Bałam się tego wywiadu. Wiele się nasłuchałam o Marcinie Tyszce, polskim fotografi e, który lubi się przechwalać swoimi osiągnięciami. Sam doskonale zdaje sobie sprawę, że ludzie zazdroszczą mu sukcesu, a niektórzy go wręcz nie cierpią. Postawa bezwzględnego jurora w programie „Top Model” wcale nie ociepliła jego wizerunku. Podczas spotkania byłam jednak mile zaskoczona. Owszem, Marcin lubi opowiadać o swoich sukcesach, ale trochę się ich przecież uzbierało. Dlaczego ma być fałszywie skromny? Podobały mi się jego zabawne porównania: że wśród polskich fotografów mody on jest mercedesem, a inni to maluchy, że z gazet na „V” on robi Vogue’a i Vanity Fair, a reszta VIVĘ!. To jednak fakt: zdjęcia Tyszki oglądają miliony ludzi na całym świecie, a fotografie jego kolegów z Polski najwyżej kilkadziesiąt tysięcy. Historie Marcina o współpracy z gwiazdami Hollywood pokazują, jak wygląda prawdziwy show-biznes. W jego obiektywie znalazły się m.in. Milla Jovovich, Eva Herzigova, Dita Von Teese. Według fotografa, w Polsce gwiazdy przez duże „G” można zliczyć na palcach obu rąk. Tyszka sam żyje trochę jak gwiazda. Śniadanie je w Paryżu z Latitią Castą, na lunch umawia się z Karoliną Kurkovą w Nowym Jorku, a na kolację do Mediolanu zaprasza go Stella McCartney. Podróżuje od małego, z tą różnicą, że kiedyś nocował z rodzicami w kabinie na statku towarowym (opłynęli w ten sposób całą Amerykę Łacińską), a teraz zatrzymuje się w Ritzu. Oto jak daleko zaszedł chłopiec z „5-10-15”.

Dlaczego zgodziłeś się na udział w programie „Top Model”? Jesteś prestiżowym fotografem mody, więc nie musisz występować w telewizji...
Marcin Tyszka: Dla zabawy i żeby trochę zamieszać. A tak na serio, to nadszedł idealny moment, bo co ja mogę tu jeszcze robić? W Polsce osiągnąłem wszystko: ponad 500 okładek, największe kampanie reklamowe, najsłynniejsze gwiazdy. Mogłem zaryzykować bycie surowym jurorem w „Top Model”, bo to, czy dostanę pracę w Madrycie, Paryżu czy Bombaju, nie zależy od sympatii polskiego widza, tylko od mojego portfolio.

Nadal jednak często współpracujesz z polskimi magazynami...
Marcin Tyszka: Bardzo chętnie pracuję z Glamour, Galą, VIVĄ!, Twoim Stylem, Panią... Jestem przeciwieństwem fotografa, który odcina się od kraju i mówi: „Teraz jestem w Paryżu i mam was wszystkich w d...”. Staram się być tu obecny, bo bardzo cenię tutejszych ludzi. Razem zaczynaliśmy, rozwijaliśmy się. Zresztą sam ich promuję – zabieram Roberta Kupisza i Gonię Wielochę na sesje do Vogue’a. Poza tym kto wie, ile jeszcze będę chciał żyć na walizkach? Możliwe, że za pięć lat zechcę tutaj wrócić. Stąd też powrót do telewizji.

Historia zatoczyła koło: kiedyś prowadziłeś „5-10-15”.
Marcin Tyszka: Totalne koło. Pomysłodawczynią „5-10-15” była Bożena Walter, która jest teraz szefową Fundacji TVN. 10 lat temu robiłem też pierwszą kampanię reklamową TVN. Znam więc tych ludzi od lat i bardzo ich cenię. Wszyscy zaczynali w Telewizji Polskiej: Tomek Kammel robił pierwsze kursy na prezentera, Szymon Majewski miał swój kącik „Zrób to sam”... Jestem tak naprawdę weteranem telewizyjnym (śmiech).

