Jestem psychiatrą i pod moją opieką znajduje się wielu chorych, którzy potrzebują stałej kontroli, gdyż sami nie poradziliby sobie w życiu. Jednym z nich był 24-letni Adam, którego przed siedmioma laty przyjąłem do naszego zakładu opiekuńczego. Jego historia nauczyła mnie, że nie wolno nikogo lekceważyć, bo „to idiota”, „warzywo”. Gdybym tylko pojął tę lekcję wcześniej, ta tragedia być może by się nie wydarzyła… 

Choroba obudziła w nim zdolności matematyczne. Historia Adama

Adam w szkole niczym szczególnym się nie wyróżniał. Przeciętniak, który łapał same trójki. Lekcji matematyki nie znosił niemal fizycznie. Z opinii nauczyciela wynikało, że nie potrafił zapamiętać wzorów, nie rozumiał równań. Dyrektorka zamierzała zaproponować rodzicom Adama przeniesienie do szkoły, w której nauczyciele byliby mniej wymagający. Tak się jednak nie stało. Nie zdążyła...

Przed wakacjami Adam dostał wirusowego zapalenia opon mózgowych. Przewieziono do najbliższego szpitala, gdzie lekarze błyskawicznie się nim zajęli. Cudem uniknął śmierci, ale zapłacił za to bardzo wysoką cenę. Jego mózg nagle przestał pracować – zupełnie jakby ktoś przekręcił przełącznik. Pstryk – i zgasło światło. Pojawiły się ataki padaczki i nadpobudliwość ruchowa, które wyeliminowały go z normalnego życia. Tragedia, od której nie było już odwrotu. Adamem wiele lat opiekował się ojciec. Matka nie wytrzymała napięcia i trudów związanych z myciem, karmieniem i ubieraniem syna. Pewnego dnia zniknęła z domu. Ojciec Adama miał 45 lat i przez długi czas dzielnie walczył o niego. W pracy rozumiano jego trudną sytuację i wspierano go, kiedy i jak było to możliwe. Jednak po pięciu latach uznał, że nie jest w stanie sam sobie poradzić z opieką nad synem. I tak Adam pewnego dnia trafił na nasz oddział.

Mężczyzna, który przewidział własną śmierć

W tym czasie byłem na rocznym urlopie bezpłatnym, który poświęciłem na napisanie doktoratu. Kiedy wróciłem, Adam przebywał w zakładzie już od roku. Zwrócił moją szczególną uwagę, gdy zapoznawałem się z kartami nowych pacjentów, z którymi miałem współpracować. Choć próbowano najrozmaitszych leków przeciwdrgawkowych, napady epileptyczne u Adama wydawały się „nie do wyleczenia”. Tak przynajmniej napisano w historii choroby. Sanitariusze nazywali chłopca „uczonym idiotą”, bo mimo że był upośledzony umysłowo, można z nim było nawiązać sensowną rozmowę. Co prawda nieoczekiwanie przeskakiwał z tematu na temat, ale dało się z nim porozumieć. Miał też niezwykły dar: on, który kiedyś nie znosił i ni w ząb nie rozumiał matematyki, teraz potrafił bezbłędnie powtarzać nawet 20-cyfrowe ciągi cyfr. Jedną
z ulubionych zabaw sanitariuszy były prośby, aby chłopak właśnie to robił. Co więcej, potrafił w takim ciągu cyfr wyszukać liczby, które można bez reszty podzielić przez 3, 4, 5, 6 itd.

Tamtego dnia, kiedy przyszedłem na oddział, usłyszałem śmiech, który dochodził z ogólnej sali, w której pacjenci spędzali czas wolny. Podszedłem do szyby, zza której wszyscy byli obserwowani przez pielęgniarkę. Adam siedział przy stoliku, a obok niego stało dwóch sanitariuszy.

– Erwin twierdzi, że nie potrafisz tego zrobić – powiedział pierwszy.

Adam podniósł na nich oczy znad kartki, na której coś pisał.

Zobacz także:

– Po-otrafi-ię – odparł krótko i wrócił do rysowania.
– W takim razie – rzucił Erwin, drugi sanitariusz – jaki to był dzień tygodnia: 27 września 1912 roku?
– Piątek.
– A 12 października 1812?
– Poniedziałek.

Adam nawet nie przerywał rysowania, żeby odpowiedzieć na pytanie. Sanitariusze mieli przed sobą tablet, na którym sprawdzali trafność udzielanych odpowiedzi.

– A 12 października 1112?
– Dosyć – wszedłem do sali.

Usiadłem obok Adama i zerknąłem, co rysuje. Okazało się, że to były ciągi cyfr. Ostatnia w ostatnim rzędzie u dołu kartki: „15122015123024”.

– Co to takiego? – spytałem.

Adam podniósł na mnie wzrok, a potem powiedział wyraźnie:

– To waż-żne. Dla mnie. Ba-ardzo. We-eź. Dla cie-ebie.

Schowałem kartkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Po powrocie do domu sięgnąłem po zapiski pacjenta i długo im się przyglądałem.

– To jakiś kod? – spytała córka, która weszła do pokoju, żeby się ze mną przywitać, i zajrzała mi przez ramię.
– Skąd to skojarzenie? – spytałem.
– Nie mam pojęcia. To pierwsza myśl, która mi przyszła do głowy.

Zacząłem przyglądać się rzędom cyfr. Jedne były dłuższe, drugie krótsze, ale to wszystko, co potrafiłem wydedukować. Następnego dnia pokazałem tę kartkę Adamowi. Spojrzał na nią przelotnie.

– Dałeś mi ją wczoraj – powiedziałem powoli i wyraźnie.
– Co znaczą te cyferki?
– Dla cie-ebie.

To była jedyna odpowiedź, którą uzyskałem zarówno tego, jak i kolejnego dnia.

Przez następne miesiące próbowałem zrozumieć, jak działa umysł tego chłopaka, zamiast skoncentrować się na wyraźnych przekazach, które mi dawał. Bo oprócz tej kartki z cyframi Adam obdarowywał mnie rysunkami. Wykonywał je ołówkiem. Poleciłem, by dano mu kredki, ale on został przy czarno-białym rysunkach. Na jednych był ludzik we mgle, na innych samochód leżący na boku lub na dachu...

Zagadka matematyczna, której rozwiązaniem była śmierć

Po siedmiu latach pobytu w naszym zakładzie Adam miał być przeniesiony do innego, gdzie znajdowali się starsi pacjenci. On tego nie chciał, to było widoczne. W dniu przenosin dostał epileptycznego szału. Tak to wtedy odbierałem. Dziś wiem, że była to desperacka próba wykrzyczenia prośby o pomoc, której mu nie udzieliłem… Przenosiny Adama odbyły się godzinę przed moim przyjściem do pracy. Podano mu środki uspokajające, a gdy chłopak się wyciszył, zaprowadzono go do karetki. Tam został położony na noszach i przypięty do nich pasami.

Kiedy wchodziłem na oddział, dowiedziałem się od pielęgniarki, że podczas jazdy karetka wpadła w poślizg. Kierowca i siedzący obok Adama sanitariusze zostali wyrzuceni na zewnątrz przez przednią szybę. Pojazd ze znajdującym się w środku Adam przekoziołkował kilka metrów i stanął w płomieniach. Być może, gdyby chłopak nie był przypięty pasami, zdołałby uciec z samochodu, a tak znalazł się w pułapce...

Nogi ugięły się pode mną. Usiadłem zmartwiały za stołem. Nagle wszystko zrozumiałem. Adam przewidział własną śmierć! Poprosiłem pielęgniarkę, by przyniosła mi teczkę chorego, gdzie przechowywałem jego rysunki. Otworzyłem ją i dreszcz przebiegł mi po plecach. Pierwszy przedstawiał nieporadnie narysowanego mężczyznę, którego ogarniają płomienie. Kiedyś sądziłem, że te zakrętasy są mgłą. Teraz wiedziałem, że chłopakowi chodziło o języki ognia… Kolejny rysunek przedstawiał samochód. On też cały płonął. Ogień trawił również znajdujące się obok drzewo. Kilka dni później dowiedziałem się, że wybuch benzyny w baku spowodował rozbryzgnięcie palącej się substancji na pobliskie drzewo, które stanęło w płomieniach. Na pozostałych rysunkach stale powtarzał się motyw palącego się człowieka, pojazdu i drzewa. Adam najwyraźniej dokładnie wiedział, co go czeka, i starał się przekazać swoje obawy… A ja je zlekceważyłem! Ogarnął mnie straszliwy żal.

Na koniec sięgnąłem po kartkę z cyframi, którą od niego dostałem. Przebiegłem po nich wzrokiem i zatrzymałem się na ostatnim rzędzie. Chwilę potem mimowolnie spojrzałem na wiszący na ścianie, na wprost, zegar elektroniczny, na którym wyświetlała się data. W tej sekundzie zaskoczyłem! Już wiedziałem, co znaczą cyfry wypisane w ostatniej kolumnie, owe – „15122015123024”. Pierwsze osiem to była data, 15.12., czyli „grudzień” 2015. Kolejne cztery wskazywały na godzinę, 12.30, kiedy wydarzył się wypadek. Ostatnia – „24” – to był wiek Adama w chwili śmierci.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: