W powstaniu warszawskim walczyły wszystkie, każda na swój sposób: ratowały rannych, chroniły dzieci, chwytały za broń, opłakiwały zabitych. Chciały też się śmiać i kochać – jak każda młoda, spragniona życia dziewczyny. Miłość dodawała im sił, była też źródłem niepokoju. Niekiedy nie miały na nią czasu, innym razem prowadziła do ślubu.

Pierwszy sierpnia 1944. Halina, drobna siedemnastolatka w skórzanych trepkach i sukience przerobionej z mundurka harcerskiego, żegna się z rodzicami. Mówi: „Zaraz zacznie się powstanie, muszę iść”. Nie zatrzymują jej. Na ten dzień czekali wszyscy.

– Objęliśmy się, ucałowaliśmy i już. Mama powiedziała tylko: „Wróć, córeczko”. Zarzuciłam na ramię torbę sanitarną, zamknęłam drzwi mieszkania przy ulicy Wawelskiej i pobiegłam, żeby się nie spóźnić na godzinę W. Miałam stawić się na Woli, tam był punkt koncentracji mojego oddziału. Wbiegłam na ulicę Wolność i naprawdę tę wolność poczułam. Zobaczyłam pierwszego powstańca. Młody chłopak miał biało-czerwoną opaskę na ramieniu, a na piersi stena. Polski żołnierz! Wzruszenie ścisnęło mi gardło – wspomina Halina Jędrzejewska, rocznik 1926, lekarka. Przed wojną należała do harcerstwa, już w 1940 roku wsiąkła w konspirację. Podczas zaprzysiężenia przyjęła pseudonim „Sławka”. Była sanitariuszką w batalionie „Miotła”. Tam poznała podchorążego Tadeusza Jędrzejewskiego „Wszebora”, przyszłego męża.

– Ósmego sierpnia nasz oddział zajął fabrykę garbarską Pfeiffera. Na podłodze leżała sterta skór. Usiedliśmy na tych „dywanach”. Zbieraliśmy siły przed atakiem na Stawki. W pewnej chwili podszedł do mnie jeden z kolegów i zapytał zawadiacko: „Czy koleżanka czegoś by się nie napiła?”. Powiedziałam, że marzę o wodzie. „No to postaram się coś wykombinować”. I zniknął. Po chwili przyniósł kubek czegoś paskudnego, okropnej, zatęchłej cieczy. Bóg raczy wiedzieć, skąd on to wytrzasnął. Wypiłam trochę, bo widziałam, jak bardzo się postarał. To był właśnie Tadeusz. Typ inteligenta w okularach. Usiadł koło mnie, zaczęliśmy rozmawiać o wakacjach, o marzeniach. Byliśmy przekonani, że lada moment przyjdzie wolność. Umówiliśmy się: za trzy dni, gdy skończy się walka, to się spotkamy.

Wymieniliśmy się adresami, które zapisaliśmy na pudełkach zapałek.

Kilka dni później „Sławka” i „Wszebor” omal nie zginęli. – Pamiętam to fotograficznie. Walka o Stawki. Biegłam z chłopcami w natarciu. Szliśmy skokami, co kilka kroków przypadając do ziemi, bo ostrzał był niewyobrażalny. Nagle słyszę wołanie: „Sanitariuszka!”. Przeczołgałam się do rannego kolegi z oddziału. Miał ogromną ranę na plecach. Założyłam opatrunek. Tadeusz z kolegami wzięli rannego na koc i chcieli dobiec do szpitala Jana Bożego. I nagle jak walnie! Pocisk rąbnął prosto w nich. Byli ranni. Dramatyczna chwila. Nie mogłam zająć się wszystkimi. Musiałam ratować chłopca w najgorszym stanie, czyli tego na noszach. Prosiłam cywili, żeby mi pomogli. Nie chcieli. Byłam zszokowana odmową. Wyciągnęłam zza pasa pistolet i powiedziałam: „Jeśli go nie weźmiecie, strzelam”.

Wyglądałam dziecinnie, ale byłam zdeterminowana, to wtedy ze zwykłej dziewczynki stałam się żołnierzem. Cywile posłuchali, zanieśliśmy rannego do szpitala. Niestety, umierał. Nachyliłam się nad nim, usłyszałam: „Sławka, pozdrów kolegów, pomścijcie mnie...” – tamte dni przywołuje pani Jędrzejewska. – Dwa razy w czasie powstania płakałam. Pierwszy raz właśnie wtedy. Szlochałam jak dziecko – wyznaje pani Halina. – W połowie sierpnia łącznik przyniósł wiadomość, że wszyscy w kamienicy, w której mieszkałam, zginęli. Pomylił się, moi bliscy żyli! Ale dowiedziałam się o tym dopiero po wojnie. – Odtąd jej rodziną stał się oddział, a wsparciem Tadeusz.

Zobacz także:

– Połączyło nas powstanie. Nie znam silniejszej więzi. Przeszliśmy razem cały szlak bojowy naszego zgrupowania. Ale nie od razu była miłość. Nie byłam na nią gotowa, ponieważ nosiłam żałobę. Podczas okupacji miałam, jak to się mówiło, adoratora. Miał na imię Jurek, był w partyzantce. Zginął w czerwcu 1943 roku, gdy szturmował niemiecki posterunek w Zawadach. Bardzo to przeżyłam. Tadeusz wiedział o tym, opiekował się mną nadzwyczajnie – wspomina pani Halina.

Potem razem przeżywali rozpacz, że powstanie upadło, że trzeba iść do niewoli. – Umieszczono nas w obozie w Sandbostel, w dwóch barakach: jeden dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Na szczęście kursowała poczta, grypsy przerzucano przez druty. Tadeusz pisał do mnie miłe słowa, odpowiadałam mu równie serdecznie. Treść naszych grypsów stopniowo zmieniała się z „koleżeńskich” na „wyznaniowe” – przyznaje pani Halina. Potem nas rozdzielili. Obóz męski wyzwolili Rosjanie, Tadek z kolegami wrócił do Polski. Kobiety Niemcy już wcześniej wysłali do Oberlangen.

Wyzwolili nas żołnierze generała Maczka. Trafiłam do Londynu, pracowałam w dowództwie polskich sił powietrznych. Wtedy odezwał się do mnie Tadeusz. Nie wiem, jakim cudem mnie odnalazł. Do listu załączył aktualną fotografię i czułe myśli.

To wtedy zaczęło się nasze korespondencyjne narzeczeństwo.

– Zdałam sobie sprawę, że Tadeusz jest dla mnie bardzo ważny. Postanowiłam wracać do kraju – mówi pani Halina. Przyjechała rok po wojnie. Tadeusz już na nią czekał. Zaczęli swój popowstańczy rozdział.

– Pobraliśmy się na początku 1947 roku. Zamieszkaliśmy w kawalerce Tadka, potem udało się nam wrócić do mojego rodzinnego mieszkania. Tego, z którego jako młoda dziewczyna wyszłam do powstania. Tuż po powrocie do kraju rozpoczęłam studia medyczne. Spełniało się moje marzenie, które powzięłam we wrześniu 1939 roku. Przeżyłam wówczas dramatyczną sytuację: na pociąg, którym ewakuowano z Warszawy mnie i moją rodzinę, spadły bomby. Pasażerowie z przedziału obok zginęli na miejscu – to my mieliśmy tam siedzieć. Wtedy, choć miałam tylko 13 lat, postanowiłam, że zostanę lekarką – wspomina pani Halina.

– Co dalej? Weszłam z Tadeuszem w wolne życie. Urodziła się nam córka. Nigdy nie zapomnieliśmy o przeszłości. Pierwszy sierpnia dla mnie zawsze jest najważniejszym dniem w roku. Do dziś czuję się sanitariuszką z „Miotły”. Nic się nie zmieniłam.