Byłam beztroską, rozrywkową dziewczyną z dobrego i zamożnego domu. Rzeczywistość PRL-u była dla mnie niewygodna, ale nie spędzała mi snu z powiek. Moi rodzice byli artystami i oboje trafili w swoje pięć minut. Tak się mówiło. Narzekali tak jak wszyscy dookoła, ale prawda była taka, że nie mieli na co.

Dziewczyna z dobrego domu. Historia Emilii

Mieszkaliśmy w willi z ogródkiem na przedmieściach Warszawy. Skończyłam dobre liceum. Byłam zakochana, szczęśliwa i pełna energii. Co prawda oblałam egzaminy wstępne na studia, ale nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Na rodzicach także nie. Chciałam studiować architekturę. Tak w każdym razie postanowiłam i to zakomunikowałam rodzicom. Jak zwykle kiwnęli głowami, że „w porządku” i wrócili do swoich spraw. Dziś już nie pamiętam, skąd wziął się ten wybór. Miałam wrażenie, że wszystko jedno, co będę studiować, i tak zawsze spadnę na cztery łapy. Dotychczasowe życie nauczyło mnie takiej postawy.
– Pani ma świadomość, że oblała?
– No pewnie, że mam – odpowiedziałam uśmiechnięta kobiecie, która wybiegła za mną z komisji.
– Szkoda. Wielka szkoda. Proszę pozdrowić rodziców i przygotować się na przyszły rok. Bo teraz nie dała nam pani szansy na przepchnięcie pani przez…
– Jasne. Nie ma sprawy. Dziękuję i do widzenia.
Wybiegłam z budynku jak na skrzydłach. Świeciło słońce, a ja byłam wolna. Byłam dziewczyną, nie groziło mi wojsko, nie groził mi głód i bezdomność. Rodzice kiwnęli głowami, że „w porządku” i zajęli się swoimi sprawami. Jak zwykle.

"Nie było szans zdążyć na lotnisko. Byłam zrozpaczona"

– Co teraz? – spytał mój chłopak.
– To samo, co do tej pory. Będę dalej cieszyć się z życia.
– Dziwna jesteś.
– Nie truj, będzie dobrze.
Pojechałam z przyjaciółmi w Bieszczady. Łaziłam po połoninach, spałam w namiocie i piłam dużo wina. Wróciliśmy w połowie września. Większość znajomych zaczynała studia od października. Mój ukochany też. Powpadali szybko w nowe towarzystwo, nowe sprawy i zainteresowania. Jeszcze się trochę koło nich kręciłam, ale z czasem byłam coraz bardziej osamotniona.
– No i co tak markotnie siedzisz w domu? Nic ciekawego się na mieście nie dzieje?
– Nie wiem, nie chce mi się… 
– tak zaczęły wyglądać moje nocne rozmowy z tatą.
– Dobrze. To może zorganizujemy ci wyjazd do Stanów. Stefan już jakiś czas temu wspominał, że zawsze będziesz mile widziana. Co? Dobry pomysł?
Pomysł był bardzo dobry. Stefan to przyjaciel taty, też artysta. Mieszkał już od lat w Ameryce, miał amerykańską żonę i dzieci.
– No, może… Poduczyłabym się języka.
Tata zajął się wszystkim. Ganiał, załatwiał, telefonował. Wreszcie miałam paszport, wizę i bilet.
– Boże, to już jutro! Jak ja będę tęsknić za moją córeczką – powiedziała mama w przeddzień wylotu.
Rano zabraliśmy z tatą rzeczy do samochodu, pożegnałam się z zapłakaną mamą i ruszyliśmy w stronę lotniska.
– Cholera jasna!
– Co się dzieje?
– Złapaliśmy gumę!
– No nie! To co teraz będzie?
– Nic się nie martw. Wymienię koło.
– No jak? Spóźnię się.
– Dam radę.
– Może złapię taksówkę?
– A po co? To przecież potrwa najwyżej dziesięć minut.
Tata wymieniał koło, a ja łaziłam po poboczu drogi. Jeszcze tego by brakowało, żeby cały plan się rozpieprzył przez jakąś oponę!
– No już! Wskakuj!
Ruszyliśmy z piskiem opon. Tata spojrzał na zegarek.
– Wyrobimy się.
Wtedy poczułam, że zamiera we mnie serce. Nerwowo chwyciłam torebkę i zaczęłam grzebać.
– Co jest?
– Nic… Nie wiem, gdzie mam paszport.
– Jak to nie wiesz?
– No nie wiem.
Miałam łzy w oczach. Wczoraj przed snem przeglądałam go sobie jeszcze raz. Moje zdjęcie, wizę amerykańską, miejsca na stemple. Odłożyłam koło lampki nocnej żeby rano nie zapomnieć spakować. Ale czy spakowałam? Nie jestem w stanie sobie przypomnieć.
– Masz czy nie?
– Nie mam – rozpłakałam się.
Tata zawrócił i ruszył ile tylko silnik mu pozwolił w stronę domu.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

" Dlaczego właśnie ja ocalałam? [...] Czy to był przypadek? Czy przeznaczenie?"

Rodzice mnie pocieszali, mówiąc, że to tylko pieniądze, że wszystko będzie dobrze i kupią mi kolejny bilet. Zamknęłam się w pokoju i ryczałam, pełna nienawiści do siebie i losu. Potem wydarzyło się coś, co zmieniło całe moje życie. Dotarła do nas wiadomość o tragedii. Ten samolot nie doleciał do celu. Zginęło wielu ludzi. Mieli swoje marzenia i plany. Kogoś tu zostawiali i ktoś tam na nich czekał. Dlaczego właśnie ja ocalałam? Dlaczego ja? Czy to był przypadek? Czy przeznaczenie? Ocalałam przez własne gapiostwo? Przez pękniętą dętkę w samochodzie ojca? Z jakiegoś innego powodu? Bez względu na to, co było przyczyną, odczuwałam okropne poczucie winy. Wobec tych wszystkich niewinnych ofiar. Wobec całego świata. Nie byłam lepsza, a jednak to ja żyję.

Nie chciałam słyszeć o podróży do Stanów. Nie chciałam zdawać na żadne studia. Rzuciłam chłopaka. Tata zapisał mnie do znajomego psychologa. Łaziłam na tę terapię bez wielkich sukcesów. Z czasem zaczęłam w miarę normalnie żyć. Znalazłam ciche i bezkonfliktowe miejsce pracy w jednej z galerii sztuki. Poznałam Grzegorza, który przeszedł swoje piekło uzależnienia od kompotu. Był już na dnie, czekał na koniec, kiedy coś, jakaś siła pomogła mu przejść cały program odtrucia i terapii. Bał się, że któregoś dnia nie wytrzyma i się złamie. Ale trwał w trzeźwości. Od momentu naszego poznania – także dla mnie. Byliśmy parą pokiereszowanych ludzi. On, bo na własną prośbę zanurkował aż do samego dna. Ja, bo nie wiadomo dlaczego byłam szczęśliwie ocaloną. Tak różne historie, a tak dobrze się rozumieliśmy. Unikaliśmy ludzi. On nie chciał spotkać kogoś z dawnych znajomych, a ja cały czas czułam się winna wobec świata.
Marysia pojawiła się w galerii tuż przed zamknięciem. Zachwyciła ją optymizmem i pozytywną energią jedna z grafik. Stała i uśmiechała się do niej szeroko.
– Przepraszam, muszę zamykać.
– Tak, tak, już idę. Proszę mi tylko powiedzieć, ile to cudo kosztuje?
Powiedziałam. Posmutniała.
– To sporo. W każdym razie dla mnie… dla nas… to za dużo.
Wzruszyłam ramionami. Nie dla niej jedynej za dużo. Sztuka musi kosztować. Zamknęłam lokal i powlokłam się do kawiarni. Byłam umówiona z Grzegorzem, że wpadnie tu po mnie po pracy. Miałam jeszcze jakieś pół godziny czekania. Przy stoliku w kącie siedziała Marysia nad herbatą. Uśmiechnęła się.
– Można się przysiąść?
– Jasne, bardzo proszę.

"Pierwszy raz od czasu terapii mogłam podzielić się z kimś tym, co mnie gryzło"

Tak poznałam moją najlepszą przyjaciółkę. Nie umiem tego wytłumaczyć ale zanim pojawił się Grzegorz, zdążyłam opowiedzieć jej wszystko o sobie. Pierwszy raz od czasu terapii i od poznania Grzegorza, ktoś wyzwolił we mnie potrzebę wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, co mnie gniotło.
Nie sądzę, żeby to było przeznaczenie. Myślę, że świat składa się z przypadków. To tylko jeden z nich. Niepotrzebnie się zadręczasz. Ale jeżeli nie mam racji, to może jedynie oznaczać, że czeka na ciebie jakieś zadanie. Dopóki go nie wypełnisz, będziesz się sama gryźć. Nie wiem…
– A ty? Co ty robisz?
– Pracuję w hospicjum. Pomagam ludziom przejść na tamtą stronę.
– To musi być straszne.
– Straszne, ale także na swój sposób piękne. Wszyscy odejdziemy. Chodzi tylko o to, żeby nie odchodzić w samotności, opuszczeniu, obojętności.
– Ja bym tak nie umiała.
– Wydaje ci się.
Marysia uśmiechnęła się do mnie i nie był to uśmiech osoby zbolałej i cierpiącej. Jaki był? Spokojny? Spełniony?
Wymieniłyśmy się telefonami. Grzegorz nie chciał o tym słuchać.
– Nie, proszę, nie zamęczaj mnie. Cały dzień mam do czynienia z problemami, a teraz ty zaczynasz o hospicjach. Wiem, że ludzie umierają. Wiem, że niektórzy w strasznych warunkach. I wiem, że należy im pomagać. Ale proszę…

Zobacz także:

TO CIĘ MOŻE ZAINTERESOWAĆ:

"Następnego dnia obudził mnie przypływ energii. Pognałam do roboty"

– Co robisz? – spytała szefowa.
– Kupuję to.
– Tę grafikę? Ty? Dla siebie?
– Tak.
– Proszę, potrafisz mnie zaskoczyć. Policz to sobie po kosztach.
Zadzwoniłam do Marysi. Umówiłyśmy się po pracy.
– To dla ciebie. Dla was.
– No co ty, nie mogę. Sama mówiłaś przecież, ile to kosztuje. Nie przyjmę tak drogiego prezentu.
– Nie ty masz przyjąć. Przecież wiesz.
– Słuchaj. Pod jednym warunkiem. Pójdziesz tam ze mną, dobrze? Sama to zaniesiesz i powiesisz na ścianie.
– Nie wiem, czy dam radę.
– Będzie ciężko, ale dasz.
Grafika rozświetliła przestrzeń pokoju. Marysia wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do jednego z łóżek. Siwiuteńka staruszka uśmiechnęła się do mnie.
– Bardzo mi pani przypomina moją córkę, mam tu jej zdjęcie. Z Nowego Jorku. Ona tam mieszka i ma rodzinę. Niedługo tu przyleci, żeby mnie odwiedzić. Ja jestem szczęśliwa, że oni są szczęśliwi. Pani to rozumie, prawda?
Nie wiem, czy już wtedy zrozumiałam. Wiem tylko, że byłam na dobrej drodze.

WIĘCEJ HISTORII: