Proszę zdradzić, jak osiąga się sukces w trzy lata?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie wiem. Czasami myślę sobie, że jeśli tam na górze ktoś istnieje, to pewnie wskazał palcem na mnie: „Marta, tobie się uda!” (śmiech). Ale to nie jest tak, że w moim życiu przez te trzy lata było jedno pasmo sukcesów. Zdarzały się i potknięcia.

Jakie?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie raz, nie dwa rozczarowały mnie efekty mojej pracy. Ale wiele się dzięki temu nauczyłam, więc tych doświadczeń nie traktuję w kategorii porażki.

Jak lekcję?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Ktoś powiedział: „Kobietami się nie rodzimy, kobietami się stajemy…”. Przez ostatnie lata dojrzałam zawodowo, ale też jako człowiek. Odkrywam siebie. Nauczyłam się, że warto zaufać swojej intuicji. Odważniej podejmuję decyzje. „Śluby panieńskie”, „Och Karol 2”, „Chichot losu” i „Wygrany” to projekty, w których widać już efekt tego zaufania. Słowa „porażka” staram się nie używać. Na podsumowania przyjdzie czas. Na razie zbieram doświadczenia. Różne. Wszystkie są potrzebne, bo składają się na to, jakim dziś jestem człowiekiem, jak myślę o swojej przyszłości, kim chcę być.

Podobno najpierw trzeba wiedzieć, kim się nie chce być. Kiedy podjęła Pani pierwszą świadomą życiową decyzję?

Zobacz także:

Marta Żmuda Trzebiatowska: Pamiętam tę, którą podjęłam, mając 15 lat. Szłam do liceum. Lektury, filmy, języki – to był cały mój świat – a jednak wybrałam klasę o profilu matematyczno-fizycznym. Świadomie podjęłam decyzję, trochę wbrew sobie, żeby sprawdzić, czy moim przeznaczeniem nie są przypadkiem przedmioty ścisłe.

Co za pomysł! Czy rodzice wiercili Pani o to dziurę w brzuchu?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Pewien wpływ na tę decyzję miał mój tato. Powiedział: „Przekonasz się, czy to, co uważasz, że cię pasjonuje, jest prawdziwą pasją. Bo jeśli tak, na pewno znajdziesz na to czas”. I tak się stało! A dzięki tej decyzji zrozumiałam i pokochałam matematykę i fizykę. Dziś jestem wdzięczna tacie, że mi doradził taką strategię.

Rodzice nie próbowali Pani zniechęcać do aktorstwa?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Wymyśliłam je sama. Choć zapewne ważny był fakt, że mama zaraziła mnie poezją, namawiając na konkursy recytatorskie.

Jest polonistką?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nauczycielem geografii, ale z zacięciem artystycznym. Mama zasiała ziarenko. Konkursy były zabawą, lecz coś z nich zostawało w mojej głowie. Startowałam co roku. Dzięki tym konkursom poznałam właściwych ludzi, którzy później przygotowali mnie do egzaminów do szkoły aktorskiej. Bardzo cenię sobie to, w jaki sposób rodzice ze mną i bratem rozmawiali. Nigdy nie stawiali sprawy twardo. Pokazywali tylko dobre i złe strony, a wybór pozostawiali nam samym. Uczyło nas to odpowiedzialności i odwagi.

Nie złościła się Pani, że zamiast dodać odwagi, zniechęcali?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Czasem trochę się buntowałam, ale dziś rozumiem ich obawy, chcieli ochronić nas przed rozczarowaniem. Bali się, że nasze marzenia zostaną brutalnie zniszczone. Z perspektywy mojego rodzinnego Przechlewa wydawało się, że aktorzy to niedostępny świat, środowisko hermetyczne. Ale dwa lata wcześniej dostał się do szkoły teatralnej kolega z sąsiedniej miejscowości. „Skoro on się dostał, ja też mogę!” – pomyślałam. Wybrałam warszawską szkołę teatralną z prostego powodu: z Pomorza do Warszawy było najbliżej. Tu miałam szansę na kontakt z filmem i telewizją. Uwielbiam i jedno, i drugie, z niczego nie chciałam zrezygnować.

Zdaje się, że dopiero kombinacja pracy w filmie z pracą w teatrze pozwala aktorowi na wszechstronny rozwój.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Od ubiegłego sezonu jestem na etacie w warszawskim teatrze Kwadrat . Do tej decyzji musiałam dojrzeć. Przekonałam się, że to miejsce, gdzie aktor natychmiast dostaje zwrot za włożoną energię. W telewizji czy filmie jest inaczej. Po pierwszym odcinku „Chichotu losu” czekałam na telefon z jakimś dobrym słowem. Ale telefon milczał. Po dziesięciu minutach nie wytrzymałam, dzwonię do mamy: „No jak? Podobało ci się?”. „Bardzo. Nie dzwoniłam tylko dlatego, że myślałam, że śpisz”.

Bo w życiu wszystko musi być na sto procent? Może to kompleks prymuski?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Tak, byłam jedną z najlepszych uczennic w szkole, jestem ambitna, ale żeby zaraz prymuską? Przez ostatnie trzy lata nauczyłam się, że czasem trzeba wrzucić na luz. Nie wszystko musimy zrobić najlepiej. Nie zawsze. Nie od razu.

Jakiś przykład?

Marta Żmuda Trzebiatowska: W teatrze Kwadrat gram z Pawłem Małaszyńskim w spektaklu „Kiedy Harry poznał Sally”. Sławetna scena orgazmu przy stoliku w restauracji. Zainteresowanie mediów ogromne. Bałam się, jak sobie z tą sceną poradzę. Zależało mi, żeby zrobić to wyjątkowo, najlepiej przebić samą Meg Ryan, która grała Sally w filmie. Zafundowałam sobie stres potworny. Na próbach grałam, ale nie było to nic powalającego. W końcu pomogły mi słowa Pawła: „To jest teatr, żywy organizm, jednego wieczoru będziesz świetna, innego taka sobie. I musisz to sobie wybaczyć. Ale masz szansę się poprawić, bo jest następne przedstawienie”. Od razu poszło mi lepiej. Teraz patrzę Pawłowi w oczy i od razu wiem, czy było świetnie, czy tak sobie.

Marzy Pani o Hollywood, jak większość aktorów?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nigdy nie marzyłam, ale rok temu dostałam prezent od losu – zagrałam w komedii romantycznej „Love, Wedding, Marriage”. Zdjęcia odbyły się w Nowym Orleanie, a potem trzy tygodnie postprodukcji w Los Angeles. Miałam okazję pomieszkać w Mieście Aniołów i przyznam, że wyjeżdżając stamtąd, uroniłam łezkę. Pomyślałam sobie: „To jest miejsce, gdzie mogłabym mieszkać”. Niekoniecznie uprawiać ten zawód, przecież tam co druga osoba to aktor. Spotkałam świetnych ludzi, było tak beztrosko, anonimowo.

Ten brak anonimowości w Warszawie już dokucza?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie mam nic przeciwko temu, że ktoś podchodzi do mnie w restauracji, na ulicy, poprosi o autograf. To jest przyjemne. Gorzej znoszę śledzenie przez paparazzich czy plotki.

To może zdementujmy albo potwierdźmy je od razu? Czy to prawda, że na premierze „Wygranego” miała Pani torebkę za kilkadziesiąt tysięcy złotych?

Marta Żmuda Trzebiatowska: (śmiech) Czytałam! I ten tytuł: „Torebka w cenie samochodu!”. Nie muszę dodawać, że samochodu też nie mam.

A czy to prawda, że teraz wciąż jesteście razem, ale rok temu rozstała się Pani z Adamem?

Marta Żmuda Trzebiatowska: (śmiech) Oczywiście, że to ktoś wymyślił. A nawet „przeprowadził” ze mną wywiad, którego nigdy nie udzieliłam. Byłam wówczas w Stanach. Moją komórkę bombardowały alarmujące telefony. Zaniepokojona, że coś się stało, w końcu zaczęłam je odbierać. Rachunek telefoniczny za tę hecę był całkiem słony.

Pewnie to cena popularności, każdy aktor ją płaci. Gdy zapytałam ostatnio kogoś, jak to się dzieje, że Pani tak pędzi do przodu, rzucił spokojnie: „Bo jest ładna…”. Który ze stereotypów częściej Pani obserwuje: „Ładna jest, więc ma łatwiej” czy „Ładna, więc głupia?”.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Uroda to dla aktorki dowód tożsamości, ale w Polsce rzeczywiście często jest barierą, przeszkodą. Staje się zbyt silnym znakiem – jestem tego świadoma. Z drugiej strony myślę, że powinnam ją traktować jako asa w rękawie, atut.

Ogoliłaby Pani głowę jak kiedyś Kasia Figura?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Lub Natalie Portman. Miałabym na to odwagę! Oczywiście, jeśli poczułabym, że rola jest tego warta, że film miałby szansę jeździć po festiwalach i będzie doceniony. Dla takiej roli jestem gotowa ze swoim ciałem zrobić wszystko. Ciało jest przecież moim narzędziem pracy.

Schudłaby Pani 10 kilo?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Tak. Albo przytyła, jeśl i byłaby taka potrzeba. Mam nadzieję, że ktoś da mi szansę chociaż na spotkanie, a wtedy zobaczy we mnie nie tylko obrazek, ładną buzię.

To niezwykłe – jest w Pani dziewczęca łagodność, urok, spokój. Ale i wielka ambicja, przeogromny apetyt na życie.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Ale ja na życie nie jestem zachłanna! Uważam, że od losu dostałam bardzo wiele. Dużo więcej, niż sobie wyobrażałam. Dlatego staram się nie narzekać. Zero postaw roszczeniowych. Niczego nie oczekuję. Od tego zawodu w szczególności. Może dlatego, że początek mojej historii był naprawdę trudny.

Trudny?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Najcięższy był pierwszy rok szkoły teatralnej i wątpliwości, czy to jest moje przeznaczenie, prawdziwe powołanie, czy powinnam uprawiać ten zawód.

Czego się Pani bała? Że nie da rady fizycznie? Że jest zbyt mało zdolna? Bała się Pani ludzi, wielkiego miasta?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Wszystkiego po trochu. Ale dość szybko zrozumiałam, że to jest bardzo ciężki zawód, zwłaszcza dla kobiety. Oczywiście, potem to tak wszystko ładnie wygląda na ekranie albo w kolorowych gazetach. Zdjęcia z premier, gdy idziemy wystrojeni w świetle fleszy i siadamy w pierwszych rzędach, to jedno, a codzienna praca, która wiąże się z wieloma wyrzeczeniami, to drugie. Zdarza się, że cierpi życie prywatne, rodzinne. Nie ma wieczorów, nie ma sobót. Kręcąc „Chichot losu”, byłam cztery miesiące na planie. Pobudka – czwarta, piąta rano. Po 12 godzin pracy albo dłużej. Przyjeżdżałam do domu o dziewiątej wieczorem i kładłam się do wanny ze scenariuszem, żeby się nauczyć kolejnych dwudziestu stron tekstu na następny dzień. Analizowałam, co ja właściwie chcę zagrać. W łóżku byłam po północy, a o czwartej pobudka. Życie odkładane na później. Do lekarza? Pójdę za cztery miesiące. Żeby tak pracować, trzeba mieć dużo siły, zdrowia, krzepy. Ale ja to lubię (śmiech).

I na szczęście za ten trud jest przyjemna rekompensata. Kiedy zarobiła Pani swoje pierwsze aktorskie pieniądze?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Przy „Magdzie M.”. Pierwsza gaża wystarczyła mi na wynajem mieszkania. Na miesiąc. Do tamtej pory pieniądze przysyłali mi rodzice. Pamiętam, jaka byłam szczęśliwa, że mogę zadzwonić do domu: „Nie przysyłajcie mi w tym miesiącu pieniędzy na mieszkanie”.

Tak łatwo zachłysnąć się sukcesem zawodowym, pieniędzmi, powodzeniem. Nie boi się Pani, że sukces może okazać się pułapką? Przewrócić w głowie?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nie bardzo rozumiem. Przecież to kwestia pewnych wartości, które się wyniosło z domu! Rodzice wpajali mi, że trzeba być pracowitym. Tata chciał, żebyśmy oboje z bratem umieli docenić pracę innych ludzi, żebyśmy sami zasmakowali każdego rodzaju pracy. Pierwsze pieniądze zarobiłam, zbierając butelki, potem były grzyby, jagody. W czasie wakacji nie dostawaliśmy kieszonkowego – musieliśmy sobie na te kilkadziesiąt złotych zapracować. Pomoc mamie w ogródku była dla mnie czymś zupełnie naturalnym. Dobrze wiem, jak smakuje życie na wsi, takiej z prawdziwego zdarzenia, gdzie mieszkali moi dziadkowie.

Jeździła Pani do dziadków na wakacje?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Tak, spędzaliśmy u nich z bratem całe lato. Na środku podwórka był żuraw, wodę nosiło się wiadrami, a wszystkich domów we wsi było zaledwie pięć. Dziadkowie mieli gospodarstwo, więc wiem, jak wygląda takie życie. I jestem niezwykle wdzięczna dziadkom i rodzicom za to, co mi dali, za ich ciężką pracę i mnóstwo wyrzeczeń. Mieli czas, siłę i energię nie tylko na to, żeby dać nam miłość, ale również – żebyśmy mogli na studia przyjechać do Warszawy.

To pewnie nie było takie proste, zważywszy na nauczycielskie pensje.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Zwłaszcza na wsi. Dlatego nie sądzę, żeby mi się kiedykolwiek miało przewrócić w głowie. Bo wiem, skąd jestem.

Sądzi Pani, że przed tym zawrotem głowy można się uchronić?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Można. To jest też kwestia ludzi, jakimi się otaczamy. I charakteru oraz priorytetów. Nie chcę być celebrytką, osobą, która jest znana z tego, że jest znana. Nie chodzę na imprezy okolicznościowe. To nie w moim stylu. Bywam na premierach, ale i wtedy czuję się zagubiona i pojawia się pytanie: Co ja tu robię? Błysk fleszy to nie mój świat. Chciałabym, żeby za dziesięć lat nie mówiono o mnie „celebrytka”, wolałabym usłyszeć „aktorka”. Dlatego też nie przewraca mi się w głowie, bo nagle zaczęłam zarabiać więcej pieniędzy. Odkładam je.

To teraz łatwiej mi zrozumieć, dlaczego nigdy nie kupiłaby Pani torebki za kilkadziesiąt tysięcy złotych, choćby to było nie wiadomo jakie cudo. A zdarza się Pani mieć wyrzuty sumienia, jeśli, np. urządzając łazienkę, kupi Pani jakieś luksusowe wyposażenie? Bo to luksus, na który Pani nie powinna sobie pozwolić?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Mam wyrzuty sumienia. Mimo to czasem kupuję. Może to jest tak, że dziadkom czy rodzicom żyło się gorzej, żeby mnie żyło się lepiej? Mój sukces to także ich droga, ich wyrzeczenia i to, jak mnie wychowali.

Kto dziś Panią najbardziej wspiera?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Z mamą jestem w wielkiej przyjaźni, zawsze rozmawiałyśmy absolutnie o wszystkim, tak jest do dziś. (W tym momencie dzwoni telefon od mamy aktorki.) Przepraszam, od mamy zawsze odbieram. Może nie mogę z nią porozmawiać o szczegółach roli, ale to, co myśli, jest dla mnie bardzo znaczące. Rodzice są moimi najwierniejszymi fanami.

A Adam?

Marta Żmuda Trzebiatowska: On jest częścią mojego sukcesu. Poznaliśmy się siedem lat temu, na początku studiów, właśnie wtedy, kiedy miałam tak ogromne wątpliwości, czy w ogóle chcę być aktorką. Uprawiam ten zawód dzięki niemu! To on dał mi wiarę w to, że potrafię. Zawsze mi powtarzał: „Jesteś najlepsza!”. Podobno kłamstwo powtarzane wiele razy w końcu staje się prawdą, więc w nie uwierzyłam. Oczywiście nie pomyślałam: „Jestem najlepsza”, raczej: „Może naprawdę mi się uda?”, „Może mimo tych wszystkich moich wątpliwości dam radę?”. I to jest właśnie zasługa Adama.

Podaje Pani śniadanie do łóżka? Zrobi jajecznicę?

Marta Żmuda Trzebiatowska:Tak, zdarza się.

Nie jest o Panią zazdrosny?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Oczywiście, że jest między nami odrobina zdrowej zazdrości. Najpiękniejsze w naszym związku jest to, że jesteśmy parą, ale też przyjaciółmi, stanowimy świetny team, uzupełniamy się wzajemnie, umiemy współpracować.

I planujecie przyszłość?

Marta Żmuda Trzebiatowska: To jest właśnie to, co mnie łączy z bohaterką „Chichotu losu”, Joanną. Podobnie jak ona planowałam wszystko w szczegółach, i to na pięć najbliższych lat. Dziś dojrzałam, już wiem, że w życiu nie da się wszystkiego zaplanować. Staram się je brać takim, jakie jest.

Co by było, gdyby dziś się okazało, że w tym Pani rozpędzonym życiu zdarzyła się ciąża, dziecko?

Marta Żmuda Trzebiatowska: Na macierzyństwo na pewno przyjdzie odpowiedni moment. I na pewno sobie wtedy poradzę.

Rozmawiamy, jakbyśmy się znały od lat. Mam wrażenie, że jest Pani zwykłą, normalną dziewczyną.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Bo jestem! Prowadzę normalne życie. Wiem też, że teraz jest świetnie, ale gwiazda może zaraz się odwrócić. Jestem tą samą dziewczyną, która przyjechała z Przechlewa, tyle że dziś trochę dojrzalszą niż osiem lat temu. Najlepszym dowodem na to, co się ze mną dzieje, jest moja przyjaciółka – od lat ta sama.

Więc to nie jest prawda, że od kiedy mieszka Pani w Warszawie i gra w filmach, ma Pani gorsze kontakty z koleżankami z Przechlewa? Bo o tym też ludzie plotkują.

Marta Żmuda Trzebiatowska: Nigdy nie miałam wielu znajomych! Jeszcze jako dziecko uciekałam w swoje pasje, książki, pisanie wierszyków na parapecie. Dyskoteki nigdy mnie nie kręciły.

Proszę mi wybaczyć na koniec jeszcze i takie pytanie: czy to prawda, jak piszą plotkarskie portale, że kupiliście z Adamem ziemię na Pomorzu, niedaleko domu Pani rodziców?

Marta Żmuda Trzebiatowska: (śmiech) Nieprawda. Choć nie ukrywam, że może za dwadzieścia czy trzydzieści lat, może na emeryturze, chciałabym wrócić w rodzinne strony. Bo to cudowne miejsce.