Nad naszą rodziną ciąży fatum. Wiem o tym od mamy, która pamięta, jak jej matka, czyli moja babcia, poszła do wróżki. Wróżka miała na imię Ariadna. Babcia chciała się dowiedzieć, czy jej zaginiona podczas wojny siostra bliźniaczka żyje, i czy kiedykolwiek jeszcze się spotkają.
Podobno Ariadna nic nie powiedziała o babcinej siostrze. Twierdziła, że karty uparcie milczą na ten temat. Ostrzegała babcię, by uważała na swoje wnuki, a szczególnie na chłopców. Ariadna mówiła, że każdego z nich spotka jakieś nieszczęście, i żaden nie umrze śmiercią naturalną. 
– Bajdurzenie starej baby, która każe nazywać się Ariadną, nie może być prawdą – twierdził dziadek. – Nikt dorosły przy zdrowych zmysłach nie chodzi do wróżki, a już na pewno nie wierzy w to, co ona opowiada. To zwykłe oszustwo. Jakbym wiedział, co planujesz… Nie powtarzaj tego nikomu, Danusiu! – zwracał się do babci. – Bo kompromitujesz rodzinę. A ja w końcu mam poważne stanowisko.

Dziadek, kierownik referatu w Dzielnicowej Radzie Narodowej, był bardzo dumny ze swojego stanowiska. Starał się być przykładnym urzędnikiem, zawsze rzetelnie wypełniał obowiązki. Bardzo się bał, że ktoś doniesie jego zwierzchnikom, iż żona chodzi do wróżki, i on to stanowisko straci.
Trzeba pamiętać, że działo się to na początku lat 60., kiedy donosicielstwo było bardzo rozpowszechnione. Niektórzy obywatele dla własnej korzyści, z zazdrości lub by się zemścić na nielubianych sąsiadach, chętnie opowiadali, co zobaczyli lub podsłuchali. Bohaterowie donosów, zależnie od wagi przewinienia, tracili pracę, mieszkanie lub nawet trafiali do więzienia. Dlatego ostrożność mego dziadka była uzasadniona. Babcia zmarła, zanim doczekała się wnuków, i o jej wizycie u wróżki zapomniano.

Najpierw Janek, potem Janusz. Ariadna nie kłamała

25 lat temu spędzaliśmy wakacje u kuzynów na wsi. Cała nasza trójka czyli ja, mój cioteczny brat Janek i najmłodsza z nas, Ania, nasza cioteczna siostra. Lato było bardzo upalne, więc większość czasu spędzaliśmy wraz z połową wioski na gliniankach. To były stare, mocno zaniedbane dworskie stawy. Podobno przed wojną hodowano w nich ryby, potem służyły jako kąpielisko.
Miejscowi chłopcy doskonale przygotowali się do sezonu. Zbudowali na gliniankach trampolinę. Była to długa deska przyciśnięta kamieniami. Trzeba było na nią wbiec, wybić się i skoczyć do wody na głowę. Najlepszy w tym był Wiesiek, syn sołtysa. On zresztą najlepiej ze wszystkich pływał. Każdy z chłopaków chciał mu dorównać.
Janek, najstarszy i najsprawniejszy z naszej trójki, stanął na końcu deski, rozbujał ją i chciał się wybić wysoko, by ładnie skoczyć do wody. Niestety, poślizgnął się i spadł z „trampoliny”. Rozbujana deska uderzyła go w głowę. Natychmiast wyciągnięto go na brzeg. Był nieprzytomny. Ktoś z dorosłych robił mu masaż serca, ktoś inny sztuczne oddychanie. Karetka przyjechała po 40 minutach. Janek już nie żył. Miał 13 lat.
I wtedy ktoś w rodzinie przypomniał sobie przepowiednię wróżki Ariadny. Wszyscy udawali, że nie wierzą w te brednie, ale dało się wyczuć strach i niepewność. Najbardziej przejął się dziadek, który uwielbiał Janka, chętniej niż innym opowiadał mu o swoich przygodach w młodości. Śmierć ukochanego wnuka była dla niego strasznym ciosem. Codziennie chodził na cmentarz na grób babci i ciągle powtarzał, że nie powinien był lekceważyć tego, co mówiła Danusia.
– Gdybym jej uwierzył, Janek by żył – mówił każdemu. – To wszystko moja wina!

