Biorę życie pełnymi garściami
Urocza, roześmiana, niezwykle energiczna. Anna Cieślak z pasją i szczerze opowiada o pracy, która jest spełnieniem jej marzeń, i o rodzinie, bez której tego marzenia nie mogłaby spełnić.

Nie stroni od ról trudnych, nie pozwala się też zaszufladkować. W swoim dorobku artystycznym może poszczycić się kilkunastoma odmiennymi kreacjami, od roli naiwnej, zakochanej dziewczyny zmuszonej do nierządu, poprzez żydowską skrzypaczkę, przyjaciółkę Karola Wojtyły z czasów jego wczesnej młodości, po wkraczającą w dorosłe życie artystkę Małgosię, rozpoczynającą swoją pierwszą pracę w agencji reklamowej.
Nie ma pani jeszcze trzydziestki, a tak dużo udało się już pani osiągnąć.
- Realizuję swoje marzenia, które dawno temu gdzieś tam sobie wymyśliłam. Najpierw chciałam studiować w szkole teatralnej, potem pracować w teatrze. O filmie już nie wspomnę. To, że w ogóle mogłam spróbować, zawdzięczam swoim rodzicom, którzy mi zaufali i pozwolili spróbować, a także wykładowcom - wybitnym aktorom, m.in. Dorocie Segdzie, Janowi Peszkowi, Annie Dymnej i Annie Polony. Przekazywali mi swoją wiedzę, nie tylko teoretyczną, ale przede wszystkim praktyczną. Spotkaliśmy się na scenie; zarazili mnie miłością do teatru. Szansę dał mi także dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, Krzysztof Orzechowski. I oczywiście reżyserzy filmowi: znakomity i jedyny w swoim rodzaju Krystian Lupa oraz Władek Pasikowski, który obsadził mnie w swoim filmie "Glina". Potem pojawiały się kolejne propozycje zawodowe, choćby film "Masz na imię Justine", seriale "Egzamin z życia", "Na dobre i na złe" i wreszcie bliska memu sercu komedia romantyczna "Dlaczego nie!". Moja bohaterka, Małgosia, podobnie jak ja wyrusza w nieznane.
Warto czasem zaryzykować?
- Oczywiście, że warto! Jeśli nie zaryzykujemy, nie będziemy wiedzieli, na co nas stać. Kiedy wyjeżdżałam ze swojego rodzinnego Szczecina, nie zastanawiałam się, co będzie dalej. Jak się ma 18 lat, nie ma się sprecyzowanych planów. Z czasem, kiedy coś się już przeżyje, zmienia się stopień świadomości. Zdajemy sobie sprawę z konsekwencji takiego czy innego wyboru. Ja chciałam brać życie garściami. Chciałam się uczyć, rozwijać. Dlatego wszystko, co daje mi życie, traktuję jako formę kolejnego doświadczenia, przygody. Ta moja przygoda cały czas trwa...
Rodzice nie mieli zastrzeżeń co do kierunku studiów?
- Owszem, byli lekko zaniepokojeni, ale nie tyle wyborem kierunku studiów, co odległością, jaka będzie nas dzielić. Nigdy jednak niczego mi nie zabraniali, nie mówili, co mam robić. Mama zawsze powtarzała: "Co z tego, że ja ci czegoś zakażę, skoro ty i tak zrobisz, co zechcesz". Musiałam jednak trzymać się pewnych reguł. W domu była dyscyplina. Nie daj Bóg, gdybym wróciła po godzinie 22... Dlatego nie wyłamywałam się i zbierałam punkty. Mama przyznała mi się niedawno, że w młodości też bywało u niej różnie z tym wracaniem do domu na czas. Dziadek bardzo tego pilnował. Kiedy z bratem spóźnili się, bo impreza się przeciągnęła, przestawiali zegarek o 2 godziny do tyłu. Dziadka nie dało się jednak w żaden sposób nabrać. Dobrze wiedział, o której wracają, i później przez cały tydzień był szlaban na wychodzenie z domu.
Pani chyba nie dostawała takiego szlabanu?
- Nie było powodu dla którego rodzice mieliby to robić.
Dziś pewnie bardzo się cieszą, że ich córka jest szczęśliwa i robi to, co naprawdę lubi...
- Są ze mnie bardzo dumni. Najbardziej cieszą się z tego, że nareszcie wydoroślałam. Zanim opuściłam rodzinny dom, byłam nieźle zakręcona. Robiłam sto rzeczy naraz. Nigdzie nie mogłam zdążyć, niczego znaleźć. Jednym słowem - roztrzepana i chaotyczna.
Nie pasuje mi to do ścisłowca.
- Jaki tam ze mnie ścisłowiec! Jak przychodziło do zrobienia zadania z matematyki albo fizyki, musiałam prosić tatę, żeby mi pomógł.
Tata jest nauczycielem?
- Inżynierem budownictwa.
Chętnie pani pomagał?
- Nie było z tym problemu, tylko ja zawsze nawalałam. Powody były różne. Albo nie miałam książki, bo właśnie pożyczyłam koleżance, albo cyrkla... Wynikały z tego straszne awantury, po czym tata zamykał się w swoim pokoju i wyprowadzał wzory. A potem przychodził i cierpliwie mi je tłumaczył.
No to po co była pani ta matematyka?
- Poszłam do klasy o profilu matematyczno-fizycznym ze względu na swoją starszą o sześć lat siostrę, Agnieszkę, która dzisiaj jest prawnikiem. Konkretna, mocno stąpająca po ziemi i niezwykle poukładana. Nie to, co ja. A ponieważ nie miałam wtedy pomysłu na siebie, uznałam, że to niezła myśl.
W wolnych chwilach uciekała pani w tworzenie prozy, gdzie życie jest kolorowe i bez matematyki.
- Podświadomie na pewno za tym tęskniłam, tylko nie wiedziałam, co to jest. Sztuka, którą napisałam w liceum, pozwoliła mi znaleźć się właśnie w takim wyimaginowanym świecie bajki. A później życie już samo dopisało swój scenariusz.
Jak ma się ta bajka do rzeczywistości?
- Mądrość człowieka bierze się z jego własnych doświadczeń. Raz się nam udaje, innym razem dostajmy baty. Tak to już jest. Jeśli chodzi o mnie, cały czas się uczę. Ostatnie dwa lata były dla mnie bardzo udane pod względem zawodowym. Ciekawe propozycje, nagrody. To bardzo cieszy, a zarazem zobowiązuje człowieka, by utrzymał się na wypracowanym poziomie. Z czasem poprzeczka wędruje coraz wyżej.
Póki co, dobra passa trwa - i oby tak dalej.
- Bardzo się staram. Wymaga to jednak ode mnie dużego wysiłku. Jednego dnia jestem w Krakowie, gdzie gram w spektaklu, a na drugi dzień już w Warszawie na planie filmowym. Po zdjęciach wsiadam w pociąg i wracam do Krakowa, by zdążyć na próbę w teatrze. W biegu jem, uczę się tekstu i załatwiam telefony. O tyle mi łatwiej, że czerpię ogromną przyjemność z tego, co robię. Człowiek wtedy nie myśli o zmęczeniu. Nagle, w jakiś dziwny sposób, dostaje skrzydeł i leci...
Czasami jednak trzeba zwolnić tempo?
- Oczywiście! Żyjąc w nieustannym biegu, łatwo stracić sprzed oczu prawdziwy cel. Dlatego po zajęciach słucham muzyki i czytam książki, przy których maksymalnie się odprężam. A czasami wyłączam telefon i po prostu mnie nie ma. Przeznaczam ten czas na sen, dzięki któremu regeneruję siły. Narzędziem pracy aktora jest pamięć, a sen jest niezbędny, bo łatwiej się wtedy przyswaja tekst.
No dobrze, a gdzie czas dla przyjaciół?
- Zawsze się znajdzie. Lubię ludzi. Lubię z nimi rozmawiać, pomagać im, jeśli zaistnieje taka potrzeba. Sama czasami też szukam bratniej duszy, żeby się wyżalić, dlatego w chwilach, kiedy jest mi źle i smutno, dzwonię do siostry, która zawsze znajdzie dla mnie czas na pogawędkę. Wysłucha, pocieszy, dobrze doradzi. Podobnie jest z mamą, która chyba telepatycznie wyczuwa, kiedy jest coś u mnie nie tak. Wtedy dzwoni i opowiada mi, że miała w nocy dziwny sen...
Czy jest pani typem nadwrażliwca?
- Mam w sobie coś, co podobno jest domeną stuprocentowych kobiet. Z małego problemu potrafię zrobić tak wielki, że nie jestem go w stanie później rozwiązać. Analizuję, drążę. Tymczasem okazuje się, że w ogóle go nie było. Na szczęście mam przy sobie osoby, na które w każdej sytuacji mogę liczyć. Wygadam się, wygadam i od razu jest mi lżej.
Jak pani sądzi, czy świat mężczyzn jest mniej skomplikowany?
- Nie sądzę. Oni mają swój kosmos. Często jest tak, że są przekonani, iż poruszyli w rozmowie dany temat, po czym okazuje się, że nic takiego nie miało miejsca i dochodzi do nieporozumienia na zasadzie: "Jak to, przecież ci o tym mówiłem. Nie? No to może sobie tylko pomyślałem". To typowe dla mężczyzn.
Nie powiedziała mi pani jeszcze o swojej wielkiej pasji - tańcu.
- Wcześniej było żeglarstwo, i pozostało do dziś. Mam nadzieję, że podczas tych wakacji uszczknę trochę czasu i uda mi się pożeglować. A jeśli chodzi o taniec, przez cztery lata poznawałam tajniki tańca współczesnego. To fantastyczny rodzaj relaksu. Kiedy tańczymy, wyzwalają się w nas endorfiny, hormony szczęścia, co wpływa pozytywnie na naszą psychikę. Podczas tańca człowiek maksymalnie się odpręża. Taniec to świadomość naszego organizmu. Jeśli dobrze się wsłuchamy, sam nas poniesie... Na planie serialu "Na dobre i na złe", gdzie gram anestezjolog, dr Siedlecką, są dwie przecudowne charakteryzatorki, Mira i Lusia. Dbają nie tylko o nasz wygląd, ale także o dobry nastrój na planie. Na jednym z ich stanowisk wisi kartka: "Śpiewaj tak, jakby nikt nie słyszał, tańcz tak, jakby nikt nie patrzył". To oddaje wszystko.
Z jednej strony siedzi przede mną młoda aktorka, która rozwija się i realizuje swoje marzenia. Z drugiej zaś młoda, śliczna kobieta, która myśli o założeniu rodziny, stabilizacji. W którą stronę w tej chwili szala bardziej się przechyla?
- Stare przysłowie mówi: "Medio tutissimus ibis", co znaczy, że najbezpieczniej jest chodzić środkiem. Bardzo bym chciała, by tak było. Mój autorytet, Maja Komorowska, na pytanie, co robi, że w dalszym ciągu ma tak świetną kondycję i siłę do pracy, odpowiedziała, że stara się tak przeżyć każdy dzień, żeby był owocny. Ja również każdego ranka budzę się i chcę przeżyć dzień tak, by móc spokojnie zasnąć. Zarówno mój zawód, jak i życie prywatne, to wciąż nieustająca praca. Ważne jest jednak dla mnie, by oddzielać pracę od prywatności, bo w ten sposób chronię samą siebie.
Rozmawiała: Maria Ostrowska, naj@naj.pl
Anna Cieślak
Urodzona w 1980 roku obiecująca aktorka młodego pokolenia. W 2004 roku ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Krakowie. W 2005 roku została wyróżniona nagrodą za najlepszy debiut aktorski na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za główną rolę kobiecą w filmie "Masz na imię Justine". Wystąpiła w filmach "Dlaczego nie!" i "Karol - człowiek, który został papieżem", a także w kilku serialach, m.in. "Na dobre i na złe" oraz "Pensjonat pod Różą".
1 z 2

anna_cieslak_norm
2 z 2

anna_cieslak_m