Reklama

Kiedy pojawiły się na naszym rynku kolorowe czasopisma, Polska zobaczyła, jak wygląda prywatne życie wybitnego, współczesnego kompozytora. Jego dwór w Lusławicach, dzieci, a przede wszystkim piękna żona. Elżbieta Penderecka przez lata była synonimem elegancji i dobrych manier. Oświetlała swoim blaskiem surowego, poważnego i z pozoru nieprzystępnego męża. Aż nagle, dwa lata temu, ta wytworna dama stała się obiektem licznych ataków. Poszło o festiwal muzyczny z okazji urodzin jej sławnego męża. W kasie miejskiej Krakowa zabrakło obiecanej sumy na pokrycie kosztów imprezy. Organizująca mężowi jubileusz żona zaczęła się gorączkować, tym samym ściągając na siebie kłopoty. Gazety rozpoczęły nagonkę na Penderecką, a bliscy ponoć znajomi skorzystali z okazji, by wylać żółć. Rodzinne miasto, dotąd dumne ze swej krakuski, nagle się od niej odwróciło. Jubileusz w skromniejszym wydaniu odbył się, ale już nie w Krakowie. Do Warszawy Elżbieta Penderecka przeniosła również swój Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena i odkryła, że bez Krakowa da się żyć, a jej determinacja się opłaca. Telefon dzwoni cały czas, a na organizowane przez Penderecką koncerty przychodzą ludzie. Umówienie się z nią na rozmowę graniczy z cudem. Wczoraj Seul, jutro Nowy Jork, dzisiaj Warszawa. I tak cały czas.

Reklama

GALA: Ciągle chce pani żyć na tak wysokich obrotach?
ELŻBIETA PENDERECKA: Taki mam temperament. Brak spokoju mam zapisany w genach. Siostra mojego ojca miała 86 lat, kiedy odbyła podróż statkiem z Argentyny do Polski. Gdybym nie wyznaczała sobie celów, byłabym nieszczęśliwa.
GALA: Mówią, że jest pani niezniszczalna.
E.P.: Kiedyś wystarczały mi trzy godziny snu, a dzisiaj i po pięciu czuję się zmęczona. Każdy jest zniszczalny. Od lat żyję w napięciu. Mam mnóstwo obowiązków, pomysłów, co tydzień jestem w innym miejscu, wokół nowe twarze. W dodatku nie umiem zrzucić czegoś na drugą osobę, bo wydaje mi się, że sama zrobię to najlepiej.
GALA: Potrafi pani odpoczywać?
E.P.: Nie. Życie u boku artysty uczy wewnętrznej dyscypliny. Od kiedy zostałam żoną swojego męża, nie pamiętam, żebym miała wolny czas dla siebie. A pobraliśmy się, nim skończyłam 20 lat.
GALA: Kiedy była pani ostatni raz na wakacjach?
E.P.: W zeszłym roku spędziliśmy z mężem tydzień nad polskim morzem. Nie lubimy egzotycznych kurortów. Wystarczy Jastrzębia Góra.
GALA: Jak rozładowuje pani napięcie, w jakim żyje?
E.P.: Artur Rubinstein wyznał mi kiedyś, że przed każdym koncertem dla rozluźnienia ogląda western. Ja też po całym dniu pracy włączam telewizor. Filmy pomagają mi odłączyć się od pracy, tego szalonego tempa, w którym żyję. Największym jednak szczęściem jest czas spędzony z czteroletnią wnuczką Marysią. Często marzę o tym, aby ją zobaczyć.
GALA: Dwa lata temu był moment, by zdjąć z siebie kilka obowiązków. Organizacja jubileuszu męża zawisła na włosku. Nie myślała pani wtedy: "Zrezygnuję"?
E.P.: Przyznaję, że kiedy ten konflikt, niezrozumiały dla mnie do dziś, osiągnął apogeum, przebiegł mi przez myśl pomysł wycofania się. Wtedy mój mąż powiedział: "Nie wolno poddawać się, kiedy biją".
GALA: Myślałam, że widząc, jak pani to przeżywa, powiedział: "Elu, daj sobie z tym spokój".
E.P.: Sądziłam, że tak powie. Nie spodziewałam się, że mąż tak silnie mnie wesprze. "Nie poddawaj się. Nigdy nie czytałem krytyk, bo nie mógłbym być artystą" - tłumaczył. Był taki moment, kiedy załamałam się.
GALA: Płakała pani?
E.P.: To rana, która trudno się goi. Zadawałam sobie pytanie: "Dlaczego?". I nie wiem. Chyba nie rozumiano sensu mojej pracy.
GALA: Zdaje się, że najbardziej urzędników raziła pani roszczeniowa postawa.
E.P.: Wielu podejrzliwie pytało: "Jaki ona ma cel, że tak się angażuje?". Cel był jeden: uczczenie 70. urodzin i 50-lecia pracy Krzysztofa Pendereckiego, co miało miejsce w wielu krajach na świecie. Nie powinno więc chyba zabraknąć tych obchodów w jego ojczyźnie. Nikt nie pomyślał, że uhonorowanie kompozytora będzie również świętem dla miasta. Ja walczyłam tylko o pieniądze dla artystów.