Rok po tych wydarzeniach wujkowi Zbyszkowi i cioci Józi urodził się Januszek. Nie zapomnieliśmy o Janku, ale narodziny Januszka traktowaliśmy jak znak, że rodzinę opuściły wszelkie nieszczęścia.
Nic dziwnego, że Januszek był oczkiem w głowie całej rodziny. Wszyscy spełniali jego życzenia. Januszek był w rodzinie królewiczem. Jeszcze jako mały brzdąc nauczył się, jak wykorzystać swoją sytuację. Zawsze dostawał to, co chciał. Jak nie od rodziców, to od dziadka, wujka lub ciotki. Byłem od niego o 11 lat starszy, ale czasami szlag mnie trafiał, gdy musiałem smarkaczowi ustąpić: „bo przecież on jest jeszcze mały, a ty już dorosły i rozumniejszy” – jak mi tłumaczono.
Januszek uczyć się nie chciał, ale wujostwo załatwili sztab korepetytorów i przeciągano go z klasy do klasy. Tak ukończył podstawówkę i… właściwie całą edukację. Nie udało mu się ukończyć pierwszej klasy liceum, a odwiedził chyba większość placówek w mieście. Wreszcie zdecydowano, że pójdzie do pracy. Wuj załatwił mu robotę w warsztacie samochodowym. Tamże zdobył pierwsze zawodowe szlify. Został złodziejem. Kradł samochody i trzeba przyznać, miał do tego smykałkę.
Dziadek zmarł na atak serca, gdy dowiedział się, że Januszek został aresztowany. Był przekonany, że to jego wina, bo nie uwierzył w przepowiednię Ariadny.

Po roku Januszek wyszedł z więzienia i wrócił do swego ulubionego zajęcia. Znowu kradł samochody, zresztą nic innego robić nie umiał. W czasie jednej z kradzieży trafił na konkurencję. Ktoś wyciągnął broń i Januszek został zastrzelony. Sprawcy nigdy nie złapano.
Po tych wydarzeniach wujostwo rozwiedli się i rozjechali po świecie każde w swoją stronę. Było to dla mnie szczęście w nieszczęściu, bo mnie dostało się ich mieszkanie.

PRZECZYTAJ TAKŻE:

To koniec. Wszystko się dla mnie skończyło. Nie chcę żyć

Po tych wydarzeniach zacząłem się o siebie bać. Jak dotąd przepowiednia wróżki Ariadny sprawdzała się co do joty. Ja byłem trzecim wnukiem Danusi. I nie miało znaczenia, że urodziłem się po jej śmierci. Przyznam się, że miałem stracha. Bardzo na siebie uważałem, starając się prowadzić higieniczny tryb życia, uprawiałem sport, robiłem wszystko, by unikać niebezpiecznych sytuacji.
W ubiegłym roku pomagałem ojcu malować dom na działce. Mój staruszek niechętnie biegał po drabinie, a ja – młodszy i sprawniejszy – nie miałem z tym kłopotu. Zachowywałem jednak niezbędną ostrożność. Ojciec podawał mi kubeł z farbą, ja machałem pędzlem. Kończyliśmy już ostatnią ścianę, chciałem pędzlem sięgnąć wyżej, by zamalować najdalszą deskę, gdy drabina się zachwiała – później okazało się, że jedną nogą wpadła w tunel kreta. Spadłem na plecy z wysokości ponad trzech metrów. Pociemniało mi w oczach, straciłem oddech, potem poczułem potworny ból i nie wiem, co było dalej, bo straciłem przytomność. Pamiętam jednak wyraźnie, że przez chwilę miałem wrażenie, że „unoszę się nad sobą”, że widzę siebie z góry leżącego na trawie…
Kilka koszmarnych miesięcy spędziłem w szpitalu. Zostałem sparaliżowany od pasa w dół. Robiono mi dziesiątki różnych badań, testów, lecz żadne z nich nie dało jednoznacznej diagnozy. Lekarze podejrzewali przerwanie rdzenia kręgowego, ale podobno nie było to wyraźnie widoczne na zdjęciach rentgenowskich. W końcu wylądowałem na wózku inwalidzkim. Spełniała się przepowiednia Ariadny…
To był dla mnie dramat. Nie wyobrażałem sobie dalszego życia na wózku. Przecież zawsze byłem aktywny. Co roku przynajmniej dwa tygodnie spędzałem na nartach, chodziłem po górach, jeździłem na rowerze, żeglowałem… i nagle zostałem unieruchomiony. Czekało mnie życie inwalidy. Nie umiałem się z tym pogodzić. 
Próbowałem popełnić samobójstwo. Odkręciłem gaz, zamknąłem drzwi do kuchni i… straciłem przytomność.
Odratowała mnie Ania, moja cioteczna siostra, która niezapowiedziana przyszła sprawdzić, jak sobie radzę. Otworzyła mieszkanie własnymi kluczami. No więc postanowiłem, że następnym razem zamknę drzwi od wewnątrz. Nie mam po co żyć – uznałem – więc tak wszystko zorganizuję, żeby nikt mnie nie uratował.
Rodzina postanowiła mnie pilnować. Na wszelki wypadek, wbrew mojej woli, zlikwidowano gaz w moim mieszkaniu. Mam teraz płytę elektryczną. Ustalono dyżury i przez niemal 24 godziny ktoś przy mnie był. Czułem się ubezwłasnowolniony, co jeszcze bardziej mnie denerwowało… To był najtrudniejszy czas w moim życiu.
Któregoś dnia przeglądałem wraz z Anką stary rodzinny album ze zdjęciami. Były tam cudem ocalałe fotografie z 1939 roku i nawet jeszcze sprzed II wojny światowej. Na jednym ze zdjęć rozpoznaliśmy babcię Danusię. Stała pod jabłonką z jakąś młodą, niezwykle podobną do niej kobietą.
– To pewnie Renata – powiedziała Ania, wyjmując fotkę z albumu. – Siostra babci, ta, która zaginęła w czasie wojny. Podobno babcia potrafiła godzinami wpatrywać się w tę fotografię… Mama mi mówiła, że to jest ich jedyne wspólne zdjęcie, dwóch sióstr… – podała mi kartonik.

Zobacz także:

ALE HISTORIA:

To, co zobaczyłem, wydarzyło się w rzeczywistości

Trzymałem zdjęcie delikatnie, by go nie zniszczyć, patrzyłem na dwie młode dziewczyny stojące w ogrodzie, w tle majaczył jakiś budynek. Śmiały się… 
Nagle poczułem dziwne ciepło w palcach. Całe dłonie zrobiły mi się wręcz gorące, aż do bólu, i zobaczyłem obrazy, których nie było na fotografii. Zobaczyłem, jak babcia rozmawia ze swoją siostrą, dziewczęta chichoczą beztrosko. Potem zawyły syreny, one zdziwione rozglądały się, jakby nie wiedziały, o co chodzi… Musiałem strasznie wyglądać, bo poczułem, jak Anka szarpie mnie za rękę.
– Jarek, ocknij się, co ci jest? Co się stało? Jak się czujesz? – pytała.
Słyszałem jej głos, lecz nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Dopiero po chwili odzyskałem mowę.
– Widziałem je… – wymamrotałem.
– Kogo widziałeś? Co ty gadasz, Jarek?! – nie rozumiała moja siostra
– Babcię widziałem i jej siostrę, i był jakiś wybuch…
– Po kolei, do rzeczy mów – denerwowała się Anka i ściskała moją dłoń.
– Wiem, że to nieprawdopodobne, ale miałem widzenie – opowiadałem już uspokojony – widziałem, jak babcia rozmawia ze swoją siostrą, jak się śmieją. I nagle wybuch, to pewnie bomba, zaczęły uciekać każda w inną stronę, drugi wybuch, dziewczyny zniknęły, kurz zasłonił obraz! To właśnie zobaczyłem, trzymając zdjęcie… 
Czułem, że drżę na całym ciele.
– Anka, nie wiem, co mam o tym myśleć, ale proszę, nie mów nikomu. To może być przypadek, może chory jestem, ja się boję, nie wiem, co jeszcze się wydarzy.
– Czego się boisz? Nie rozumiem – dziwiła się cioteczna siostra.
– Nie wiem czego, ale się boję. Wiem, że to głupie, ale tak czuję. 
Po chwili dodałem bardzo poważnie:
– Boję się, że dowiem się czegoś, czego nie chciałbym wiedzieć.
Siostra nie pytała dalej. Na szczęście, bo nie wiedziałbym, co jej powiedzieć. A kilka dni później dowiedziałem się od ojca, że siostra babci zaginęła podczas nalotu.
– Mama opowiadała – przypominał sobie mój ojciec – że po wybuchu zaczęły uciekać. Każda w inną stronę. Potem wybuchła druga bomba i… Renata nigdy się nie odnalazła ani żywa, ani martwa.
Od tamtej pory wieczorem, gdy nikogo nie było – bo już przestano mnie ściśle pilnować – przeglądałem różne albumy i sprawdzałem, czy coś widzę, ale tak silne widzenie nie chciało się powtórzyć. Byłem trochę rozczarowany. Przez chwilę myślałem, że mam, nie wiadomo skąd, jakieś nadprzyrodzone umiejętności. A tu nic…
Tymczasem gazety upajały się kolejną sensacją. Zaginęła młoda dziewczyna. Wszystko wskazywało na to, że została porwana. Podobno widziano, jak podjeżdża samochód i ktoś wciąga ją od środka. Okazało się że porwana była koleżanką mojej siostry, Anki. Ta przybiegła do mnie ze zdjęciem dziewczyny.
– Jarek, musisz ją znaleźć! – prosiła od progu. – Zrób to dla mnie…
– Anulka, ja nie umiem – tłumaczyłem się. – Tamto widzenie to był przypadek, próbowałem, ale nigdy się nie powtórzyło.
– Zrób to dla mnie! Proszę, Jareczku – wsunęła mi zdjęcie do ręki.
Podjechałem wózkiem do stołu, Anka zapaliła górną lampę, a ja starałem się skupić. Chciałem wywołać w sobie nastrój podobny do… Cisza, z kuchni dobiegał syk czajnika…  Nagle zobaczyłem samochód, to była terenówka na ukraińskiej rejestracji. Wyraźnie widziałem żółto-niebieski znaczek obok cyfr. Auto gwałtownie zahamowało przy krawężniku, po chodniku szła dziewczyna, zatrzymała się. Wtedy drzwi auta się otworzyły, wyskoczyło dwóch facetów, złapali dziewczynę, wciągnęli do środka i samochód z piskiem opon odjechał. Byłem pewien, że to nie byli Ukraińcy. Nie wiem dlaczego, ale byłem przekonany, że to obywatele z Zakaukazia. Z Armenii, a może z Azerbejdżanu?
Przekazano moje widzenie policji. Po dwóch tygodniach Anka przybiegła z wiadomością, że odnaleziono jej koleżankę. Uratowano ją w ostatniej chwili. Gang zajmował się porywaniem młodych ludzi, od ofiar pobierano organy do przeszczepu.

Rany, przecież ja przewidziałem ten wypadek samochodowy!

