W jakim jest Pan dziś humorze?

Doskonałym. Dzięki temu, że jestem zdeklarowanym fatalistą, niemal zawsze udaje mi się zachować pogodę ducha. Uważam, że jeśli coś ma pójść źle, to na pewno pójdzie, dlatego nie ma co się tym przejmować. Naprawdę mało co jest mi w stanie zepsuć humor. Pewnie dlatego nie mam nałogów, bo nie muszę sobie radzić z trudami życia ani nie mam potrzeby pozornego panowania nad rzeczywistością. 

Nie musi Pan jej kontrolować?

W ogóle. Jestem człowiekiem, którego nie można kontrolować i ja też nikogo nie chcę kontrolować. Nie mam cech przywódczych, ale też nie daję sobą dowodzić. 

Prowadząc konferansjerkę w Filharmonii Dowcipu, jest Pan sobą czy to kreacja?

To najprawdziwszy ja. Mam skłonności do czarnego humoru i absurdu. Zawsze miałem. Moi mistrzowie to Starsi Panowie, choć nie korzystam z nich bezpośrednio. W Filharmonii Dowcipu łączymy prowokacyjny żart z muzyką poważną. To jak bigos doprawiać chilli. Nie chcemy, żeby muzyka była przyjemna, poczynamy sobie z nią absolutnie bezczelnie. Zwolennicy klasycznych prawd mogą się poczuć nieswojo. Jestem dumny, że Filharmonia Dowcipu jest jedynym takim pomysłem na świecie. Naprawdę! Sprawdziliśmy to. A gramy bez grosza dotacji, utrzymujemy się z biletów. 

Na scenie robi Pan seksistowskie docinki…

Zobacz także:

Nagminnie!

Żartuje z orientacji seksualnej muzyków, wieku sopranistki, drwi z powagi muzyki.

Zwłaszcza z powagi muzyki. Ale najchętniej drwię  z siebie. Czasem dostaję oklaski za natężenie, z jakim potrafię wdeptać w ziemię siebie samego. 

Dlaczego Pan tak lubi z siebie żartować?

To mi daje poczucie bezpieczeństwa. Jak sam siebie obsmaruję, to już nikt mi nie zrobi nic gorszego. Dlatego chętnie mówię o wszystkich swoich niedostatkach. Nawet tych nieprawdziwych. Jeśli chodzi o sopranistkę, moje niestosowne żarty równoważy swoim genialnym śpiewem. A potem staje koło mnie i widać, że jest ode mnie wyższa. Od razu wiadomo, kto tu rządzi. 

W Pana przedstawieniach rozbierają się tancerki.

Na scenie tylko jedna. A ile rozebrało się za sceną!?

 

Skąd pomysł, żeby muzykę poważną traktować tak zupełnie niepoważnie? 

Dojrzewałem do tego stopniowo, nie obudziłem się nagle z nową myślą, żeby zacząć się wygłupiać, zamiast grać Beethovena. Zawsze taki byłem, śmieszyła mnie zwłaszcza zbytnia powaga. Kiedyś zaproszono mnie, żebym podczas gali rozdania Wiktorów towarzyszył prowadzącym – Magdzie Mołek i Maciejowi Orłosiowi. Miało być zaskakująco i nie do końca serio. Tamtego wieczoru poczułem, że to jest to. Znałem już wtedy reżysera Jacka Kęcika i dyrygenta Bernarda Chmielarza, z którymi do dziś współtworzymy Filharmonię Dowcipu. Każdy z nas chciał z czegoś zrezygnować. Dyrygent był pracownikiem Filharmonii Narodowej. Reżyser robił rozrywkowe widowiska telewizyjne. A ja byłem poważnym pianistą z dorobkiem, nagrałem 40 płyt, mogłem umierać. Czułem, że nie robię już nic nowego, wpadłem w trybiki powtarzalności. 

Jest Pan laureatem trzech Fryderyków, występował Pan z wielkimi nazwiskami polskiej muzyki: Teresą Żylis-Garą, Vadimem Brodskim, Konstantym Andrzejem Kulką. Zostawił Pan tak ugruntowaną karierę, by robić show? 

W środowisku to zostało odebrane ze zdziwieniem. Ale mnie środowisko przestało interesować. Chciałem się sam zmierzyć z publicznością, bez pośrednictwa i autorytetu instytucji. Zawsze byłem inny, tylko nie mogłem tego pokazać. Teraz wychodzi mi to lepiej. 

A może znudziło się Panu bycie dobrym muzykiem?

Muzyka nigdy mi się nie znudziła. Ja po prostu odważyłem się być sobą. Kiedy grałem klasyczne koncerty, często czułem, że nie jestem na właściwym miejscu, przed występem zjadała mnie gigantyczna trema. Teraz nie mam jej w ogóle, koledzy muszą mnie zatrzymywać, żebym za szybko nie wybiegł na scenę. Warto było odważyć się na taką zmianę. Zresztą, ta zmiana 
dotyczyła wszystkich aspektów: zawodowych i prywatnych. Przedtem żyłem dobrze, choć nie po swojemu. Okazało się, że wolę życie trudniejsze, ale pełne. Dopiero po czterdziestce udało mi się wreszcie zacząć być tym, kim jestem. 

Jaką rolę w Pana życiu pełnią kobiety?

Jestem zdeklarowanym feministą, mężczyzną niefanatycznym. Lubię, jak kobiety rządzą. Uważam, że mają więcej racji niż mężczyźni. Są precyzyjne, godne zaufania, a ja cenię te cechy w pracy. 

Z pierwszą żoną grał Pan w duecie. To był zgodny duet?

Duet istnieje nadal, ale już beze mnie. Ba, gra nawet lepiej! To jest ta część życia, którą zakończyłem. Nie znaczy to jednak, że w moim nowym artystycznym życiu wyrzekam się kobiet, mało tego, pożądam ich jak najwięcej! Nie wyobrażam sobie wyjścia na piwo w męskim gronie. Gdzie tylko mogę, staram się otaczać kobietami, a jeśli się nie uda, to od czego jest wyobraźnia. 

Próbuje mnie Pan zbyć żartami. Pana druga żona też jest muzykiem. Kto jest w domu większym artystą?

Takie zjawisko nie występuje. Widzi pani, rozmawiając ze mną, że jestem normalnym człowiekiem. Dbam, żeby nie było podziału: ja zajmuję się sprawami zewnętrznymi, a kobieta w domowych ciuchach strzeże ogniska. Gdybym dopuścił do tego, straciłbym radość życia, wygoda jest dla mnie zabójcza. Nie wyobrażam sobie, żebym podporządkował sobie resztę rodziny. Niezwykle mi się podoba to, że moja żona jest ode mnie całkowicie niezależna i samowystarczalna. 

 

Koncertuje Pan kilka razy w tygodniu. Rodzina nie protestuje, że tak często nie ma Pana w domu?

Wbrew pozorom spędzam w domu dużo czasu, bo staram się grać jak najszybciej, a poza tym w życiu muzyka przynajmniej raz w roku jest sezon ogórkowy, więc swoją obecnością zdążę przez ten czas zmęczyć wszystkich domowników. Tak naprawdę jestem w życiu wyznawcą filozofii równowagi. Nigdy nie musiałem niczego dla kariery poświęcić. Podobnie nie musiałem artystycznie ze względu na dzieci z niczego rezygnować. Dziecko nie musi być problemem, dla mnie nigdy nie było. Jestem ojcem niewymagającym, pokojowym i negocjowalnym. Niczego nie zabraniam ani nie wymagam. Mój syn miał ochotę pograć w gry komputerowe? I dobrze, musiał odpocząć od lekcji. Jakoś nie zszedł na złą drogę. Dziś jest wspaniałym, samodzielnym człowiekiem.

Nie chciał Pan, żeby był muzykiem?

On nie chciał, a ja czułem, że nie ma sensu go zmuszać. 

Pan jako dziecko też nie chciał grać?

Bardzo chciałem, zaczynałem jako pięciolatek. Mój ojciec był muzykiem, ale nie uważam, że talent się dziedziczy, to raczej kwestia wzoru, tego, co się wynosi z domu. Urodziłem się w biednej dzielnicy Lublina, ojciec był pasjonatem muzyki i nauczycielem. Do dziś istnieje festiwal imienia Ryszarda Malickiego w Puławach. Był jeszcze bardziej pogodny i wesoły niż ja. Jednym z moich najstarszych znajomych, jeszcze z Lublina, jest Krzesimir Dębski, jego ojciec z kolei uczył mnie teorii w szkole muzycznej. Kiedy miałem 18 lat, wyjechałem na studia do Gdańska. Z Lublina jechało się tam 14 godzin pociągiem. Najprościej było wówczas z Gdańska do Warszawy polecieć samolotem, a dalszą podróż odbyć autostopem. Bawiły mnie takie absurdy.

Jakie jeszcze sytuacje w życiu Pana śmieszą?

Zawsze, nawet kiedy jeszcze byłem człowiekiem poważnym, śmieszyły mnie zdarzenia nieoczekiwane. W latach 90. miałem występ w Teksasie i jak to często bywa w podróży do USA, nie doleciał mój bagaż. Miejscowi dali mi jedyny koncertowy strój, jaki mieli, a był to kostium w stylu Presleya, cały niebieściutki, z żabotem i postawionym kołnierzem. Nie chciałaby mnie pani 
w tym widzieć.  

Myślę, że z tą skłonnością do żartowania ze wszystkiego jest Pan duszą towarzystwa.

Kompletnie nie. Bywam nawet samotnikiem. Czasem chciałbym być bon vivantem jak mój dziadek, który przed wojną wracał do domu dwiema dorożkami: w jednej jechał on, a w drugiej – jego kapelusz. Niestety, zupełnie mi się to nie udaje. Jestem melancholikiem. Jako dziecko godzinami siedziałem i układałem przedmioty w równe stosiki. Do dziś nie potrafię funkcjonować w rozgardiaszu. Myślę, że o mojej melancholijnej naturze świadczy też to, że nie potrafię podejmować decyzji. Dlatego nie zostałem kompozytorem. Ludzie wyczuwają moją skłonność do samotnictwa i w ogóle do mnie nie lgną. Ale możliwe też, że jestem po prostu nieciekawy. Co gorsza, chyba się już nie zmienię, umrę i wtedy rzeczywiście samotność zacznie mi doskwierać.