Reklama

Reputacja niepoprawnego kobieciarza i balangowicza jest na razie większa niż sława jego aktorskich kreacji. Ale to się zmienia. Nawet ci, którzy nie widzieli Colina Farrella na ekranie, po obejrzeniu go w Telefonie, Raporcie mniejszości, czy teraz w Aleksandrze Olivera Stone'a natychmiast stają się fanami jego talentu. Ten przystojny, niepokorny Irlandczyk ma w sobie to "coś". Charyzmę. Chłopięcy, łobuzerski wdzięk. Błysk w oku. Energię, porywającą niezależność i umiejętność cieszenia się chwilą. W pięciogwiazdkowym hotelu St. Regis na każdej ścianie wisi dyskretna tabliczka przypominająca o zakazie palenia. Jesteśmy przecież w Los Angeles, mieście ludzi pięknych, zdrowych, gdzie tytoń to symbol zła. Colin wchodzi do pokoju z kopcącym papierosem, z którego popiół zaraz spadnie na drogą wykładzinę. W lewej ręce trzyma kieliszek czerwonego wina. - Bo nie mieli piwa, tylko jakieś siki - mamrocze. - O popielniczkach chyba też nie słyszeli - dodaje i strząsa papierosa do szklanki. Potargane, półdługie włosy, kilkudniowy zarost i rozchełstana koszula wskazują na to, że za Colinem burzliwa noc. Na odpowiedni wizerunek trzeba w końcu ciężko zapracować. GALA: Film o Aleksandrze Wielkim może zniszczyć twoją reputację łamacza kobiecych serc. Aleksander był biseksualistą.
COLIN FARRELL: W tamtych czasach nie znano nawet takiego terminu i ani przez chwilę nie pomyślałem, żeby z tego powodu nie wziąć tej roli. Jeszcze tak mi się w głowie nie popieprzyło. Poza tym nikt nie wymagał, abym Hefajstiona, czyli Jareda Leto, zachodził od tyłu. Sorry za dosadne wyrażenie. Hefajstion i Aleksander byli bratnimi duszami do śmierci. I to było piękne i ważne. GALA: Kim jest dla ciebie Aleksander?
C.F.: O cholera. Nie moglibyśmy porozmawiać o czymś lżejszym? Aleks - tak na niego mówię - to koleś, który urodził się w królewskiej rodzinie, w wieku 20 lat odziedziczył po ojcu tron Macedonii, podbił Azję Mniejszą, Persję, a pięć lat później był już władcą całego znanego wówczas świata. Był marzycielem, wizjonerem. GALA: Macedoński wódz żył szybko i zmarł młodo. Grając go, zastanawiałeś się nad własną śmiertelnością?
C.F.: Nie muszę się nad tym zastanawiać. Dzisiaj znamy odpowiedzi na więcej pytań niż w jego czasach. Nie kontempluję faktu - przemijania ludzkiego życia, bo po co? Wiem, że palenie papierosów jest szkodliwe, ale palę. Wiem, że alkohol jest zły dla zdrowia, ale piję. Zastanawiam się czasem nad moim życiem jako takim - tym, co dzieje się teraz lub co się może stać w bliskiej przyszłości. Nad czymś, na co mogę mieć wpływ. GALA: Wątpisz czasem we własne możliwości?
C.F.: Tak jak każdy. Ten film był dobrym przykładem: bałem się tej roli, bo wiedziałem, że będzie wielkim wyzwaniem, ale nie na tyle, aby się z nim nie zmierzyć. Mam głód wyzwań. GALA: To pierwszy tak duży film w twojej karierze. Masz jakiś plan, który pozwoli ci nie zmarnować tej szansy?
C.F.: Chrzanię plany. Nigdy ich nie robiłem i nie mam zamiaru zacząć. Do tej pory udawało mi się "lecieć na spontanie" i tak widać ma być. Pracuję nad tym, co się trafia, sprawia mi to radość i tyle. Gram, co się trafia, nie patrzę, ile mi za to płacą. Najgorsza w tej robocie byłaby nuda. Wtedy pora byłaby wrócić do Dublina i założyć kiosk z rybami i frytkami. Zawsze chciałem mieć własne "fish and chips". GALA: Co ludzie w Irlandii sądzą o twojej opinii złego chłopca Hollywood?
C.F.: Ja? Zły chłopiec? Kochanie, mało się znamy, ale jak poznamy się lepiej, to udowodnię ci, że jestem aniołem. GALA: Nie wątpię. Ale obraz wiecznie zawianego Irlandczyka, który przypisała ci amerykańska prasa, nie budzi chyba entuzjazmu twoich krajanów?
C.F.: Masz na myśli bzdury typu: świetnie jest być Irlandczykiem, bo wszyscy oczekują po tobie, że będziesz pijany? Daj spokój! My, Irlandczycy, mamy poczucie humoru i dystans do samych siebie. W domu, w Dublinie, nikt nie traktuje serio tych głupot, które się w Ameryce o mnie wypisuje. Wszyscy się z tego śmieją, a najgłośniej - moja rodzina. GALA: Pierce Brosnan powiedział, że byłbyś jego świetnym następcą w roli Jamesa Bonda. Co ty na to?
