na uwadze emocje, które ta książka wywołała u czytelników. Musieliśmy je uszanować.
GALA: Kiedy usłyszeliście o książce Dana Browna? Przed czy po otrzymaniu propozycji zagrania w jej adaptacji?AUDREY: Kiedy książka ukazała się we Francji, we wrześniu dwa lata temu, pojechałam na wakacje do Meksyku i wzięłam ją ze sobą. Wydawało mi się, że jest wystarczająco gruba na wakacje. Skończyło się na tym, że pochłonęłam ją w kilka dni. Od razu pomyślałam, że ze względu na jej konstrukcję jest to bardzo filmowa powieść, ale wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że zostanie przeniesiona na ekran.
TOM: Nie miałem pojęcia, że taka książka w ogóle istnieje, dopóki mój agent nie zwrócił mi na nią uwagi. Nie miałem nawet pewności, czy akcja książki dzieje się współcześnie. Kiedy dowiedziałem się, że mam zagrać w filmie, byłem zdezorientowany: kogo mam zagrać? Leonarda da Vinci? Przeczytałem jakieś 40 stron i stwierdziłem: OK. Biorę to! To może być diabelnie interesujące!
GALA: I było?TOM: Pracując nad filmem, odwiedziliśmy wiele miejsc, o których Dan Brown napisał w swojej książce. Podobnie jak bohaterowie powieści musieliśmy często pełzać na kolanach i przeciskać się przez wąziutkie drzwi starych konstrukcji budowlanych. Takie otoczenie w dużym stopniu wpłynęło na interpretację ról, a mnie samemu pomogło w sportretowaniu postaci Roberta Langdona. Muszę przyznać, że było to zupełnie odmienne doświadczenie niż udanie się do jednego z hollywoodzkich studiów i przemieszczanie się między sceną dźwiękową numer 5 a sceną numer 6, na której zwykle kręcone są zdjęcia. Czegoś takiego w życiu nie przeżyłem. Poza tym być w Luwrze w nocy, samemu, to silne, niemal metafizyczne doświadczenie. Jesteś otoczony arcydziełami, które wiszą piętrowo jeden nad drugim. Idąc na plan, mijałem co najmniej kilka tuzinów dzieł sztuki, które istniały w mojej świadomości i wyobraźni przez całe życie. Wchodzisz do pomieszczenia pełnego kabli i świateł, odwracasz się i nagle: O! Mona Liza! Brakowało tylko herbatki i ciasteczek. To by dopełniło scenariusza.
AUDREY: Najbardziej cieszę się z tego, że zagrałam w prawdziwym amerykańskim filmie akcji! Być może już nigdy w życiu mi się to nie zdarzy. Z drugiej strony boję się, kiedy pomyślę o skali tego projektu, o oczekiwaniach, jakie wywołuje. Zastanawiam się też, czy nie zatracę mojej prywatności. Mam nadzieję, że uda mi się żyć tak, jak do tej pory.
GALA: Kiedy spotkaliście się pierwszy raz?AUDREY: Jechałam właśnie na przesłuchania, kiedy zobaczyłam Toma. Siedział w kawiarni i czytał gazetę. Poczułam, że serce mi łomoce... (śmiech) Po kilku minutach spotkaliśmy się w salce teatralnej. Był tam Ron Howard, producent Brian Grazer, a potem dołączył do nas Tom. Ostrzegłam ich lojalnie, że nie jestem przygotowana, bo dopiero wróciłam z wakacji. Miałam też ogromną tremę. Dostałam do odegrania trzy scenki: jedną "techniczną", w której wyjaśniam Tomowi, czym jest krypteks (małe pudełeczko, które można otworzyć, tylko znając odpowiednią kombinację liter). Drugą bardziej emocjonalną, w której Sophie odkrywa nagie ciało swojego dziadka i wracają do niej wspomnienia z dzieciństwa, i trzecią - finałową scenę filmu. Wszystko było w porządku, gdy czytaliśmy swoje role z Tomem. Ale gdy reżyser zaproponował, byśmy spróbowali to zagrać na scenie, odmówiłam. Nieskładnie tłumaczyłam się, że nie umiem tekstu na pamięć, a granie, słuchanie uwag reżysera i reagowanie na nie, a to wszystko jeszcze w języku, który znam kiepsko... to mnie w tamtej chwili przerastało.
TOM: Kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz, sytuacja była nienaturalna. Ona przyleciała do Santa Monica prosto z Francji, była wykończona. Ron musiał jakoś nad wszystkim zapanować, żeby wydobyć z nas tę duchową głębię, szczególnie niezbędną w takim filmie jak ten. Audrey jest trochę zamknięta w sobie i tajemnicza, ale kiedy zadaje pytanie, wierzysz, że naprawdę prowadzi śledztwo. Prawie w każdym filmie okazuje się, że jest tylko jedna osoba pasująca do roli. I tu bez wątpienia była nią Audrey Tautou.
AUDREY: Byłam już pewna, że straciłam szansę na rolę. W przypływie odwagi poprosiłam Rona Howarda i Toma Hanksa, żeby zgodzili się zapozować ze mną do zdjęcia. Chciałam mieć jakąś pamiątkę, którą mogłabym się pochwalić przed siostrą... Uważałam, że nigdy więcej nie będę już miała okazji, by zrobić sobie zdjęcie z Tomem Hanksem.
TOM: Bardzo nas tym rozbawiłaś!
AUDREY: Pamiętam, jak rozpoczęliśmy próby. To, że tam jestem, wydawało mi się historią z innej bajki. Kiedy w kolejnych scenach graliśmy obok siebie z Tomem, czułam się przedziwnie. Myślałam bez przerwy, że to dość głupi pomysł: postawić płotkę obok rekina! (śmiech). Minęło trochę czasu, zanim przestałam się czuć onieśmielona.
GALA: Audrey, jakie są największe zalety Toma Hanksa?AUDREY: On ma same zalety! Wiem, że to nieprawdopodobne, ale Tom chyba nie ma żadnej wady! Jest w każdym calu profesjonalistą, a jednocześnie szalenie miłym i otwartym człowiekiem. Każdy reżyser powinien marzyć o pracy z Tomem. Jest fantastyczny technicznie. Potrafi zmienić sposób zagrania danej sceny tylko pod kątem jej montażu, bo wie, jakie to później ma znaczenie dla pracy całego zespołu.
GALA: Jak się przygotowywaliście do swoich ról?TOM: Zacząłem od zadawania pytań. Langdon jest profesorem Harvardu, specjalistą od symboliki religijnej. A cóż to do diabła jest?! Co jest takiego w tym przedmiocie, że facet poświęca mu całe życie? Potem zastanawiasz się, jaki jest ten człowiek, czy ucina sobie popołudniowe drzemki, jak się ubiera. Na przykład długo dyskutowaliśmy ze stylistą na temat butów Langdona. Bez przerwy pojawiały się jakieś pytania, na które musieliśmy sobie odpowiedzieć. Fizycznie nie musiałem się przygotowywać, bo rola jest "intelektualna".
AUDREY: Przygotowywałam się, trenując angielski z moją nauczycielką. Przyjechała ze mną do Paryża i cały czas była obecna na planie. Każdego ranka, jeszcze przed zdjęciami, pracowałyśmy pół godziny. Na szczęście kiedy mówisz po angielsku cały dzień, nauka języka przychodzi z większą łatwością. A zresztą to nie miało aż takiego znaczenia - przecież Sophie Neveu była Francuzką.
GALA: Tom, a kto ci zrobił w filmie taką ładną fryzurę?TOM: Manny Millar. Jest tym typem stylisty, który "opowiada poprzez włosy". Naprawdę! Głównie pracuje nad tym, jak sportretować postać za pomocą fryzury. W przypadku Roberta Langdona, mojego bohatera, to miał być nonszalancki, ale profesjonalny wygląd. Prawda jest taka, że trudno sprawić, aby moje włosy opadały na ramiona, z natury są kręcone, więc nawet przez chwilę myśleliśmy, żebym założył perukę, ale to zajmowałoby codziennie za dużo czasu, więc poszedłem do stylisty, który dobrze zna chemię włosów, i coś wymyśliliśmy.
GALA: Wiesz, że twoje uczesanie jest przedmiotem licznych dyskusji w internecie?TOM: Cóż, od początku wiedzieliśmy, że ten film z natury będzie kontrowersyjny.

Reklama
Reklama
Reklama