Nie wiedziałem, co myśleć o swoim „sukcesie”. Z nikim o tym nie rozmawiałem. O moich umiejętnościach wiedziała tylko Anka. Nie chciałem nikomu o tym mówić, bo widzenia pojawiły się okazjonalnie. 
Nie uważałem się za jasnowidza. Nie przepowiadałem przyszłości. Nie zauważałem też żadnej prawidłowości w moich widzeniach. Czasami się pojawiały, a najczęściej nic z siebie nie potrafiłem wydusić. Nie było się czym chwalić.
Któregoś dnia w zakamarkach szafy znalazłem album ze zdjęciami Januszka. Był ukryty, zapewne po to, by ciotka na niego nie trafiła. Oglądając te fotografie, zacząłem widzieć obrazy, których nie było na zdjęciach. Notowałem te wizje, żeby niczego nie zapomnieć. Najbardziej mną wstrząsnęło ostatnie zdjęcie. Jak wynikało z rodzinnych kronik, tydzień później został zastrzelony. Sprawcy nie znaleziono do dzisiaj, a ja…
Zobaczyłem Januszka rozmawiającego z jakimś mężczyzną. Facet był w skórzanej, czarnej kurtce. Na prawej dłoni miał tatuaż, to chyba był pająk i jakieś błyskawice. Środkowy palec zdobił wielki „sygnet”. To było o tyle dziwne i charakterystyczne, że sygnety noszono z reguły na serdecznym palcu. Rozmowa przekształciła się w kłótnię, „skórzany” podszedł do Januszka i uderzył go prawym sierpowym. Mój cioteczny brat się zachwiał i wtedy „skórzany” bandzior strzelił do niego dwa razy. Januszek upadł, bandzior wsiadł do auta, które ukradł mój brat, i odjechał. Za nim pojechało inne auto, terenowe bmw na białostockich numerach.
Od śmierci Januszka minęły ponad trzy lata. Sprawę umorzono. Nikt nie zajmował się przeszłością. Przy pomocy Anki ustaliłem nazwisko prowadzącego śledztwo i napisałem do niego list. Opisałem dokładnie swoje widzenie, ale podpisałem się jako świadek. Bałem się, że mnie wyśmieją, że nie będą chcieli zajmować się „widzeniami”.
Minął miesiąc, potem drugi, i znalazłem w gazecie opis rozbicia gangu złodziei samochodów i zastrzelenia jednego z nich. Policja chętnie chwaliła się sukcesem. Przedstawili wszystko jako żmudną pracę operacyjną zespołu śledczego. Ani słowem nie wspomnieli o moim liście, napomknęli jedynie, że śledztwo nabrało tempa dzięki współpracy policji z miejscową ludnością.
I bardzo dobrze, wolałem pozostać anonimowy. Nie chciałem sławy i tego całego zamieszania. „Jasnowidz na wózku” – już widziałem te sensacyjne tytuły w szmatławcach. Po cholerę pismaki mają mi grzebać w życiorysie. Dla nich to sensacja, dla mnie i bliskich rodzinna tragedia.
Gdy rozwiązano sprawę śmierci Januszka, miałem znowu widzenie. Było wyjątkowo silne. Jako pasażer jechałem samochodem. Auto wpadło w poślizg. 
Kierowca nie wiedział, co robić, nie panował nad pojazdem. Widziałem, jak lecimy na betonowy słup…
Kilka tygodni później miałem jechać do odległego o 40 kilometrów szpitala na badania kontrolne. Wiózł mnie kolega. Padało, było ślisko. Za szybko wszedł w zakręt, stracił kontrolę nad samochodem. Auto sunęło bokiem. Krzyczałem do kierowcy, nie wiem, co krzyczałem. Samochód z całą siłą bezwładności uderzył prawą stroną w betonowy słup. Poczułem silne uderzenie i ból w plecach w okolicy krzyża, myślałem, że pasy mnie rozerwą. Aby mnie wyciągnąć z samochodu, strażacy musieli rozciąć dach. Byłem cały czas przytomny, wszystko widziałem i słyszałem. Nie mogłem uwierzyć, a jednak żyłem! Przez głowę przeleciała mi przepowiednia Ariadny.
Na noszach poczułem, że ruszam lewą nogą! To nieprawdopodobne. Chciałem krzyczeć z radości, ale nie wierzyłem, że to prawda. W szpitalu zacząłem ruszać prawą. To był cud. Prawdziwy cud. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Ortopedzi łapali się za głowę. Nie wierzyli w to, co widzą. Paraliż się cofnął!
„To niemożliwe, to się nie zdarza 
– stwierdziło lekarskie konsylium. – Poprzednia diagnoza musiała być błędna”.
Od nowa uczę się chodzić! Nie spełniła się przepowiednia Ariadny, a ja nigdy więcej nie miałem żadnej wizji.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: