GLAMOUR: Unikasz wywiadów?

Tomasz Kot: Kiedyś dziennikarka po długiej rozmowie zagadnęła mnie jednym zdaniem o pieluchy, a potem widzę na całą stronę: „Kot – umiem przewijać pieluchy”. Wielkie mi halo. Byłem rozczarowany.

GLAMOUR: Przecież to oczywiste, że wszystkich interesujesz ty, o wiele bardziej niż rola.

Tomasz Kot: I dlatego unikam rozmów. Taki mój mechanizm obronny, bo myślę: znów będą pytali, kto w domu robi zupę, a kto przewija? O nie. Cała sytuacja wywiadu jest czymś nienaturalnym: obcy człowiek mnie pyta o moje życie prywatne i od początku wiadomo, że nie dla siebie.

GLAMOUR: Trudno, o pieluchy nie zapytam. Lada chwila zobaczymy cię w filmie o sile babskiej przyjaźni. A jak jest z tą męską, masz takiego kumpla na zabój?

Tomasz Kot: Chyba tak. Wojtka Mecwaldowskiego. W „Jak się pozbyć cellulitu” zobaczysz nas obu. Przyjaźnimy się od czasu trasy promocyjnej poprzedniego filmu Andrzeja Saramonowicza „Lejdis”. Zaskoczyło mnie, że jest między nami taka czysta energia. Rozumiemy się bez słów, bez wspomagania. Bo zazwyczaj w zalążku takich przyjaźni musi być wódka. Raz ja ci coś powiem o sobie, a potem, przy kolejnym kieliszku, ty zdradzisz coś mnie. W efekcie coraz bardziej bełkoczemy itd. Jeśli chodzi o przyjaźń z „Meckiem”, od razu między naszymi głowami powstał tunel przepływu czystej energii.

GLAMOUR: To jak się bawicie bez tego wspomagania?

Tomasz Kot: Najpierw były filmy kręcone komórką. Wariackie wygłupy. Wiesz, że telefonem da się zrobić 30-sekundowy film, który jest na tyle śmieszny, że wszystkich rozkłada na łopatki? Prześcigaliśmy się w tym, więc powstało ich sporo, bo wpadliśmy obaj w to filmowanie dość ostro (śmiech). Łączy nas absurdalne poczucie humoru.

GLAMOUR: Absurdalne jak ten prezent? Kupiłeś mu maskę dla konia. Tylko on, hm… nie ma konia.

Tomasz Kot: Przyznaję, robimy sobie dziwne prezenty. W dodatku bez okazji. Raz w dużym sklepie sportowym patrzę: dział hippiczny. Wisi takie coś. Dziwne, intrygujące. Maska chroniąca pysk konia przed muchami. No i kupiłem. W zamian dostałem od Wojtka pudełko, a w nim 500 kolorowych magnesów na lodówkę, żebym mógł układać jakiegoś gościa w trójwymiarze. Robota na trzy tygodnie. Po ułożeniu jednej nogi – odpuściłem. Raz na jakiś czas musimy się spotkać, pogadać, naładować baterie.

GLAMOUR: Zawsze byłeś taki spontaniczny, szalony?

Tomasz Kot: W podstawówce byłem outsiderem. Strasznie wysoki, z krzywicą klatki piersiowej, bo za szybko rosłem. Żyłem na swojej, odsuniętej od centrum, orbicie. Kiedy po pierwszym roku liceum dzięki poloniście odkryłem teatr, przyszło odblokowanie i było jak wybuch wulkanu. Zwariowałem. Poczułem, że ważne jest granie i tylko to. Zupełnie przestała interesować mnie szkoła. Na nieszczęście mamy, która bardzo to przeżywała. Zrobiłem szybką selekcję: fizyka, chemia, matematyka mnie nie interesują. Zaliczałem byle na mierną. Myśląc: eee... z dwóją się prześlizgnę. Teatr okazał się miłością od pierwszego wejrzenia. Choć słyszałem, że jestem za wysoki, mam krzywą przegrodę nosową, nie mam szans. Wiedziałem: to bez znaczenia, nie zrezygnuję za nic.

GLAMOUR: Jak w filmie? Sam jeden przeciwko światu?

Tomasz Kot: Masz na myśli „Braveheart”? Mam do niego ogromny sentyment. Jest tam taka scena, kiedy Mel Gibson z twarzą wymalowaną na niebiesko, krzyczy przed ostateczną walką: „Macie tylko jedną szansę! Chcecie wracać, wracajcie! Ale umierając, będziecie żałować, że jej nie wykorzystaliście”. A potem rusza do ataku. Oglądałem ten film, gdy paraliżował mnie strach przed egzaminem do szkoły teatralnej. Wyobrażasz sobie osiemset osób na dwadzieścia miejsc? Wśród nich ja – chłopak znikąd. W Krakowie byłem raz, na wycieczce. Porażka była prawie pewna. Padały pytania typu: „Po co się błaźnić? Skąd pomysł żeby zostać aktorem? Nie możesz odpuścić?” OK. Tylko potem pół życia będę się zastanawiał, co by było, gdybym jednak spróbował. Tak. Ten film mnie niósł.

GLAMOUR: Do walki? Słyszałam, że na egzaminie mówiłeś wierszyk z przedszkola. A to mi raczej zakrawa na żart.

Tomasz Kot: Gdybym zdawał zaraz po maturze, byłbym przygotowany na pięć z plusem. Ale egzamin dojrzałości (uwielbiam tę nazwę) oblałem, rok grałem w teatrze. Mniejsze, większe role, zrobiłem nawet monodram. Musiały się zmienić przepisy, nie pamiętam dokładnie, ale na korytarzu, tuż przed egzaminem, dowiedziałem się, że nie przygotowałem piosenki ani współczesnego wiersza. Wtedy przyszło mi do głowy to dziecięce: „Mamo, mamo, coś ci dam. Jedno serce, które mam…”, w rubryce autor napisałem: „autor nieznany”.

GLAMOUR: Wziąłeś komisję śmiechem?

Tomasz Kot: Przeszedłem pierwszy etap. A potem ten przedszkolny wierszyk kazali mi powtarzać na każdym kolejnym. Myślałem, że traktują to jak żart, kuriozum. Chcą, patrząc na mnie, odetchnąć: „No dobra, posłuchajmy jeszcze raz tego kretyna z Legnicy”. Pamiętam moment przełomowy, gdy usłyszałem: „Teraz niech pan to powie do matki, która właśnie pana zostawiła, opuściła i odchodzi”. Wtedy odpaliłem jakąś wewnętrzną linkę, zapuściłem motor i wywaliłem spiętrzone emocje, cały ten stres. Zdałem. Chyba pomyśleli: „Dobra, ten Kot jednak coś w sobie ma”.

GLAMOUR: Chyba masz, bo reżyserzy nie dają ci się nudzić.

Tomasz Kot: Wczoraj uświadomiłem sobie, że to już szósty rok, od kiedy mieszkam w Warszawie. Moje życie nabrało tu strasznego tempa. Karuzela się rozkręciła. Przez pierwsze dwa, nawet trzy lata, ciężko mi było zorientować się: co, gdzie, jak? Wcześniej, po studiach, pracowałem w krakowskim teatrze. Tam otaczał mnie stały zespół ludzi i wszystko było jasne. Gdybym miał porównać życie, jakie wiodłem – aktora teatralnego w Krakowie, i dzisiejsze – fi lmowego w Warszawie? Hm... Wyobraź sobie, że zmieniasz sześć razy w roku robotę. Za każdym razem są nowi pracownicy, nowy szef. Mylą się imiona, bywa, że nie wiesz, z kim rozmawiasz. Okropne uczucie. Kompletnie tracisz poczucie bezpieczeństwa.

GLAMOUR: Co je przywraca?

Tomasz Kot: Dom i dzieci. Wrócić do rodziny i odsapnąć to dla mnie największe szczęście. Całkiem niedawno rysowałem drzewo genealogiczne. Zaczęło się od tego, że chciałem pokazać mojej córce prosty obrazek, a gdy doszedłem do linii dziadków, potem pradziadków – zafascynowało mnie to. Pomyślałem sobie: musiało się spotkać i pokochać szesnastu ludzi, żeby te dzieciaki przyszły na świat. To niesamowite. Parę tygodni temu zmarła moja babcia. Mama mamy, najstarszy członek rodziny. Gdy miała trzynaście lat, została wywieziona na roboty  do Niemiec. Do dziś budzi się we mnie sprzeciw, kiedy słyszę, że wojna to nie Niemcy, tylko niemieccy naziści. Naziści strzelali. Ale kto przyjmował do pracy te dzieci – niewolników? Masz córkę? Potrafisz sobie wyobrazić, że ci ją zabierają. Wsiada w wagon bydlęcy i jazda. Nie wiadomo, czy kiedyś się jeszcze zobaczycie. Babcia to był cudowny człowiek, ciepła, autentycznie radosna. Każdego dnia przychodziła do nas do domu. Byłem z nią silnie związany. Jak wychowujesz Blankę?

GLAMOUR: Jest teraz taki nacisk na edukację małych dzieci, miganie z niemowlęciem, angielski dla trzylatków. Co ty na to?

Tomasz Kot: Przede wszystkim nie wychowuję, tylko towarzyszę w jej dorastaniu. Przeczytałem świetną książkę napisaną przez Jean Liedloff, „W głębi kontinuum”. Wynik jej obserwacji Indian z plemienia Yequana, z którymi przez wiele miesięcy żyła w wenezuelskiej dżungli. Była zafascynowana tym, że dzieci Yequana nie płaczą, nie krzyczą, a przecież, patrząc z naszej perspektywy, żyją w ciężkich warunkach. Tylko że matki noszą je wszędzie ze sobą, w chustach. Bo tam kluczem jest bliskość. Ta książka nie jest żadną biblią, ale ten sposób patrzenia na dziecko bardzo do mnie przemawia. Uderzyło mnie coś, co przeczuwałem – tak naprawdę zabija nas rywalizacja. Cała ta edukacja dziecięca jest jej początkiem. Dla mnie najważniejszy jest kontakt, ofiarowanie bezpieczeństwa. Może to jest receptą, by na świecie nie pojawił się kolejny dorosły frustrat?

GLAMOUR: Potrafisz uwolnić się od rywalizacji?

Tomasz Kot: Nie zżera mnie zawodowa zazdrość. O rolę, możliwości. Zwyczajnie cieszę się tym, co robię. Że mogę być tu i teraz.

GLAMOUR: A to prześciganie się? Większe mieszkanie, szybszy samochód… Ludzie są zbudowani z pragnień.

Tomasz Kot: Nie łapię się na ten wyścig. Z gadżetów mam iPhone’a, lubię go. Nie chcę zakładać zakonu, ale pieniądze wolę wydawać inaczej. Wziąłem udział w reklamie, co mi dało tę wolność, że stać mnie na zagranie w teatrze w Kaliszu. Skończyłem „Nianię” i na razie nie chcę występować w innym serialu. Mam ochotę próbować nowego: kino offowe, studenckie, rola u debiutującego reżysera. Dlaczego nie? Zagrałem na przykład w niskobudżetowym „Erratum” Marka Lechkiego.

GLAMOUR: Było warto, „Erratum” i twoja rola zostały zauważone przez amerykańskich krytyków. W prestiżowym serwisie !lmowym „Variety” ukazała się rewelacyjna recenzja.

Tomasz Kot: To dodaje skrzydeł. Nie boję się swoich wyborów. Ale wiem, że to, kogo gram, przenosi się na życie prywatne.

GLAMOUR: Czym ci to grozi?

Tomasz Kot: W obu serialach, które przyniosły mi popularność: „Na dobre i na złe” i „Niani”, gram obytego ze światem faceta w garniturze. Owocuje to tym, że czasami ludzie, których spotykam, z góry zakładają, że jestem „Pan Muchy W Nosie”. I choć mówię: „jestem chłopak z Legnicy, luz”, oni mają zakodowane co innego. Krępują mnie takie sytuacje, bo jak przekonać, że nie odbija mi? Pamiętam lekcję Jurka Bogajewicza, który tłumaczył, że aby uprawiać ten zawód w wieku 50 lat i później, trzeba nauczyć się, że ten film, który kręcę, to nie jest koniec świata. Nie wystrzeli mnie do gwiazd. Trzeba znać umiar i stać na ziemi. Dla mnie uziemiaczem, dzięki któremu nie popłynę, jest powrót do domu.

GLAMOUR: Zdarza ci się przynosić emocje z planu do domu?

Tomasz Kot: Bardzo szybko je z siebie wyrzucam. Odstawiam na bok. Do tego stopnia, że kiedy jest przerwa w ujęciach, nie lubię dyskutować o tym, co było. Podobnie w teatrze. Często zdarza się, że reżyser czy inni aktorzy gorączkują się: „Wiesz, w tym momencie powinieneś zrobić dokładnie tak!”. Nie słucham, bo nauczyłem się rozgraniczać te dwa światy. Wystarczy, że w samochodzie, w drodze do domu, w tej rzadkiej chwili samotności (śmiech), posłucham muzyki. Jestem fanem L.U.C-a i zawsze, jadąc, puszczam sobie taki utwór „Pozytywnie”. Dojeżdżam i, jakkolwiek by wcześniej nie było, już jest okej! Znam swoje priorytety, wiem, na którą półkę odłożyć rzeczy mniej ważne i nie mam wątpliwości, co do swojej życiowej roli. I nie miej mi proszę za złe, że nie chcę o niej zbyt wiele mówić.