Jak czujesz się na wizji?
Marcin Tyszka: Nie można porównywać „5-10-15” i „Top Model”. „5-10 -15” to była telewizja dla dzieci, „przez bibułkę”: miła, ładna, uśmiechnięta. Program TVN to zupełnie inny świat: chodzi o prawdziwe emocje. Montaż telewizyjny wyciąga bardziej łakome kąski. Jest sporo sarkazmu i cynizmu, ale z humorem. To czysta rozrywka. Potrafię kogoś ostro ściąć, ale umiem też śmiać się z samego siebie. Jeśli krytykuję, to aby komuś pomóc. Pracując w świecie mody, jesteś oceniany od stóp do głów. Na tym to polega. Nie muszę się podobać tłumom. Liczy się to, by ludzie szanowali mnie za moje zdjęcia. A czy ktoś będzie chciał się ze mną przyjaźnić czy nie, jest zupełnie drugorzędną sprawą. Mam komfortową sytuację, że nie promuję nowej płyty czy filmu. Nie muszę sprzedawać swojego życia prywatnego i uśmiechać się pod publikę.

Dlaczego zdjęcia?
Marcin Tyszka: W podstawówce uprawiałem taniec towarzyski, ale nigdy nie byłem w nim najlepszy. Przyszedł moment, gdy mu- siałem zdecydować: 100 pro- cent energii na taniec albo coś nowego. Pojawiła się telewizja – świetna szkoła dziennikarstwa i życia. Za- grałem w paru filmach, m.in. w „Kronikach domowych” i „Żegnaj Rockefeller”, i wszyscy myśleli, że pójdę w tę stronę. Zdjęcia pstryka- łem wyłącznie dla zabawy, gdy pewnego dnia szef laboratorium Kodaka wysłał moje fotografie na konkurs w Arles i go wygrałem.

To wtedy zorientowałeś się, że daje ci to większą frajdę?
Marcin Tyszka: Tak. Gdy robisz zdjęcia, tworzysz. Nie jesteś trybikiem w dużej machinie, tu wszystko zależy od ciebie. To ty kreujesz świat. Wkręciłem się w to bardzo.

Tak bardzo, że postanowiłeś podbić świat. 
Marcin Tyszka: Pięć lat temu wkurzyłem się na Polskę. Ogarnęła mnie frustracja, że już nic więcej tu nie zrobię, najwyżej kolejną sesję z tą samą panią do tej samej gazety. Zawziąłem się i powiedziałem: „Basta! Spróbujmy w świecie”. Wyjechałem do Paryża i Madrytu. Moja mama łapała się za głowę, wydałem na to całe swoje pieniądze. W dodatku nie wiedziałem, czy coś z tego wyjdzie. Jak wracałem do Polski, robiłem zdjęcia do gazet dla gospodyń domowych tylko po to, aby spłacić debet na karcie kredytowej.

Skąd miałeś pewność, że ci się w końcu uda?
Marcin Tyszka: Musisz ją mieć w sobie, w przeciwnym razie nic w życiu nie osiągniesz. Do tej pory jestem małym chłopcem, który ciągle próbuje coś zrobić, każdego sezonu wspinam się coraz wyżej. Jestem typem, który jak coś osiągnie, to cieszy się tym przez pięć minut, po czym wstaje następnego dnia i ustala kolejny cel. Kilka lat temu w Madrycie ludzie zamykali przede mną drzwi, mówili: „Dziękujemy. To, co robisz, jest beznadziejne”. Teraz mnie uwielbiają i pracują ze mną. Inni nie, bo sam nie chcę już z nimi pracować. Los się odwrócił.

Czym różni się praca za granicą od zleceń w Polsce?
Marcin Tyszka: Spytaj jakąkolwiek redaktor naczelną luksusowego magazynu w Polsce, co to jest Altuzarra czy Aquilano Rimondi, a powiedzą, że to producenci kafelków, a nie najgorętsze nazwiska w świecie mody. Zyski, jakie generuje światowa moda, kolorowa prasa, filmy są ogromne. Te światy są ze sobą ściśle połączone. Gwiazdy traktują fotografa jak reżysera. Sesja zdjęciowa oznacza kolejny dzień pracy, tak samo ważny jak rola w filmie. W każdym kontrakcie gwiazdy mają wpisaną konkretną liczbę dni na promocję filmu czy płyty. Zarabiają miliony, więc zły nastrój się im nie zdarza. Jeśli zgodzą się z tobą pracować, ufają ci bezgranicznie. Najpierw sprawdzają, co robisz, chcą cię poznać. Jeśli „feeling” jest dobry, to ty kreujesz wizerunek od A do Z.

Któraś cię zaskoczyła?
Marcin Tyszka: Aishwarya Rai (aktorka Bollywood – przyp. red.) i jej mąż Abhishek Bachchan podczas sesji do indyjskiego Vogue’a. Aishwaryę malowali i czesali Robert z Gonią, natomiast jej mąż miał swojego osobistego makijażystę i fryzjera. Nie pozwolił się dotknąć nikomu innemu. Podczas zdjęć, jego makijażysta trzymał lustro za moimi plecami, tak aby Abhishek zamiast do mnie pozował do własnego odbicia. Zaskoczyło mnie to, choć podobno wielu światowych aktorów pozuje w ten sposób.

Dużo podróżowałeś już w bardzo młodym wieku.
Marcin Tyszka: Gdy miałem 16 lat, wypłynęliśmy ze znajomymi i ojcem w trzymiesięczny rejs do Afryki Zachodniej: Ghana, Gambia, Wybrzeże Kości Słoniowej i Nigeria. Miałem okazję przeżyć różne dziwne sytuacje. Nie zawsze mieszkałem w najlepszych hotelach. Po maturze wyjechałem na uniwersytet w Las Palmas na Wyspach Kanaryjskich, aby uczyć się hiszpańskiego. W akademiku dzieliłem pokój z Hiszpanem, który non-stop palił dżointy. Siłą rzeczy sam upalałem się oparami. Całe szczęście, że nie zostałem narkomanem...

Brakuje ci twojego pięknego mieszkania na Żoliborzu?
Marcin Tyszka: Prawie w ogóle mnie tam nie ma! Spędzam co najmniej 250 dni w roku poza nim. W 2009 okazało się, że do pewnego hotelu w Lizbonie przyjechałem 25 razy. Bywa, że spędzam noc w Paryżu, na drugi dzień mam zdjęcia w Madrycie, o 18 samolot i z powrotem do Paryża na dwa dni. Następnie lot do Londynu, tam jedna noc, dalej Mediolan, stamtąd Madera, pięć dni zdjęć, noc w Warszawie i wylot do Indii.

Jak wytrzymujesz to tempo?
Marcin Tyszka: Adrenalina. Nie zdarzyło się jeszcze, bym czegoś nie zrobił. Nie znoszę poczucia, że życie przecieka mi przez palce. Lubię mocno żyć, tak jak Ruth z „Niemców” Kruczkowskiego. Praca pozwala mi realizować swoją pasję, to wciąż jest moje hobby. Nigdy nie myślę o pieniądzach. W tym zawodzie, jeśli zaczynasz myśleć o pieniądzach, jesteś skończony. Musisz myśleć o rozwijaniu się, pieniądze przyjdą z czasem...

Uważany jesteś za snoba.
Marcin Tyszka: Mamy XXI wiek, pracuję, zarabiam i żyję tak, jak chcę. Nikomu nic do tego. Nie mam samochodu, ale chcę ubierać się w ładne rzeczy i bywać w fajnych miejscach. W Polsce panuje pochwała bylejakości, mierności. Dominuje myślenie: „Nie ubiorę się za elegancko na imprezę, nie zasługuję na to, co najlepsze”. Boimy się wyjść poza szereg. Nigdy taki nie byłem.

Nie nuży cię już chodzenie na te wszystkie imprezy?
Marcin Tyszka: Imprezy to ważna część mojej pracy. Zapewniam cię, że nie chodzi się tam po to, by pić szampana, tylko by dogadać kontrakty.

Czy robienie zdjęć kręciłoby cię, gdyby nie było to tak świetnie płatne zajęcie?
Marcin Tyszka: Trudno powiedzieć. Jestem obrotny, wymyśliłbym milion sposobów na zarabianie. Otworzyłbym biuro podróży lub restaurację. Kto wie, czy nie będę kiedyś konkurentem Magdy Gessler (śmiech)?