C.F.: Miło z jego strony, ale ja się w tej roli nie widzę. Poza tym mam irlandzki paszport i tajne służby Jej Królewskiej Mości raczej nie wciągnęłyby mnie na listę płac (śmiech). Z propozycji filmowych na przyszłość - a nikt mi oficjalnie roli Bonda nie proponował - zastanawiam się raczej nad Policjantami z Miami. Fajne samochody, Floryda, opalone laski, cool okulary... Tak, to brzmi dobrze. GALA: Jesteś nowym gościem w pierwszej lidze gwiazd Hollywood. Opłacało się w niej znaleźć?
C.F.: Finansowo - jak najbardziej (śmiech). Robię to, co lubię, i jeszcze płacą mi za to więcej pieniędzy, niż będę potrzebował przez wiele lat. Jedyny cień mojego sukcesu - nie wierzę, że powiedziałem to słowo - to fakt, że straciłem anonimowość. I nie mówię tego, żeby się nad sobą użalać. To suchy fakt. Nigdzie nie mogę pójść sam, wyjść do miasta czy kina, żeby ktoś się do mnie nie przyczepił, nie gapił się na mnie albo nie zaczął mi robić zdjęć. Nie tylko tu, w Stanach Zjednoczonych, ale gdziekolwiek. Jednak nie marudzę, bo był to mój własny wybór. GALA: Twój tata był zawodowym piłkarzem, twoi rodzice rozwiedli się, gdy byłeś mały. Czy twoje stosunki z ojcem były tak toksyczne jak w przypadku Aleksandra?
C.F.: Jak każdy ojciec i syn walczyliśmy ze sobą. Chciałem mu dorównać, ale moja kariera sportowa skończyła się, kiedy odkryłem papierosy i dziewczyny. Nie był z tego zadowolony i często mi to mówił, a ja reagowałem alergicznie. Ale kiedy dorosłem, wszystko się ułożyło. Teraz żyjemy w zgodzie. GALA: Pytany o kobiety, powiedziałeś w jednym z wywiadów, że oddech ukochanej jest tak piękny jak pocałunek, choć nie tak mocno zapada w pamięć. Skąd tyle poezji w takim twardzielu jak ty?
C.F.: Skarbie, nie mam pojęcia! W głębi duszy jestem po prostu strasznym mięczakiem! To, co po mnie widać na co dzień, to moje zamiłowanie do kilku drinków, balang, czasem sobie przeklnę, zapalę papierosa, ale co to o mnie mówi? Kompletnie nic. Fakt, że piję, palę i klnę, znaczy dokładnie tyle, że... piję, palę i klnę. Tylko w Stanach ludzie robią z tego wielkie halo, a to znaczy, że z tym krajem coś jest nie w porządku. Z całym szacunkiem. Nic nie mówi to o mnie jako o człowieku, a prawda jest taka, że wrażliwy ze mnie gość. Nigdy się tego nie wstydziłem. Ale niech ci się nie wydaje, że nie potrafię o siebie zadbać! Jeśli ktoś mi wejdzie na odcisk, dźgnę go nożem pod żebro (śmiech). GALA: Jakim jesteś ojcem?
C.F.: Miękkim jak masło. Mój roczny syn mnie rozczula, wzbudza we mnie nieznane mi dotąd uczucia. Chcę go chronić, otoczyć chmurą miłości. Nigdy przy nim nie palę i innym też nie pozwalam - ja mogę się truć, ale chcę, żeby on miał dobry start. Na pewno strasznie go rozpieszczę. Jest miłością mojego życia. GALA: Kawaler w Hollywood to gorący towar. Jak sobie radzisz z popytem na swoją osobę?
C.F.: To ciężka praca... (śmiech). Lubię kobiety, uwielbiam z nimi flirtować i robiąc to, nie zastanawiam się, co z tego wyniknie. Ale od pięciu lat jestem sam. GALA: I wciąż jesteś synkiem mamusi?
C.F.: Absolutnie! (śmiech). Jestem kompletnym maminsynkiem: matka to mój najlepszy kumpel na świecie. Jest niesamowita. Wszystko, czym jestem lub czym mam nadzieję być, to jej zasługa. Największą frajdę mam wtedy, kiedy do mnie przyjeżdża, a ja ją wysyłam na cały dzień do spa, na manicure, pedicure i każdy inny "cure", jaki tylko istnieje. Ona to uwielbia. Wtedy czuję, że warto zarabiać tę kupę kasy. GALA: Mieszkasz teraz na dwóch kontynentach. Gdzie jest twój dom?
C.F.: W Dublinie. Tam mam mieszkanie, moje książki i płyty. W Stanach od dwóch lat mieszkam w hotelu. Nie kupuję domu z basenem. Nic nie kupuję. Czasem piwo w barze. Ale nawet w tym cholernym pięciogwiazdkowym hotelu nie mają dobrego Guinnessa. Rozmawiała ZUZANNA O'BRIEN

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama