Mam przed oczami taką scenę: jest 1987 rok, Dziennik Telewizyjny, w którym występuje twój tata. Na jego kolanach siedzicie Ty i Twoja siostra Matylda. Ojciec opowiada o aktorstwie, a Ty – już wtedy – masz w oczach ten błysk.

Mateusz Damięcki: Pamiętam tamtą chwilę. Matylda miała 2 lata, a ja 6. Moja siostra już wtedy wiedziała o życiu o wiele więcej niż ja (śmiech).

Minęło 26 lat. Dziś mam przed sobą dojrzałego człowieka, rozchwytywanego aktora, zakochanego mężczyznę. Dużo grasz i to – co najlepsze dla aktora – różne role. Na scenie jesteś Greyem, Onieginem, w serialu ,,Na dobre i na złe” lekarzem, a w ,,Samej słodyczy” wrażliwym fryzjerem Osą.

Mateusz Damięcki: Kiedyś od pewnego reżysera usłyszałem: „Po co się wysilasz? Ty masz tylko stać i ładnie wyglądać”. Bardzo dużo o tym myślałem. Przecież nie na tym polega mój zawód – nie jestem modelem, lecz aktorem. Za każdym razem inaczej podchodzę do powierzonej mi roli. Oniegin to klasyka, aktorski alfabet, powrót do korzeni. Grey – przez współczesny tekst, problem, konwencję pastiszu i lekkiej scenicznej formy – wymaga ode mnie autoironii i poczucia humoru przede wszystkim na temat własnej męskości. Przez cały czas trwania spektaklu jestem w ścisłej relacji z żywo reagującą widownią. Grey tak bardzo się spodobał, że graliśmy go przez całe wakacje – z tego powodu po raz pierwszy w życiu lato spędziłem w mieście (śmiech). Fryzjer Osa i dr Radwan w serialach to z kolei – wbrew pozorom – bardzo skomplikowani bohaterowie. Co przeczy utartej tezie, że aktor serialowy nie jest prawdziwym aktorem.

Najważniejsza recenzja, jaką usłyszałeś od rodziców?

Mateusz Damięcki: „Synu, nie mam ci nic do powiedzenia. Po prostu dziękuję” – tak powiedział tata po moich ostatnich spektaklach. W naszej rodzinie wszyscy są związani z aktorstwem, łączy więc nas siatka zawodowej empatii. Przesiąkliśmy specyfiką zawodu. Wiemy, co każde z nas czuje przed premierą czy rozpoczęciem zdjęć do filmu. Doświadczamy podobnych emocji, stąd świetnie się rozumiemy.

Masz tak od dzieciństwa, kiedy zacząłeś grać, a wcześniej spędzałeś godziny w teatrze lub na planie filmowym z tatą?

Zobacz także:

Mateusz Damięcki: W dzieciństwie akceptowałem tamtą rzeczywistość, kojarzyła mi się z przyjemnością. Jako kilkulatek pojmowałem to tak: ,,Będzie fajnie – nie idę do szkoły, tylko jadę na plan fi lmu nad morzem. Super!”. Dzisiaj odczuwam radość z grania i wielką satysfakcję, ale też odpowiedzialność, której wówczas nie było. Podobnie jak stresu. Aktorstwo to moja praca, już nie dziecięca przygoda.

Gdy przyszedłeś na egzaminy do szkoły teatralnej, byłeś po wielu filmowych i serialowych rolach. Doświadczyłeś tego, o czym reszta nie miała pojęcia. Nie miałeś przez to łatwiej?

Mateusz Damięcki: Do połowy osób z komisji egzaminacyjnej mogłem powiedzieć ,,Witajcie” zamiast ,,Dzień dobry”. Pani Anna Seniuk – mój przyszły opiekun roku – już trzykrotnie była moją fi lmową babcią. Z panem Janem Englertem występowaliśmy w „Matkach, żonach i kochankach”. Panią Maję Komorowską znałem z Teatru Dramatycznego w Warszawie, do którego przychodziłem z tatą na próby. Pan Andrzej Łapicki bardzo dobrze znał się z moim dziadkiem Dobiesławem Damięckim. Mimo to byłem lekko przerażony. Czułem na sobie ich palący wzrok.

Miałeś również świadomość, że jesteś „z tych Damięckich” i twoja pozycja jest z gruntu lepsza niż pozostałych adeptów?

Mateusz Damięcki: Gdybym wychodził z takiego założenia, wiele bym nie zdziałał. Naturalnie: wzrastanie w aktorskim środowisku ukształtowało mnie i da- ło obycie z zawodem. Scena, kamera, a przede wszystkim widzowie szybko jednak weryfi kują to, co aktor potrafi , i koligacje rodzinne tu nie pomogą. Może nawet jest odwrotnie – oczekiwania rosną.

Takiego dystansu trzeba się nauczyć. Chyba że Ty go posiadasz od urodzenia.

Mateusz Damięcki: Miałem kłopoty z różnymi sprawami, ale z tym akurat nigdy. Już jako dziesięciolatek – gdy grałem dużą rolę w serialu dla dzieci – zrozumiałem, że trudno, aby za cokolwiek odpowiadał mój tata, jeżeli w serialu „Wow” gram ja. Ojciec mógł co najwyżej zaproponować reżyserowi mnie do roli. Ale gdybym na castingu okazał się kiepski, wówczas ani rodzice, ani tym bardziej moi przodkowie nic by mi nie pomogli. Dziś jestem dorosły, sam decyduję o sobie, swoich wyborach i odpowiadam za to, co, kiedy i jak zrobię. To ja wychodzę na scenę i to mnie oceniają widzowie.

Myślałeś kiedykolwiek, aby pójść drogą inną niż Twój dziadek, babcia, tata, stryjek, kuzyn?

Mateusz Damięcki: To jest pytanie z cyklu: „Co by było, gdyby babcia miała wąsy?”. Moim naturalnym środowiskiem, oprócz tego czysto rodzinnego, była sfera zawodowa taty. Od dziecka jeździłem z ojcem na koncerty, bo nie było co ze mną zrobić. To, że poznawałem miejsca, ludzi, ten „sos”, w którym przyszło żyć mojemu ojcu – jak widać naznaczyło mnie.

Czy gdy największa w Polsce rodzina aktorska się spotyka, potrafi rozmawiać o czymś innym niż...

Mateusz Damięcki: ...opowiadamy sobie dowcipy.

Na temat aktorów?

Mateusz Damięcki: No, trudno, żebyśmy uciekali od aktorstwa. Poza tym, jeśli mamy wybór: rozmawiać o polityce albo o sztuce, wybieramy sztukę. Rzadko spotykamy się w pełnym składzie, najczęściej udaje się to podczas świąt. Niezależnie, jak głęboko wierzymy w zawód, który uprawiamy, jak mu się poświęcamy, mamy świadomość, że to tylko praca, a najważniejsi są bliscy. Aktorstwo nie jest dla nas „sensacją” i mamy do niego zdrowy dystans. Co nie zmienia faktu, że podchodzimy do naszej pracy rzetelnie. To jest zresztą wartość, którą w życiu, zwłaszcza w pracy zawodowej, bardzo cenię. W kontaktach z ludźmi – niezależnie od ich zawodu – zwracam uwagę na to, jak rzetelnie potrafi ą pracować. Dla mnie etos pracy ma wartość niepodważalną.

Jesteś związany z choreografką Pauliną Andrzejewską. Jak ci się pracuje w duecie z życiową partnerką?

Mateusz Damięcki: Doskonale! Taki układ to dla nas ogromne szczęście. Dzięki temu możemy spędzać więcej czasu razem. Paula jest doskonałą choreografką, a ja jestem w niej zakochany nie tylko jako w kobiecie i człowieku, ale podziwiam ją też jako profesjonalistkę. Jest prawdziwą artystką, wizjonerką. Uwielbiam obserwować ją pracującą: w jej głowie rodzą się pomysły, na które nigdy w życiu bym nie wpadł. ,,Zawsze było dla mnie sztuką to, czego sam nie potrafi łem zrobić” – ta maksyma od dawna funkcjonuje w naszej rodzinie.

Z taką choreografką możesz trenować po godzinach. To luksus.

Mateusz Damięcki: I robimy to! Paulina jest autorką choreografi i do ,,Oniegina” oraz adaptacji historii Greya. Pomogła mi się przygotować do castingu w zagranicznej produkcji. Poproszono, abym zatańczył kilka sekwencji. Wykonałem zadanie pod jej czujnym okiem, choć ona sama twierdzi, że „tylko trzymała kamerę i zmieniała podkład muzyczny”. Jestem aktorem, potrzebuję widza, czyli lustra, w którym się odbijam i w którym mogę zobaczyć, co jest dobre, co zaś złe. A poza pracą – to bardzo ważne: mieć do kogo wracać – osobę, która rozumie i zna z własnego doświadczenia blaski i cienie zawodu artystycznego.