Od naszego ostatniego spotkania minął rok. Co przez ten czas zmieniło się w Twoim życiu?
Przede wszystkim wyszedłem poza schemat pisarza w szarym sweterku, który organizuje spotkania w bibliotece, i wkroczyłem na salony. Intensywnie pracuję. Napisałem nową powieść „Fynf und cfancyś”, uczę się śpiewu i przygotowuję piosenkę. Prowadzę blog modowy, projektuję dodatki dla siebie...

Piosenkę?
Chcę nagrać piosenkę i zobaczyć, czy się spodoba.

Jesteś zdeterminowany. Mówiłeś mi, że masz sprecyzowany plan – musisz zaistnieć na salonach. Udało się. Czujesz się dzięki temu szczęśliwszy?
 Dużo szczęśliwszy. Od zawsze chciałem być gwiazdą, bardzo mi tego brakowało. Ale dorastałem w inteligenckim domu, w którym nie było przyzwolenia na gwiazdorzenie. Rodzice uważali, że życie na pokaz i tzw. lans nie pasują do naszego świata, bo to coś płytkiego i idiotycznego.

Rzadko opowiadasz o rodzinie. Spotykamy się w drugi dzień świąt Wielkanocnych, które spędziłeś w domu sam... Jaki masz kontakt z najbliższymi?
Bardzo dobry. Widzimy się raz na dwa miesiące, codziennie rozmawiamy przez telefon. Najlepszy kontakt mam chyba z mamą – opowiadam jej na przykład kryminały, które ostatnio przeczytałem. Moi starzy pojechali na święta do Hiszpanii, gdzie kilka lat temu kupili dom. I świetnie, bo ja nie obchodzę Wielkanocy czy Bożego Narodzenia – jestem przecież niewierzący. Dla mnie to czas wolny, w którym mogę jeszcze więcej pracować. Na zmianę śpiewam, piszę i projektuję.

A jak radzisz sobie z samotnością Ty, który lubisz być w centrum zainteresowania?
Lubię też samotność. Żeby jej choć trochę zakosztować, muszę naprawdę ostro lawirować spotkaniami, robić „czerwone dni” w kalendarzu, kiedy z nikim się nie umawiam i nic nie załatwiam.

W domu rodzinnym wszystko kręciło się wokół ciebie?
Na początku rodzice i babcie zachwycali się małym Michałeczkiem, choć to potrafi być okropny bachor.  skończyło się, kiedy urodzili się moi dwaj bracia. Miałem sześć lat, gdy na świat przyszedł Adaś, mój pierwszy brat.

I nagle przestałeś być oczkiem w głowie rodziców?
Pewnie tak, ale niewiele z tego okresu pamiętam. Wiem, że moja mama, przyzwyczajona do jednego syna, stała się znerwicowaną i totalnie zmęczoną matką trojga dzieci. To było przykre patrzeć, jak zamienia się w kłębek nerwów. Dopiero potem odżyła, kiedy ja i moi bracia się usamodzielniliśmy.

Zobacz także:

A jak wyglądały Twoje kontakty z młodszymi braćmi? Byłeś dla nich autorytetem?
Robiłem przedstawienia domowego teatrzyku. Chciałem, żeby je oglądali, dlatego przekupywałem ich słodyczami i gadżetami. Bardzo cierpieli – ziewali, wiercili się, ale wiedzieli, że muszą wytrzymać do końca, żeby dostać miśki żelki, które w czasach komuny miały swoją wartość... Kiedy byliśmy starsi, czytałem im cudze książki, żeby wyrobić w nich nawyk czytania przed snem. Oni byli też powiernikami moich pierwszych sekretów. Pamiętam nasze długie rozmowy podczas spacerów nad Odrą.

Kiedy powiedziałeś im, że jesteś gejem?
Wcześnie, w wieku 14 lat.

 

Jak oni to przyjęli?
Delikatnie mówiąc, niezbyt dobrze. Trzeba było dopiero lat, żeby się z tym wszystkim oswoili.

Wychowywaliście się w inteligenckim domu. Rodzice stawiali wam wysoko poprzeczkę?
Mój ojciec był wtedy profesorem psychologii i dyrektorem Instytutu Psychologii na Uniwersytecie Wrocławskim, mama też wykładała psychologię na uniwersytecie. Wyższe wykształcenie to było absolutne minimum, które musiałem spełnić. Plan był taki, że miałem iść do liceum, potem na studia, zrobić doktorat i umrzeć z habilitacją. A ja marzyłem o szkole aktorskiej, do której próbowałem się dostać. Chciałem występować na scenie i śpiewać, dlatego chodziłem na zajęcia do domów kultury.

Byłeś dobrym uczniem?
Niezbyt dobrze radziłem sobie z matematyką i fizyką. Te przedmioty stały się źródłem moich lęków i strasznych koszmarów. Na szczęście byłem ulubieńcem  polonistek. Bo i wiersz pięknie zinterpretowałem, i wypracowanie umiałem napisać. Prymusek.

A jak traktowali Cię inni uczniowie?
Już wtedy, czyli na początku lat 80., zrozumiałem, że dobre amerykańskie ciuchy i tornistry zapewniają pozycję w klasie. Tylko ja i moja koleżanka, Gabrysia Kwitek, która miała ojca w Kuwejcie, zajeżdżaliśmy pod szkołę srebrnymi opływowymi samochodami i prosiliśmy, by rodzice wysadzali nas przed wejściem. Tak, żeby widziały to inne dzieci, które musiały jeździć tramwajem. I wysiadaliśmy z takimi minami, jak dziś, kiedy wysiadamy z limuzyny przed imprezą...

Mina obrażonego księcia, który gardzi innymi? Koledzy chyba Cię nie lubili...
Nie było aż tak źle. (śmiech) Niedawno byłem na spotkaniu z ludźmi z podstawówki i nikt nie miał złych wspomnień związanych ze mną. W szkole zachowywałem się jak samiec alfa, który przewodzi klasie. I to raczej ja gnębiłem inne dzieci, a nie one mnie.

Pierwszy raz uciekłeś z domu w wieku 14 lat. To była fanaberia rozpuszczonego nastolatka z bogatej rodziny?
Trochę tak, choć trudno powiedzieć, że byliśmy bogaci. Tata pracował w Monachium i mieliśmy zachodni samochód, ale bez przesady. Mama po urodzeniu braci musiała zawiesić karierę i zająć się podcieraniem swoich synów. Dostęp do gadżetów zapewniała mi mieszkająca w Anglii ciotka. Dzięki niej torowałem sobie swoją pozycję w klasie.

W wywiadach mówiłeś, że zawsze tęskniłeś za innym życiem niż to, które wtedy miałeś. Wierzyłeś, że uda ci się to osiągnąć za granicą?
W pewnym momencie postrzegałem szkolną rzeczywistość jak koszmar składający się z lęków przed
matematyką, fizyką i wuefem. W telewizji zaczęto puszczać „Dynastię”, więc kombinowałem, co zrobić,
żeby żyć jak bohaterowie tego serialu. Polska kojarzyła mi się z obozem koncentracyjnym, z którego
chciałem uciec.

A rodzice? Nie bałeś się ich reakcji?
Myślałem, że wyjeżdżam na zawsze, dlatego postanowiłem zatrzeć wszystkie ślady. Wyrzuciłem zdjęcia i legitymację szkolną do Odry. Nazmyślałem, że jadę do Taizé. Kiedy odkryłem w plecaku kanapki od mamy, było mi smutno. Ale wiedziałem, że muszę stłamsić ludzkie odruchy, bo inaczej czeka mnie szara codzienność.

Dla mnie Twoja ucieczka brzmi nieprawdopodobnie, trochę jak z fimu „Pajęczarki” albo „300 mil do nieba”. Nikt nie szukał 14-latka?
To było „300 mil do nieba”! Nie bałem się tego, bo byłem chyba jeszcze pozbawiony wyobraźni, dlatego nie wiedziałem, co mnie czeka. Rodzice, oczywiście, szukali mnie, ale ja szybko nawiązałem z nimi kontakt i powiedziałem, co się ze mną dzieje. Na granicy – mimo że to był początek lat 90. – nikt nie skontrolował autobusu. Celnik machnął ręką, żebyśmy jechali i tyle. Brzmi nieprawdopodobnie, ale tak było...

 

Kto ci pomagał?
Mówimy teraz o wersji książkowej czy o życiu?

Byłem przekonany, że piszesz o sobie.
Nie do końca... Według książki po wyjeździe z kraju wylądowałem u niejakiego Polaka. To się zgadza.
Byłem na tyle cwany, że szybko się usamodzielniłem. W Zurychu zaprzyjaźniłem się z męskimi prostytutkami, które pracowały na dworcu. To było naturalne środowisko dla małego geja, który uciekł z domu i nie ma gdzie spać. W powieści opisuję też tzw. tajki, które specjalizowały się w przygarnianiu mnie, kiedy była potrzeba.

Bohater, który najbardziej przypomina ciebie, to tytułowy „Fynf und cfancyś”. chodzi do baru z prosiaczkiem, który jest Twoim znakiem rozpoznawczym...
Tak wyobrażałem sobie siebie, gdybym pracował w tym zawodzie... Przede wszystkim służyłem chłopcom poradami – dziś powiedzielibyśmy PR. Oni nie potrafili się ubrać tak, żeby się tym facetom podobać. Faceci byli napaleni głównie na akcenty młodzieńcze, niemal dziecięce w stroju, stąd kazałem jednemu przychodzić z zabawką, drugiemu na rolkach... Nie masz pojęcia, ile z tych doświadczeń przydaje się teraz w show-bizie...

Co jeszcze im doradzałeś?
No, jak się umalować, żeby w półmroku nocnego baru wyglądać dobrze, choć w świetle dziennym wyglądałoby się koszmarnie... Chłopcy wpychali sobie do majtek skarpetki, doklejali sztuczne rzęsy, malowali rumieńce...

Kim oni byli?
Reprezentowali dwa typy: albo takich jak ja – cwanych i wesołych, którzy się do tego nadawali, albo takich, którzy znaleźli się tam przypadkowo i robili to, bo nie wiedzieli, co innego mają robić. Jeden z chłopców, Polak, mieszkał u rodziny w miasteczku przy granicy z Niemcami. Przyjeżdżał na weekendy i dorabiał do kieszonkowego. A za seks wtedy płaciło się w Wiedniu nawet tysiąc złotych!

Ty też tam pracowałeś?
Nigdy nie pracowałem jako prostytutka, ale miałem faceta, z którym często chodziliśmy w takie miejsca, żeby się pośmiać i żebym mógł sobie pogadać po polsku. Nawet nie wiedziałem, że robię research do książki, która wyjdzie za ponad 20 lat... I że to jeszcze raz wszystko po latach spieniężę.

Kim był Twój facet?
To był bardzo kulturalny starszy pan, bogaty profesor chemii. Kolekcjoner sztuki. Jego rodzice handlowali bronią w czasie wojny. Bardzo lubił pomagać chłopcom z Europy Wschodniej. Zakochał się we mnie i dzięki temu „luiwitony” miałem jak jeszcze Dżesi Mercedes na świecie nie było.

Razem podróżowaliście, rozmawialiście o sztuce, kupowaliście obrazy. Imponowałeś mu wiedzą i obyciem?
No akurat o sztuce i teatrze można było ze mną paplać dzień i noc. A z nim obycia nabierało się szybko. Jeździliśmy do muzeów i galerii w całej Europie. Spaliśmy w drogich hotelach, a ja przed snem przeglądałem albumy na kredowym papierze.

Z jednej strony wielki świat, prezenty, z drugiej – chyba ciągnęło Cię do tych chłopców z dworca, ich brudnego świata... Co oni Ci opowiadali?
Zazdrościłem im, że mogą się puszczać i upijać. Mnie nie wolno było pić alkoholu – dwa dżiny z tonikiem i nic więcej. Więc tylko słuchałem ich opowieści przerywanych kolejnymi spotkaniami z klientem. O tym, jak jednego facet chciał udusić paskiem, o satanistach, bogaczach, którzy mają „taaaaaką chałupę”, o „nocach wielkiego sezonu”, kiedy człowiek nie może nastarczyć i wciąż obraca tam i z powrotem, czy czeskiej mafii, która oszpeca zaniżającym ceny chłopcom twarze szwajcarskim scyzorykiem Victorinox...

W książce opisujesz klientów tych chłopców jako smutnych, znudzonych życiem bogaczy, którzy kupują sobie ich towarzystwo, żeby nie jeść samemu kolacji...
To byli kolesie koło trzydziestki. W osiemdziesięciu procentach bankowcy lub korpoludki w koszulkach od Ralpha Laurena. Po kilku związkach gejowskich, które się rozpadły, straszni nudziarze. Czasem płacili tylko za to, żeby w niedzielę zaprosić chłopca do restauracji na sushi i zjeść z nim kolację...

 

Ale niektórzy z nich mieli szczególne fantazje...
Tak, na przykład lubili niedomytych chłopców. Albo musieli się przebrać w jakieś damskie pończoszki. Jak rozumiałem, najmniej chodziło w tym wszystkim o seks, a najbardziej o wzmacnianie swojego ego tym, że ja, bogaty Szwajcar, płacę komuś, kto jest o wiele mniej ważny ode mnie i mogę go poniżać.

Byłeś w uprzywilejowanej sytuacji. Miałeś faceta, który Cię rozpieszczał. Mogłeś tak żyć do dziś, ale nie chciałeś. Dlaczego?
Bo tęskniłem za Polską. Wiedziałem, że w Szwajcarii nigdy nie będę grał w teatrze i robił w show-biznesie. Zawsze będę na bankietach z Linim, owszem, już wtedy robili nam zdjęcia do rubryki towarzyskiej, na przykład na aukcji w Bern czy Bazel, ale to już maks, co mogłem osiągnąć.

Przed wyjazdem przyrzekałeś sobie, że nie wrócisz do kraju, bo to będzie Twoja porażka...
Nie wiedziałem, że będę tak strasznie tęsknić. Poza tym mój facet był chorobliwie oszczędnym protestantem. Przy jego milionach miał zwykłego golfa.

Przesadzasz. Przecież jeździliście na wakacje do Davos, kultowej miejscowości z „Czarodziejskiej góry”, kupował Ci buty od Soni Rykiel w Mediolanie. Dla młodego chłopaka z Polski to musiało być oszałamiające.
Prędzej Davos niż buty. Davos zawsze można było podciągnąć pod wyjazd „śladami Hansa Castorpa”, żeby zobaczyć sanatorium Berghof z powieści, czyli szczytny cel. Buty musiałem sobie kupować z dość wysokiego kieszonkowego. On wyrastał ze środowiska, w którym można było wydać kupę kasy na wycieczkę do muzeum Kirchnera w Davos, ale nawet ułamka tej sumy nie wypadało wydać na ciuchy, bo to są „rzeczy niskie i płytkie”.

On był w Tobie zakochany czy traktował Cię jak kolejnego chłopca z dworca?
No na początku byłem jego kolejnym chłopcem, którego „ratował”, ale potem się zakochał, to znaczy razem się w sobie zakochaliśmy i reszta chłopców poszła won Rozpędziłem tę całą hałastrę.

Jak zareagował, kiedy powiedziałeś mu, że chcesz odejść?
Właściwie nie było rozstania. Po prostu powiedziałem mu, że muszę wrócić do Polski, żeby się rozwijać. Nie miał nic przeciwko – ustanowił dla mnie stypendium i weszliśmy w związek na odległość.

Wróciłeś do Polski w wieku..?
To był rok 1993, czyli musiałem mieć 18 lat. Śmierć Kurta Cobaina, opisaną w powieści, przeżywałem już w Polsce.

Rodzice chcieli Cię jeszcze znać...?
Oni na mnie czekali! Ja już od lat utrzymywałem z nimi kontakt, jeździłem do domu na święta etc. Takie całkowite zerwanie z nimi to było pierwsze pół roku. Potem przyjeżdżałem do Polski wydawać kasę, wszystkie najlepsze przyjaciółki jeździły ze mną do Zakopanego pędzić żywot bananowej młodzieży, pić, mieszkać w Kasprowym...

Żałowałeś kiedyś tego wyjazdu?
Gdyby nie ta ucieczka, nie zostałbym pisarzem... W moim życiu było kilka takich momentów, w których słuchałem bardziej instynktu niż rozsądku, i nigdy tych momentów nie żałowałem. Ta ucieczka z domu, wydanie „Lubiewa”, jeszcze kilka innych...

Dzięki temu moje życie różni się od innych i jest ciekawe, po prostu dobrze się o nim opowiada Innych? Co masz na myśli?
No, chociażby bardzo ryzykowna decyzja, żeby nie trzymać się tylko kurczowo „bezpiecznej” literatury, tylko próbować swoich sił na innych polach – moda, śpiewanie etc. Przecież rozsądek podpowiadałby: to w literaturze jest kasa, to tu coraz więcej ludzi cię kupuje, rób te buty i siedź cicho, bądź skromny, a jeszcze nagrody dostaniesz.

 

Ale złośliwi mówią, że Twój romans z show-biznesem odebrał Ci wiernych czytelników.
Na szczęście nie wszystkich! Teraz miałem wieczór autorski w Poznaniu, który – ze względu na liczbę gości – przypominał raczej mecz piłkarski niż spotkanie z pisarzem.

Spotykamy się w Twoim mieszkaniu – więcej tu opakowań po drogich butach niż książek. Masz jeszcze czas na czytanie?
Mam dwa domy – jeden we Wrocławiu, gdzie zgromadziłem całą swoją bibliotekę, drugi w Warszawie – tutaj znajdują się tylko książki, które kupowałem w ostatnich miesiącach. Nigdy tyle nie czytałem i nigdy tyle nie pisałem, zwykle czytam książkę w dwa dni.

Od roku Twoje życie kręci się wokół imprez, bankietów i występów na ściankach. Nie czujesz się tym zmęczony?
Jeśli imprezy są często, to tak – przecież ja przez dwa tygodnie przygotowuję jedną stylizację! Ale teraz mogę złapać trochę oddechu. Najwięcej pokazów jest w czerwcu.

A dobrze Ci z tym? Ludzie mówią, że na imprezach
jesteś wycofany. Dopiero kiedy pojawiają się fotoreporterzy, zachowujesz się jak gwiazda...

Fotoreporterzy są właściwie przez cały czas, więc nie ma problemu. Poza tym jako bloger modowy muszę chodzić na pokazy. Staram się solidnie wykonywać swoją robotę.

Pół roku Temu twoje stylizacje wzbudzały zainteresowanie, dziś pisze się o tym, że stałeś się przewidywalny – zawsze chcesz szokować.
A dlaczego szokować? Czemu wszystko, co odbiega od garnituru czy dżinsów i koszuli, ma być od razu szokiem? Szok zarezerwujmy sobie na śmierć bliskich osób. Teraz przeżyłem szok z powodu śmierci mojego przyjaciela, Roberta Leszczyńskiego, więc jak mógłbym wymagać, aby ludzie byli zaszokowani z powodu kasku motocyklowego na głowie? Zresztą, moje kreacje nigdy nie miały ani śmieszyć ludzi, ani szokować. Były i są wzorowane po prostu na odważniejszym podejściu do mody reprezentowanym na przykład przez Isabellę Blow. Wystarczy mieć otwarty umysł i horyzonty wykraczające poza Polskę, ulicę Mokotowską i beżowe garsonki...

Barwne stylizacje, bankiety to jasna strona Twojej osobowości. Ale wiem, że masz też tę mroczną – od 20 lat zmagasz się z depresją. Kiedy po raz pierwszy ta choroba się objawiła?
Po raz pierwszy pojawiła się jakoś tak zaraz po moim powrocie ze Szwajcarii, w 1993 roku. Potem, ilekroć odstawiałem antydepresanty, wracała silniejsza, niż była. Dlatego lekarze, którzy się mną opiekują, każą mi je zażywać ciągle.

Kto jest przy Tobie w trudnych chwilach? Masz przyjaciół, którzy są z Tobą od lat?
Właściwie teraz nie mam takich przyjaciół, bo ci najwierniejsi zostali we Wrocławiu. Mam oczywiście mojego chłopaka, Lukasa, i mojego impresario, Mateusza Kaczorowskiego. Ale na antydepresantach raczej nie miewam trudnych chwil. Poza tą straszną wiadomością o śmierci Leszczyńskiego, ale z tym chciałem być sam.

Przyjaźniliście się? Kim dla Ciebie był Leszczyński?
W pewnym okresie trzeba by bardziej zapytać, kim nie był. Traktowałem go jak swojego powiernika, mogłem mu o wszystkim opowiedzieć. Doskonale się rozumieliśmy – on w pełni akceptował moją potrzebę lansu i pomagał mi wejść do show-biznesu. Pamiętam nasze spacery po Lasku Bielańskim i wypady do Konstancina. Będzie mi tego brakowało.

Od kilku miesięcy jesteś w związku. To coś poważnego?
Mój związek z Lukasem, studentem psychologii z Krakowa i gwiazdą telenoweli „Szkoła”, jest przede  wszystkim na razie związkiem na odległość. W maju jedziemy razem na wakacje i dopiero wtedy przekonamy się, jak to jest spędzać razem 24 godziny na dobę.

Ale to nie jest Twoja pierwsza miłość. Ile razy byłeś w życiu zakochany?
Niewiele, ze dwa razy.

To Ty zostawiałeś facetów czy oni Ciebie?
Ten pierwszy mnie zostawił, przyznaję. Ale też zawsze później szanowałem uczucia innych. Uważam, że każdy na to zasługuje.

Masz na koncie kilka książek, zaraz wydajesz kolejną świetną powieść. Jesteś zadowolony z tego, co udało Ci się osiągnąć?
Z tego, co dotąd, tak, ale mam jeszcze trochę do osiągnięcia. Wiesz, że raczej nie należę do osób, które osiadają na laurach. Śpiewanie teraz jest pierwsze w kolejce. Inwestuję w nie naprawdę dużo czasu i pieniędzy. Musi mi wyjść!