GALA: Czy Jan Sztaudynger miał rację, pisząc o krakusach: "Będą zazdrościć aż do dnia sądnego/ jeden drugiemu. A czego? Niczego."?
E.P.: Dużo w tym prawdy. Czego mi wtedy tak bardzo zazdroszczono? Chyba nie apanaży, bo żadnych z tego nie miałam. Dzisiaj jestem pewna jednego: życie potrafi być przewrotne, a ludzie nieszczerzy. Przecież jeszcze sześć tygodni wcześniej, tuż po zakończeniu siódmego Festiwalu Beethovenowskiego, prezydent miasta wręczał mi złoty medal za nieocenione zasługi dla Krakowa. Aż tu tak nagle odwrócono się ode mnie. Wtedy przekonałam się, że jeśli masz tylu przyjaciół, ile palców u jednej ręki, jesteś szczęściarzem. Ci prawdziwi radzili: "Elżbieta, nie czytaj gazet, nie słuchaj, co ludzie mówią, to wszystko nie ma sensu".
GALA: Zabolał tytuł na okładce jednego z tygodników: "Pendereccy spółka akcyjna"?
E.P.: Na początku. Potem pomyślałam, że mogę to uznać za komplement. Ktoś miał rację, sugerując, że jesteśmy zgraną i szczęśliwą parą.
GALA: Parą lojalnych akcjonariuszy?
E.P.: Tak, ale takich, z których jeden tworzy, a drugi stara się stworzyć jak najlepsze warunki ku temu. My jesteśmy dopełnieniem siebie. Na pierwszym miejscu dla artysty jest on i jego sztuka, nawet jeśli jest kochającym mężem i ojcem. To wymaga od towarzyszącej mu osoby wielu wyrzeczeń. W tym małżeństwie moim zadaniem było opanowanie przyziemnych problemów. Było mi o tyle łatwiej, że on zawsze lubił być blisko rodziny. Pamiętam moment: mąż w trakcie komponowania wyrywa kartki papieru nutowego i daje dzieciom do rysowania. Wielu artystów potrzebuje izolacji, absolutnej ciszy, ale nie mój mąż. Rodzina mu nigdy w niczym nie przeszkadzała.
GALA: Czego inne małżeństwa mogą wam zazdrościć?
E.P.: Wzajemnego zrozumienia. Ponadto nigdy nie byliśmy bohaterami skandalu, choć jesteśmy ze sobą 40 lat. Czasami ogarnia mnie smutek, kiedy myślę, że przed nami już mniej niż więcej wspólnego życia. Kiedy byłam młodsza, nie zastanawiałam się nad tym, że czas płynie.
GALA: Rozmawiacie o przemijaniu?
E.P.: Nie. Tylko czasami zastanawiam się, czy warto przez takie utarczki, jak te z jubileuszem, zabierać sobie tę niewiadomą resztę życia.
GALA: Jakie były te wspólne lata?
E.P.: Ciekawe. Świat wokół nas tak się zmienił. W 2006 roku minie 40 lat od prawykonania Pasji wg św. Łukasza, utworu, który dokonał rewolucji w muzyce współczesnej. Tydzień później urodził się nasz syn. To był wielki moment w twórczości męża i w naszym życiu prywatnym.
GALA: Jak zapamiętała pani męża sprzed 40 lat?
E.P.: Kiedy zostałam przedstawiona przyszłym teściom, jego ojciec powiedział: "Moje drogie dziecko, mam nadzieję, że pierwszą rzeczą, jaką zrobisz, będzie usunięcie z garderoby mojego syna ceglastego ubrania". Był 1964 rok. A po ceglastym garniturze pojawiły się fioletowy sweter i zielone spodnie. W tym sensie mój mąż zawsze był indywidualistą, nie tylko w muzyce. Był bardzo interesującym mężczyzną. Studiował filozofię, grekę, łacinę. Chciał być architektem, świetnie rysował, dużo czytał.
GALA: Czy mama mówiła: "Córeczko, dobrze wybierasz"?
E.P.: Moi rodzice od razu polubili Krzysztofa. Pół roku po urodzeniu syna mąż dostał propozycję objęcia profesury na Akademii w Essen i wówczas moja mama zaproponowała, żebym jechała tam z nim, a ona zajmie się maleńkim Łukaszem. Raz w tygodniu przemierzaliśmy drogę 1200 kilometrów w tę i z powrotem. Pół tygodnia spędzaliśmy w Essen, drugie pół w Krakowie. Mama uważała, że długie rozstania są niekorzystne dla młodego małżeństwa. Wtedy czułam się rozdarta, dzisiaj wiem, że to była ogromna inwestycja w nasze małżeństwo.
GALA: Dzięki mężowi poznała pani artystyczną arystokrację całego świata?
E.P.: Jestem szczęśliwa, że mogłam jadać kolacje z Arturem Rubinsteinem. Pamiętam, jak po jednej z nich w Nowym Jorku zaproponowałam, że odwiozę go do hotelu. Na co on odpowiedział: "Ależ Elżbieto, jeszcze nigdy żadna kobieta nie odwiozła mnie do hotelu".
GALA: Czy bliskość takich osobowości nie onieśmielała?
E. P.: W 1967 roku mój mąż został zaproszony do jury muzycznego festiwalu w Monako pod patronatem księcia Rainiera i księżnej Grace Kelly. Polecieliśmy do Monte Carlo i zamieszkaliśmy we wspaniałym Hotelu de Paris. Nagle, z tej szarej, smutnej Polski, znaleźliśmy się w wielkim świecie. Miałam wtedy dwie sukienki i musiałam sobie z tym poradzić, żeby nie czuć się jak Kopciuszek. Młodość była wówczas moim atutem. Pomogły również podstawy wychowania wyniesione z domu i znajomość francuskiego. Na przyjęciu u Grace Kelly poznałam słynną Nadię Boulanger, przyjaciółkę Prokofiewa i Strawińskiego. Zapytała mnie, czy wiem, jak mam się ukłonić podczas przywitania z księżną. Odpowiedziałam, że tak, bo nauczyła mnie babcia. Nie popełniłam gafy. Następnego dnia Nadia zaprowadziła mnie do ekskluzywnego sklepu Hermésa i poprosiła, żebym wybrała kilka apaszek. Wyjęłam granatową, popielatą, bordową i czarną. Wychodząc ze sklepu, Nadia wręczyła mi bordową. Do dzisiaj ją mam.
GALA: Jak podróże wpłynęły na pani dobry gust?
E.P.: Zawsze bacznie wszystko obserwuję. Lubię na lotnisku patrzeć, jak bardzo ludzie różnią się od siebie. Na przyjęciu obserwuję, jak nakryto stół i jak inne kobiety są ubrane. Gdybym się jeszcze raz urodziła, może zajęłabym się dekoratorstwem wnętrz. Fascynuje mnie również teatr, ale zza kulis. Życie przypomina teatr. Wejście na scenę bardzo dużo kosztuje.
GALA: Pani weszła. Po co pani ten festiwal?
E.P.: Czuję, że jest ludziom potrzebny. Nie domyśla się pani, jakie to wzruszające, kiedy ktoś obcy podchodzi na ulicy, mówiąc: "Dziękuję za wspaniały koncert". Chcę, aby do Polski przyjeżdżali wspaniali artyści.
GALA: Jak Warszawa panią przyjęła?
E.P.: Miałam ogromną tremę. Ale otuchy dodał mi prezydent Lech Kaczyński, który objął patronat nad festiwalem i powiedział, że ten festiwal nikomu nic w Warszawie nie zabiera, przeciwnie. A 20 tysięcy osób, które przyszły na koncerty, utwierdziło mnie w przekonaniu, że warto było nie poddawać się.
GALA: Słyszałam, że potrafi pani na twardym krzesełku spędzić cztery godziny pod drzwiami prezydenta czy ministra, jeśli trzeba coś załatwić. To prawda?
E.P.: Ja niełatwo daję za wygraną.To determinacja dla sprawy. Choć zdarzają się momenty, gdy myślę sobie: "Co ja tutaj robię? Kogo ja chcę przekonać?". Bywa ciężko.
GALA: Festiwal to nie tylko dobry program artystyczny, ale również szykowne przyjęcia.
E.P.: Pamiętam, jak po raz pierwszy pojechałam na Festiwal Mozartowski do Salzburga. To były lata 70., okres jego największej świetności. Liczyła się nie tylko muzyka, ale również cała jej otoczka. Tam nikt do sali koncertowej nie wchodził w swetrze. Patrzę na Japonki, które do sal koncertowych wchodzą prosto z pracy, z teczkami, ale zostawiają je w szatni i biegną do toalety założyć korale i okryć się szalem. Ubrani odświętnie inaczej słuchamy muzyki. Okazujemy też w ten sposób szacunek artystom.
GALA: Czy ta elegancja sali koncertowej nie jest sztuczna?
E.P.: Czy nie tego rzeczywiście szukamy w sztuce? Oderwania od codzienności. Czegoś wyjątkowego. Tworząc ten festiwal, marzyłam, aby nadać mu szczególną oprawę. Pragnę, żeby artyści na tym festiwalu czuli się dobrze. A te przyjęcia? Podczas moich podróży z mężem zwróciłam uwagę na to, że każdy artysta czeka po koncercie na kogoś, kto przyjdzie uścisnąć mu dłoń i zaprosić na lampkę wina. Oni sami czasami nie potrafią odnaleźć się w tym wszystkim, co towarzyszy ich sławie. Artyści sprawiają wrażenie, jakby nie potrzebowali innych ludzi. A to nieprawda, spotkanie po koncercie pozwala wybrzmieć muzyce i wyciszyć emocje.

Reklama
Reklama
Reklama