Co widzi pacjent w szpitalnej izbie przyjęć? Zatłoczoną poczekalnię, w której siedzi się po kilka godzin, tłok, lekarzy i pielęgniarki, które go lekceważą. A co widzą lekarze i pielęgniarki? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie w książce "Twoje życie w moich rękach". Oto przerażająca prawda o polskiej ochronie zdrowia.

Twoje życie w moich rękach: rozmowy z pracownikami systemu opieki zdrowotnej

Rano zabieram pacjentów na rehabilitację, mam pół godziny na każdego. Jeśli to człowiek, który sam się nie porusza, po ćwiczeniach odwożę go do łóżka. Mógłby posiedzieć jeszcze trochę w świetlicy, na dworze, pobyć z ludźmi, ale wtedy do szesnastej nikt go stamtąd nie zabierze i będzie się męczył. O siedemnastej wszyscy niesamodzielni są kładzeni do snu - tak o swojej pracy opowiada Joanna, fizjoterapeutkarehabilitantka w zakładzie opiekuńczo-leczniczym.

Jak się czujesz, kiedy pacjent umiera? To dla ciebie bolesne czy przywykłaś, pracując w takim miejscu?

My, terapeuci, mamy stały kontakt z naszymi pacjentami, pewnie też w związku z tym jest nam trudno się z nimi rozstawać. Owszem, jest to dla mnie często bolesne, zwłaszcza gdy miałam dobry kontakt z pacjentem. A my sobie ze śmiercią w ośrodku musimy radzić sami, nikt z nami nad tym nie pracuje. Jakoś się więc na to znieczulamy. Przychodzi ktoś i mówi: „Słuchaj, zmarła ci pacjentka”. Nabieram powietrza i mówię: „To mam wolne miejsce”. Nikt ze mną nie będzie o tym rozmawiać. Muszę sobie sama z tym poradzić. Psycholodzy z ośrodka pracują z rodzinami i z pacjentami. My nie możemy spuścić na nich tak trudnych emocji.

Zdarza nam się rozmawiać z psychologami, kiedy jest jakaś poważna sytuacja, zastanawiamy się, jak sobie poradzić z rodziną, z pacjentem, co można zrobić. Ale nie rozmawiamy o nas. Śmierć to niejedyny trudny temat w naszej pracy. Wiesz, jak wygląda rozmowa fizjoterapeutów, którzy mają przerwę na to, żeby coś zjeść? Mówimy sobie takie rzeczy, że, tak myślę, mój mąż i moje dzieci nie chciałyby ich słuchać. Że dostałam we włosy flegmą z rurki albo że posadziłam dziś pacjenta i miałam całe nogi i ręce w kupie. Albo że pacjent zwymiotował i mimo że miałam mdłości, to wytrzymałam przy nim, aż przyjdzie ktoś, kto mi pomoże go położyć i umyć. Czasami rozmawiamy sobie o takich rzeczach, jedząc obiad. I uświadamiamy sobie, że dobrze, że nie słyszą nas nasze rodziny, bo nie uwierzyłyby, że możemy mówić o takich rzeczach w takim momencie.

"U nas śmierdzi kupą, odleżynami i rozkładającym się ciałem"

Nie opowiadacie rodzinie wcale o tym, co się dzieje w pracy?

Tylko ogólnie. Nauczyłam się, że wychodząc z ośrodka, zamykam furtkę i myśli o pracy zostawiam za nią. Bo to myślenie strasznie boli. Kiedy zaczynałam, płakałam w domu, przeżywałam. A potem stwierdziłam, że nie mogę nikogo tym obciążać, że trudne jest słuchanie o umieraniu i cierpieniu. Gdy szłam na studia na fizjoterapię, mama powiedziała mi, że to jest taka fajna, czysta praca. Będę włączać sobie jakieś aparaty, pacjent będzie wychodził ode mnie zadowolony. Niektórzy myślą o tej naszej pracy, że to takie SPA. A u nas śmierdzi kupą, odleżynami i rozkładającym się ciałem. I my musimy sobie z tym poradzić. Nie wyobrażam sobie, że przyniosę to do domu i zacznę opowiadać mężowi. On i tak już bardzo dużo słyszy, chociaż czasami mówi, że nie zdaje sobie sprawy z tego, co ja robię. Jedyne osoby, które mogą mnie zrozumieć, to są ludzie, z którymi pracuję. Oni też są zmęczeni, przeciążeni. Mało zarabiamy, na etacie dostaje się tysiąc osiemset–tysiąc dziewięćset złotych. Podnosimy pacjentów, dźwigamy, to jest ciężka praca fizyczna, dodatkowo bardzo obciążająca emocjonalnie.

Zobacz także:

Oni skończą tu swoje życie. Ja robię wszystko, żeby ich nie bolało.

"Zdajemy sobie sprawę, że większość naszych pacjentów tutaj skończy swoje życie"

To trudne pytanie, ale jeśli ktoś umiera, to czy jest sens wzmacniać jego ciało? Może lepiej zostawić?

Zdajemy sobie sprawę, że większość naszych pacjentów tutaj skończy swoje życie. Dzięki naszej pracy nie wrócą do sprawności, ale może poprawić się jakość ich życia. Możemy na przykład nauczyć pacjenta leżącego siedzieć na wózku i poruszać się na nim. Albo możemy usprawnić mu rękę na tyle, żeby mógł się napić czy uczesać. Poczucie sprawstwa, że potrafi coś zrobić, jest dla pacjenta bardzo ważne. To, że sam może skorzystać z toalety, że przesiądzie się z wózka na sedes bez proszenia o pomoc. Dla niego to jest ogromna zmiana. U pacjentów, którzy leżą, są bez kontaktu, walczymy z przykurczami. Gdy ręka przykurcza się coraz bardziej, napina, zaciska, wykręca, to coraz bardziej boli. Spowodowanie, że będzie luźniejsza, wydaje się małą rzeczą, ale dla pacjenta to podstawa. Przychodzę do kobiety, która ma dziewięćdziesiąt pięć lat, nie chce wstać, nie chce chodzić, ale widzę, że potencjalnie może. Pomagam jej więc w tym. I ona mówi, że to dla niej ważne, bo lepiej wtedy oddycha, lepiej jej pracują mięśnie, a kiedy ja przy niej siedzę, czuje się bezpiecznie. Więc ona na mnie czeka i kiedy przychodzę, poprawia jej się samopoczucie psychiczne. Gdy rehabilitant motywuje sportowca czy osobę po urazie na nartach, to ćwiczymy inaczej, walczymy z bólem, robimy rzeczy, które mu pomogą wrócić do pracy, do tego, żeby mógł znowu jeździć na nartach. W ośrodku pracujemy z człowiekiem, który nie wróci dzięki tej pracy do domu. Niektórzy tak myślą, bo kiedy ich pytam o cel rehabilitacji, to odpowiadają, że chcą jeszcze jeździć samochodem. Mówię wtedy: „OK, to jest taki długoterminowy cel, ale na razie jeździ pan na wózku, nie wstaje pan, to teraz spróbujmy powiedzieć, co trzeba zrobić, żeby doszedł pan do momentu, w którym pan będzie jeździł samochodem”. „No wstawać i chodzić”. Mówię: „To skupmy się na tym, a potem pomyślimy o samochodzie”.

Ale to dobrze, że on ma plan.

Jasne, że tak. Bywa też, że mówi: „Wie pani, gdy stąd wyjdę, to zrobię porządek z tą moją rodziną, odbiorę im moje mieszkanie, samochód, cały majątek. Popamiętają. Moim celem jest to, żeby stąd wyjść i ich załatwić”. Mamy i takich pacjentów. Trudno z nimi pracować, bo nikt ich nie lubi. Mamy pacjentkę, która jest straszną perfekcjonistką. Wszystko ma być tak poukładane, jak ona chce, i pielęgniarki losują sobie, która do niej pójdzie. Ale rehabilitantkę ma jedną, która trafiła do niej po kolejnych zmianach. Jest tak samo poukładana i nie daje sobie wejść na głowę. Bo ona wchodziła na głowę innym rehabilitantom. Nie tak zapięty guzik, nie tak włożona skarpeta, nie tak usiadła, jak miała usiąść. Kiedy z kimś takim pracujesz, zaczynasz się męczyć, aż w końcu twój poziom frustracji jest już taki, że mówisz: „Ja myślę, pani Mario, że nikt nie zrobi tego tak dobrze jak pani, więc najlepiej będzie, jeśli pani zrobi to sama”. Usłyszałam, że jestem chamska, nieuprzejma, niekulturalna i teraz ta pani nie mówi mi „dzień dobry”. Trudno, jakoś to będę musiała przeżyć. Często mam tak, że myślę sobie, no dobra, to co ja bym mogła zrobić, żeby zmienić tę relację z pacjentem na lepszą? A potem słucham, jak inni opowiadają o tym pacjencie, i dochodzę do wniosku, że ja wcale nie chcę tej relacji zmieniać, po prostu nie chcę jej mieć. Co mnie to obchodzi, że ktoś mi nie odpowie na „dzień dobry”? Ja i tak będę przychodzić, mówić „dzień dobry”, a że od kogoś nie usłyszę odpowiedzi, to trudno, pacjent się do mnie nie odzywa i już.

Nie bierzesz takich spraw do siebie?

Na początku wszystko traktowałam bardzo poważnie. Pamiętam, jak zmarł mi pierwszy pacjent. Widzę, że na nowych ludziach, którzy przychodzą do tej pracy, robi to takie samo wrażenie. Umiera ci ktoś, przychodzisz i jest puste łóżko. Ja teraz już wiem, jak wygląda pokój osoby, która zmarła, co się wtedy dzieje, jakie są procedury. Ale wtedy weszłam, zobaczyłam puste łóżko i zapytałam, gdzie jest pani Teresa. Wiedziałam, że pacjentka była w bardzo ciężkim stanie, bliżej jej było do śmierci niż do życia, jednak odruchowo zapytałam personel, gdzie jest. A personel, zamiast mi odpowiedzieć, że pacjentka zmarła, powiedział, że odeszła. „Jak to odeszła?” „No odleciała”. „Jak to odleciała?” „No, do aniołków”. „Czyli zmarła?” „Tak, przecież mówimy, nie rozumie po polsku?” Wkurzyłam się. Mówię: „Nie, dla mnie informacją jest, kiedy ktoś powie, że pacjent zmarł, nie chcę tych zagadek, dla mnie to jest nieporozumienie”. Długo mi zajęło przyzwyczajenie się do tego, że pacjenci umierają. Jednak widzę, że młodzi ludzie, którzy tu przychodzą, są tacy bezradni. Nikt nie pracuje z ich emocjami. Pytam, co się stało. „Pani Zdzisia mi zmarła, a jeszcze wczoraj coś tam jej robiłam i ja w ogóle…” I widać, że ten człowiek jest rozbity. Pytam, czy to pierwszy pacjent. „No tak”. Mówię więc, że pierwszy pacjent jest najtrudniejszy. To ciężka rozmowa, bo to jest głupie, nieempatyczne, żeby mówić komuś, że przyzwyczai się do śmierci. A ten ktoś stoi, rozgląda się, mówi: „Ale ja rozmawiałam, umawiałyśmy się że dzisiaj przyjdę, i przyszłam, a jej nie ma”. To jest trudne, śmierć jest trudna.

Chodzi ogólnie o oswajanie się ze śmiercią. Z wizją swojej śmierci też.

Wiesz, co my mówimy do siebie? Słuchajcie, jeżeli ja trafię do takiego zakładu i któreś z was tutaj będzie, pamiętajcie, ja nie chcę być ćwiczona na siłę. Nie chcę, żeby uporczywie podtrzymywano moje życie. Nie chcę jeździć do szpitala na SOR, chcę po prostu umrzeć.

Tę i inne rozmowy z lekarzami możecie przeczytać w książce "Twoje życie w moich rękach", Katarzyny Skrzydłowskiej-Kalukin (wyd. Słowne).