Reklama

Są takie wydarzenia, które sprawiają, że człowiekowi odechciewa się żyć. Nagle umiera ktoś bardzo bliski, traci się dom, zdrowie. Ty wyszłaś z tego obronną ręką, wręcz silniejsza...
Anna Dymna: Kiedy spaliło się nasze mieszkanie na strychu, śmialiśmy się, rysowaliśmy projekty nowej łazienki, kuchni. Ale wtedy był przy mnie Wiesiek. Trzy miesiące potem zmarł. Nie potrafię powiedzieć, co wtedy czułam. W filmach bohaterka po stracie ukochanej osoby szaleje z rozpaczy, płacze, wyrywa sobie włosy z głowy. W życiu tak nie jest. Nagle następuje cisza. Otępienie. Pomógł mi zawód. Bo musiałam przyjść do teatru, umalować się, przebrać i wejść w inny świat, który dawał mi odpoczynek od mojej rzeczywistości. Działałam jak w transie i to chyba uratowało moje serce i mózg, mimo że byłam kompletnie załamana.
A to był dopiero początek. Parę miesięcy później miałaś poważny wypadek samochodowy...
Być może w ogóle bym sobie nie poradziła, gdyby nie ten wypadek. Kręciłam wtedy dwa filmy: "Do krwi ostatniej" w reżyserii Jerzego Hoffmana i "Węgierską rapsodię" Miklosa Jancso. Na plan na Węgry jechałam samochodem z kierowcą, spieszyliśmy się. Na terenie Węgier zasnęłam. Obudziłam się w szpitalu z połamanymi żebrami, które powchodziły mi do płuc, z uszkodzeniami kręgosłupa, chwilowo sparaliżowana. Nie pamiętałam niczego. Wiedziałam tylko jedno: że chcę żyć. Traciłam, to znów odzyskiwałam pamięć, aż wróciła na dobre. Ale już patrzyłam na to inaczej. To tak chyba jest, że kiedy nagle tracimy wszystko, zaczynamy rozumieć, jaką wartością jest życie samo w sobie. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że człowiek urodził się po to, by żyć i że największą radością jest to, że w ogóle oddycha. Po wypadku zaczęłam tracić to, co trzymało mnie na powierzchni po śmierci Wieśka, czyli role. Z roli u Jancsa musiałam zrezygnować, bo okazało się, że mam jeszcze złamaną miednicę. Hoffman powiedział, że zaczeka, aż wyzdrowieję. A ja leżałam w kolejnym szpitalu i litowałam się nad sobą: nie dam rady, nie wytrzymam, już nic mi się nie chce, nikt na mnie nie czeka. Mogę ćwiczyć i wracać do zdrowia, tylko po co? Żeby pokazywać się przed kamerami? To był zbyt słaby powód.
Ale to załamanie było chwilowe. Co sprawiło, że minęło?
Większość czasu w szpitalu spędzałam w basenie, w którym mogłam ćwiczyć. Kiedyś stałam na jego brzegu i zobaczyłam, jak trzy dziewczyny ćwiczą i śmieją się. Rozdrażniło mnie to: jak mogą się śmiać i być szczęśliwe, skoro życie jest takie okropne?! Popatrzyłam na nie z nienawiścią i też zaczęłam ćwiczyć. Kiedy później wychodziłyśmy z basenu, okazało się, że jedna z tych dziewczyn nie ma nóg, druga ma tylko jedną, a trzecia jest częściowo sparaliżowana. Poczułam straszny wstyd, że mam ręce, nogi, szansę na zdrowie i rozczulam się nad sobą! Te dziewczyny - w ogóle o tym nie wiedząc - pomogły mi jak nikt na świecie. Oczywiście, miałam problem z samotnością, z tym, że jestem młodą kobietą, której jedyna miłość życia umarła - bo ja nie potrafię żyć tylko dla siebie. Ale okazało się, że wcale nie umarła. Poeci piszą, że miłość jest wieczna, że jest wszystkim, co istnieje, nigdy nie przemija wtedy tego nie rozumiałam. A teraz to wiem. Jeśli miłość jest prawdziwa, to nigdy cię nie opuści. Wiesiek nie żyje od 28 lat, a ja wiem, że on cały czas tu jest i mnie wspiera. Być może ja to w sobie wypracowałam, czepiając się życia? Potem miałam kolejne wypadki, ale już wiedziałam, że się nie poddam. Teraz, gdy na co dzień obcuję z ludźmi niepełnosprawnymi, widzę, jaką człowiek posiada siłę. I jak ja walczyłam o nią wtedy, w szpitalu, na przekór cierpieniu i bólowi. Patrzę na tych wszystkich ludzi bez nóg, rąk, przykutych do wózków, którzy cieszą się każdą chwilą. Bo oni wiedzą to, czego nie wiedzą ludzie zdrowi: że człowiek jest szczęśliwy, póki oddycha.
Moja mama Dorota Terakowska, gdy leżała w szpitalu na oddziale onkologicznym, powiedziała: "Tu nie ma śmierci, tu jest życie! Młode dziewczyny biegają i przymierzają peruki... Panowie z kroplówkami wywijają rękami, rycząc przed telewizorem: Wisła, gola!". A mnie szpital przerażał.
- Ja już przeszłam te bariery. W programie telewizyjnym "Spotkajmy się" rozmawiam z ludźmi śmiertelnie chorymi i często są to tak sympatyczne rozmowy, że ja zapominam, iż siedzi przede mną człowiek skazany na śmierć. Po 10 minutach zaczynamy mówić o życiu, a nie cierpieniu. To zdumiewające, bo człowiek umiera, a ja uczę się od niego radości. Ale zdarzyło mi się rozpłakać na antenie. Siedziała koło mnie kobieta od lat przykuta do wózka i nagle powiedziała, że życie jest piękne. Zaczęła mówić, że ona nie może się ruszać, ale widzi, jak pięknie drgają liście na wietrze. Widzi, bo się zatrzymała. My pędzimy przed siebie i nic nie widzimy. Powiedziała, że jej życie ma sens, że jest potrzebna bardziej niż ktokolwiek inny. "Ale jakim cudem, do czego?" - spytałam oszołomiona. A ona na to: "Bo jak ktoś się na mnie popatrzy, to musi zdać sobie sprawę z tego, jaki jest szczęśliwy". Ryczałam jak głupia. Program nagrywany jest w Warszawie, potem wracam do hotelu. W pokoju nie mogłam znieść samotności i dzwoniłam do znajomych. Czytałam książki, głównie poezję, często do rana. Ja nawet z tym nie walczę, bo wiem, że to nie ma sensu. Mnie to po prostu czasami przerasta. Mimo wszystko mam w sobie radość. Bo ją się albo ma, albo nie. Potrafię zapomnieć, że młody chłopak, z którym rozmawiam, niedługo umrze, bo on nauczył mnie, żeby o śmierci rozmawiać normalnie, nawet radośnie. Ten chłopak, Bartek, już nie żyje. Był chory na mukowiscydozę. Pół roku przed śmiercią znalazł miłość, wziął ślub i zmarł uśmiechnięty w ramionach żony.
Rozmawiała Katarzyna T. Nowak
Dalszy ciąg wywiadu w Naj 34.06

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama