Pani życie to huśtawka?

Nawet bardzo niebezpieczna huśtawka. Tak było dotąd. Teraz osadził mnie dom, który wybudowałam w Bukowinie Tatrzańskiej. Późno, ale po raz pierwszy mam poczucie oparcia.

Nie w mężczyźnie, tylko w domu?

Właśnie tak. Raz w życiu miałam poczucie oparcia w mężczyźnie, a on mnie zawiódł. Dom nie jest mnie w stanie oszukać. Ten w Bukowinie był budowany sercem. Długo poszukiwałam dla siebie miejsca na ziemi i chyba w końcu znalazłam.

Kiedy spotkałyśmy się przed trzema laty, szczerze mówiąc, trochę nie dowierzałam, że uda się Pani, i to tak szybko, urzeczywistnić marzenia.

Rozmawiałyśmy w krótkim dla mnie okresie euforii, kiedy wyzwoliłam się z traumy i przeżywałam gwałtowny romans...

….z łotewskim dyplomatą. Rzucenie się w jego wir po koszmarze, jaki Pani wcześniej przeżyła, było chyba trochę rozpaczliwe.

Zobacz także:

To się stało samo, nie zaplanowałam tego. Połączyła nas wzajemna fascynacja. Przede wszystkim on był pięknym mężczyzną, nie tylko fizycznie. Po prostu zakochałam się.

Pisał do Pani: „Don’t stop trusting me”, nie przestawaj mi ufać. Czy zawiódł?

Nie, to ja zawiodłam. Ja się wycofałam. To było nieuniknione. Zresztą trudno jest, nawet młodym kobietom, wiązać się z obcokrajowcem. On w jakiejś części był Polakiem, ale wyrastał w innej kulturze, miał inne widzenie świata. A do tego dzieliła nas odległość… Ale nie żałuję, to był piękny romans.

Potrzebny na drodze do odrodzenia?

Też. W kontynuacji powieści „Drzwi do piekła”, która ukaże się w styczniu, bohaterka po wyjściu z więzienia pójdzie do łóżka ze wspaniałym samcem. Dlaczego? Bo coś takiego było ze mną. To było jakby przejście na drugą stronę. Nasz romans się skończył, bo wciąż miałam niezakończony problem z so-bą. U mnie wszystko szło po wierzchu. Rana wewnątrz była niezagojona przez mit idealnej miłości. Wydawało mi się, że takiego uczucia nigdy nie spotkam, aż… pojawił się on.

Sprawca Pani traumy, prawnik i życiowy partner przez – bagatela – sześć lat. Sądzi Pani dzisiaj, że powodowała nim bezinteresowna miłość czy był to raczej cyniczny spektakl?

Myślę, że na początku była to obopólna fascynacja i jednak uczucie też z drugiej strony. A potem przeważyły względy materialne. Jako pisarka wiedziałam, że każda miłość się kiedyś kończy. Ale co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć tego we własnym życiu. Miałam poczucie absurdu, absolutnej klęski. Zawalił mi się świat. Sądziłam, że już się nie podniosę.

Pamiętam, była Pani strzępem człowieka.

Tak było. Miałam parę posiadłości, które poznikały. Dom w Dzianiszu, zaraz za Gubałówką, musiałam sprzedać na życie. Kilka lat później pojechałam do Zakopanego i tam znajomy powiedział mi o przepięknym miejscu w Bukowinie. Postanowiłam je zobaczyć. Był sierpień, świeciło słońce. Wdrapałam się na górę, widok zapierał dech w piersiach – przed sobą miałam trzy szczyty:  Hawrań, Murań i Płaczliwą Skałę. Położyłam się na polanie w wysokiej trawie, cykały świerszcze. Poczułam, że to moje miejsce na ziemi. 

I zapadła decyzja o budowie.

Tak, tylko… nie miałam pieniędzy.

A przecież zgromadziła Pani majątek. Był czas, że honoraria z Niemiec płynęły strumieniem.

I nie zostało prawie nic. Z mojej winy. Mogę mieć pretensje jedynie do siebie. Przegrałam na dodatek sprawę w sądzie, ale nie mogłam jej wygrać, bo nikt mi nie przystawiał pistoletu do głowy, abym podpisywała akty notarialne. A trudno wymagać, by sąd rozpatrywał intencje. I teraz to rozumiem, kiedy opadły emocje. Dostałam strasznie po łbie. Ale gdybym nie spróbowała walczyć, wyrzucałabym sobie, że nie zrobiłam wszystkiego. Poza tym nigdy nie lubiłam roli ofiary, wolałam polec w walce. Minęło parę lat. I nagle los zaczął mi sprzyjać. Zupełnie jak przed laty. Więc sprzedałam to, co mi pozostało, czyli parter willi na Mokotowie, wiedząc, że pieniędzy starczy tylko na stan surowy zamknięty.

Od razu myślała Pani o pensjonacie?

Nie, o dużym domu, którego część zostawiłabym dla siebie, a część przeznaczyła na sprzedaż. Ale jak dom zaczął powstawać, zrozumiałam, że nie chcę się nim dzielić. Że musi być mój, co było szaleństwem, bo skąd wziąć kasę?

No właśnie, skąd?

Ryzykowałam strasznie, mogłam najzwyczajniej w świecie zbankrutować. Zaczęłam pisać. Powieść „Nakarmić wilki” okazała się bestsellerem. Honorarium poszło na dom. Pieniądze ze wznowień również. Uratowało mnie też to, że nie wynajęłam do budowy firmy, tylko górali. A trafiłam na wspaniałych ludzi. I powstał pensjonat, witkiewiczowska drewniana willa, nieco unowocześniona. Będzie miał stronę WWW. Pod Smokami. Dom Marii Nurowskiej, bo tam są cztery smoki, tzw. rzygacze – rzeźby kowala artysty Jacka Biernacika, mojego przyjaciela, który nazwał dom „Arką Nurowskiej”. I chyba miał rację.

Bo dom Panią ocalił?

Tak. Ocalił we mnie radość życia i wiarę w ludzi.

W sądzie nie udało się Pani nic odzyskać. Ale może byłym ukochanym targnęły wyrzuty sumienia i z poczucia zwykłej ludzkiej uczciwości coś Pani oddał?

Nie, nie. To prawnik. Uważał, że skoro podpisałam dokumenty, nie ma o czym mówić. Do widzenia. Uczucia się skończyły. Na to nie ma rady. Jako dorosła dziewczynka powinnam to wiedzieć. Przestałam być tą dziewczynką dopiero teraz, trochę późno. Miłość zawsze jest ślepa…

Mimo wcześniejszych małżeństw?

 

To były jedynie lustra, w których się przeglądałam, w miłości drugiej strony. Sama niewiele dawałam. Miłością darzyłam córkę, potem wnuka, którego traktowałam jak synka. Co do mężczyzn, wciąż czułam, że to jeszcze nie to. I „to” przyszło, gdy nie byłam osobą młodą, miałam 56 lat.

On był młodszy.

O 14 lat. Ale dosyć młodo wyglądam i nikt nie zauważał między nami różnicy wieku. Poszłam za głosem serca, a zostałam straszliwie ukarana. Mnie się wydawało, że ta miłość będzie wieczna. Jakbym nie czytała literatury, nie oglądała filmów, nie słyszała, co się w życiu dzieje. Przyjaciółka, psychiatra, przez parę lat mi powtarzała: „Jeżeli nie przebaczysz sobie, umrzesz. Bo na to się umiera”. I ja w to wierzę. Gdybym była słabsza, już by mnie pewnie nie było. A sobie wybaczyć jest najtrudniej. Również tego, że się było nieuczciwym wobec własnych dzieci. Bo ja okradłam swoje dzieci.

Nie może tak Pani myśleć, każdy pracuje na swój los. Dzieci również.

W Polsce jest trudno. Moja córka jest pedagogiem i logopedką, ciężko pracuje, a z pensji trudno jej utrzymać dom. 

A przecież Pani swoje życie zbudowała bez niczyjej pomocy.

Ale… nie wiem, jak to się stało. Zawsze było tak, że kiedy się kończyły pieniądze, przychodziły kolejne. Na styk. Tak było w stanie wojennym, tak było też wcześniej. Sama utrzymywałam córkę, a potem i ojca; do śmierci mieszkał u mnie. Byłam tą, która ciągnie wóz. I chyba tak już będzie… Na szczęście udało mi się zbudować ten dom. Mam nadzieję, że zdoła utrzymać i siebie, i mnie.

Ogląda Pani jeszcze czasem „Świat Marii”, dokumentalny film, który nakręcił o Pani wnuk Maciek?

Niedawno go obejrzałam i się przeraziłam. Zobaczyłam zupełnie obcą osobę. Już taka nie jestem! Miałam nawet do Maćka pretensje, że mnie tak bezlitośnie pokazał. Sfilmował np. w starym sfilcowanym szlafroku, który nadawał się do wyrzucenia. Nosiłam go, bo paradoksalnie dawał mi poczucie bezpieczeństwa, domowego ciepła. Prosiłam, by mnie w nim nie pokazywał. A on: „Ale przecież to część twojego życia. Poza tym obejrzy to tylko parę osób, bo to film dyplomowy”. A film pokazano w kinie Kultura przy pełnej widowni. Ten obraz jest okrutny, obnaża kobietę w upadku. Wystawiłam siebie na sprzedaż, żeby ukochany wnuk zdał egzamin. Mężczyźni!  

Maciek powinien nakręcić teraz drugą część pod tytułem „Kobieta odrodzona”.

Chce to zrobić, ale mam podejrzenie, że tym razem będę pretekstem do pokazania Domu pod Smokami. Określenie Jacka Biernacika, że wybudowałam swoją arkę, jest trafne. Ja na tej arce ocalałam i wypłynęłam. Myślę,  że zyskała na tym też moja twórczość. „Drzwi do piekła” mogą się, co prawda, okazać szokiem dla moich czytelników, bo skala okrucieństwa sięga tam wysoko, ale tego wymaga temat. Materiały do powieści zebrałam 20 lat temu w więzieniu dla kobiet w Krzywańcu, gdzie siedzą głównie morderczynie swoich mężów. Ale tej książki wtedy nie udźwignęłam. Musiałam mocno dostać w tyłek, moje życie musiało się zawalić, żebym zrozumiała te kobiety. Ta książka niesie siłę, bo sama mam ją w sobie. 

O swoich bohaterkach więźniarkach pisze Pani z czułością. Czułość wobec kobiet to zwrot w Pani twórczości.

Absolutny. To zwrot w stronę kobiet. W Krzywańcu zrażała mnie ich nienawiść do mężczyzn. One nie miały złudzeń, o facetach wiedziały wszystko. Mówiły na nich „dziady”. A ja myślałam: „No nie, oni nie są tacy”. A dzisiaj mówię: „Może właśnie tacy są”. My, kobiety, jesteśmy lepsze. Może dlatego, że rodzimy dzieci, że jesteśmy zdolne do poświęceń. A facet, kiedy przestaje kochać kobietę, porzuca ją jak śmiecia.

I dlatego w swoich ostatnich powieściach wciąż strzela Pani do mężczyzn? Tak jest w „Drzwiach do piekła”, tak jest w „Sprawie Niny S.”.

W „Sprawie Niny S.” rozliczyłam się z moim ostatnim związkiem. Ale nie tylko, również z moją córeczką kochaną. W tej książce występują bliźniaczki: jedna jest taka jak moja córka, a druga – jaka bym chciała, żeby ona była. Bo jednak żyjemy w dwóch różnych światach, a ja bym ją chciała mieć w swoim.

W „Drzwiach do piekła” bohaterka dokonuje aktu podwójnej zemsty: strzela nie tylko do niewiernego męża, ale zarazem – a jest pisarką – do krytyka literackiego. Często miała Pani ochotę zastrzelić krytyków swojej twórczości?  

Owszem. Zawsze wobec tego, co pisałam, była nierównowaga. Albo wygłaszano peany na cześć mojej twórczości, często niezasłużone, albo w ogóle nie dostrzegano moich książek. W Niemczech „Postscriptum”, historia dziecka uratowanego z getta, była opisywana jako powieść wybitna. W Polsce dostrzeżono dopiero jej wznowienie. Bo krytycy przyklejają etykietki pisarzom.

Na przykład „pisarki dla kobiet”?

To mnie zawsze najbardziej denerwowało, bo co to w ogóle znaczy? Literatura dla kobieciątek? Kobiety potrafią być wybrednymi czytelniczkami i kiedy dostrzegą najdrobniejszy fałsz, nie sięgną po kolejną książkę. W moim przypadku zaczęło się od „wybitna pisarka”, dopóki nakłady były umiarkowane, potem było coraz gorzej, bo autor bestsellerów to wróg nr 1 panów krytyków. Ale krytyka – uczciwa – jest potrzebna, dyscyplinuje pisarza.

Czy „Requiem dla wilka” to powieść z kluczem? Tak dokładnie opisała Pani jednego z reżyserów, że nie ma cienia wątpliwości, o kogo chodzi.  

To prawda, ale to nie jest powieść o nim.

Więc Skolimowski się nie obrazi.

Nie wiem. Ale jest pokazany ciekawie, prawda? Nie można mówić, że to książka o nim. Na pewno jest prototypem bohatera, to zewnętrzność jego losu.

Spotkała Pani Skolimowskiego w przeszłości?

 

Tak. W młodości był dla mnie ważnym reżyserem, a kiedy zobaczyłam, co robi na Zachodzie, strasznie się wściekłam. Robiłam z nim wywiad, bo pisałam wtedy dla „Pani” felietony o wybitnych mężczyznach. Potraktowałam go okrutnie. Napisałam, że żałuję, że nie przyniosłam na nasze spotkanie pistoletu, żeby go zastrzelić, by już więcej nie kręcił filmów. Ale się nie obraził. Kto wie, może pod moim wpływem zrobił ostatnio film wybitny? Ale już nie będę strzelała do mężczyzn. W drugiej części „Drzwi do piekła” pojawi się wspaniały facet. Taki, jakiego wszystkie chciałybyśmy spotkać. I pewnie tacy są. Tylko trzeba mieć szczęście, żeby na nich trafić.

Pani znalazła takich w górach.

Świetnych facetów. Mówiłam już o Jacku Biernaciku, a jest jeszcze architekt Adam Bukowski. I Janek Majerczyk, moja prawa ręka w Domu pod Smokami. Przyjaźń to w moim życiu nowa jakość. Przedtem siedziałam w domu jak w wieży z kości słoniowej, ludzie nie byli mi potrzebni, a teraz jest ich wokół mnie mnóstwo. Zmieniłam się też pod wpływem Adama, który widząc, jak się męczę z przeszłością, powiedział: „Maria, przebacz temu człowiekowi. Bo dopóki tego nie zrobisz, będziesz cierpiała”. Wtedy jeszcze nie potrafiłam.

Przebaczenie w Pani dojrzało czy sprowokował je jakiś fakt?

Chyba śmierć mojej przyjaciółki, psychiatry, która wcześniej tak mnie błagała, bym przebaczyła sobie. Ale najpierw musiałam przebaczyć jemu. I tak się stało. Mówi się, że zło wraca do sprawcy. Ja nie chcę, żeby do niego wróciło, skoro przebaczyłam. Bo to przecież coś znaczy, coś ważnego. Jest częścią człowieczeństwa, które udało mi się ocalić. 

Trudne doświadczenie.

Chyba najtrudniejsze w moim życiu, ale zrobiłam to bardziej dla siebie niż dla niego. