Drobna postura, 170 cm wzrostu – jestem zaskoczona, w telewizji Monika wygląda na wysoką. Może to kwestia drobnej budowy? – Dzięki „Tańcowi” mój obwód w bicepsie spadł o cztery centymetry – mówi Monika. – Na sportowej emeryturze będę wyglądać kobieco – śmieje się. Towarzyszy jej narzeczony i menedżer Norbert Rokita. Wcale nie czuje się 15 lat różnicy między nimi. Choć są razem od ośmiu lat, wyglądają na zakochanych nastolatków. Norbert nieustannie pyta Monikę, czy chciałaby coś zjeść, czy nie marznie. Poznali się dziesięć lat temu na olimpiadzie w Sydney, gdzie Norbert był przedstawicielem sponsora. Oboje byli w innych związkach, Norbert miał dwoje dzieci. Dopiero dwa lata później postanowili się rozstać z partnerami i żyć razem. Nie było łatwo, ale dotarli się. Od trzech lat są zaręczeni i mieszkają w Szczecinie. – Tam są idealne warunki do lekkoatletyki. Mój trener też jest ze Szczecina i mamy świetny stadion. Nie planuję przeprowadzki do Warszawy – tłumaczy Monika. Pochodzi z Gdyni, jej rodzina mieszka pod Kielcami i w Polanicy Zdrój, brat wyjechał do Irlandii. – Moja rodzina ma do siebie dystans – żartuje.

Jak smakuje zwycięstwo w „Tańcu z gwiazdami”?

Monika Pyrek: Emocje w programie były silniejsze od tych podczas mistrzostw świata czy na igrzyskach olimpijskich. W sporcie wiem, kiedy się spodziewać medalu. A tutaj z odcinka na odcinek nie opuszczała mnie niepewność. W tygodniu wciąż brakowało mi dnia, żeby więcej ćwiczyć. Wygrana w „Tańcu” to zaskoczenie. Nie zakładałam, że przetrwam pięć odcinków.

Dlaczego się zgodziłaś?

Monika Pyrek: Zaproponowano mi to już po igrzyskach w Pekinie (2008). Trwał jednak sezon. Bałam się też, że sobie nie poradzę. Jako sportsmenka powinnam mieć koordynację ruchów, ale czy zapamiętam wszystkie kroki? Obawiałam się reakcji: „Lansuje się pod koniec kariery”. Mnie trzeba „popchnąć” do pewnych decyzji. Wtedy bardziej się przykładam i... mi wychodzi.

Czym różni się świat sportu od show-biznesu?

Monika Pyrek: W sporcie jest spokojniej, choć zdominowali go mężczyźni. Gdy jest bankiet po zawodach, za chwilę są kolejne, więc nie można szaleć.

W programie też mieliście codziennie treningi i cotygodniowe występy...

Monika Pyrek: Tak, ale mogłam przyjść niewyspana i nauczyć się kroków. Na treningu sportowym nie można być zmęczonym.

Dlaczego skok o tyczce?

Monika Pyrek: Mój starszy brat zabierał mnie na szkolne treningi koszykówki. Kiedyś nauczyciel się rozchorował i drużyną zaopiekowała się pani od lekkoatletyki. Brat wrócił do koszykówki, a ja zostałam.

Jak to jest, gdy ukochany pracuje dla ciebie?

Monika Pyrek: Ten układ sprawdza się już od ośmiu lat. Norbert po części zrezygnował dla mnie z kariery. Inaczej by nam nie wyszło. On pracował w Warszawie, rodzinę ma w Poznaniu, a ja byłam w Szczecinie lub za granicą. Jeździmy razem na zgrupowania, bo nie widzielibyśmy się przez miesiąc. Mamy też psa, który z nami podróżuje (śmiech).

Odczuwasz różnicę wieku?

Monika Pyrek: Nie. Norbert jest młody duchem, ja dzięki karierze sportowej szybciej dorosłam. Mamy wspólne pasje, uzupełniamy się.

Wasz związek bywa burzliwy...

Monika Pyrek: Wyglądamy słodziutko, ale potrafimy kłócić się o głupoty tak gwałtownie, że jedno z nas się wyprowadza. Gdy ochłoniemy, na długo następuje spokój.

Planujesz start na olimpiadzie w Londynie. Co dalej?


Monika Pyrek: Chcę wystąpić podczas mistrzostw świata w Korei (2011). A po Londynie koniec.

A show-biznes?

Monika Pyrek: Nie... Co ja bym tam robiła?

Podobno śpiewasz...

Monika Pyrek: Nucę raczej.

Jesteś absolwentką prawa i administracji.

Monika Pyrek: Moje wykształcenie bardzo się przydaje. Działam w zarządzie Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Chciałabym zostać w świecie sportu. Sportowcy, jeśli zakochają się w swojej dyscyplinie, to na całe życie.

Jak połączyłaś studia i trening?

Monika Pyrek: Sport uczy organizacji i obowiązkowości. Musisz wiedzieć, kiedy możesz zjeść, wypocząć, wyjść ze znajomymi, by to nie przeszkodziło w przygotowaniach do zawodów... Moja rodzina nie ma sportowych tradycji. Gdy zaczęłam trenować, rodzice postawili warunek: zero kłopotów w szkole.

A jak radzisz sobie z faktem, że nie zawsze wygrywasz?

Monika Pyrek: Jako realistka wiem, na co liczyć. Jelena Isinbajewa (najbardziej utytułowana tyczkarka na świecie – przyp. red.) jest fenomenalna. Gdy udaje mi się z nią wygrać, to wielki sukces. Drugie lub trzecie miejsce nie oznacza przegranej. Najgorsze jest czwarte. Czwarta na świecie, ale niedoceniona.

Na olimpiadzie w Atenach zajęłaś czwarte miejsce – dramat...

Monika Pyrek: To prawda. Gdy weszłam do finału „Tańca”, mój trener cieszył się, że wreszcie ominęła mnie klątwa czwartego miejsca.

Lubisz Anię Rogowską, mistrzynię świata?

Monika Pyrek: Media próbowały między nami wywołać wojnę. Najpierw się udało – atmosfera niedopowiedzeń była trudna. Spotkałyśmy się i wszystko wyjaśniłyśmy.

Chodzicie z Anią na kawę?

Monika Pyrek: Owszem. Przyjaźnię się też z inną tyczkarką, Brazylijką Fabianą Murer. Miałam jechać na jej ślub, ale zostałam w „Tańcu”.

Jak sport zmienia ciało?

Monika Pyrek: Trening wyczynowy nie zawsze wiąże się z piękną sylwetką. Musimy być silne. Gdy się trenuje, widać każdy mięsień, nawet pośladki zmieniają wygląd... Ale przy tym dbamy o ciało, więc proces starzenia nastąpi później.

Zawsze malujesz się przed zawodami...

Monika Pyrek: Moja dyscyplina kojarzyła się z silnymi facetami i kobiety musiały przełamać ten stereotyp. Zawsze się pewniej czuję, jak mam coś na oku i na twarzy (śmiech). Trafnie to ujął Andrzej Niemczyk, były trener siatkarek. Radził dziewczynom się malować, bo jak staną naprzeciwko Rosjanek, to skoncentrują się one bardziej na tym, że wyglądają gorzej od Polek, niż na piłce.

Musisz powiadamiać ludzi z kontroli antydopingowej, gdzie będziesz. Czujesz się śledzona?

Monika Pyrek: Bez przesady! Wystarczy podać miejsce i godzinę. Niektórzy sportowcy prosili wręcz o wszczepienie czipa. W życiu nie dałabym sobie tego zrobić. Nie jestem RoboCopem!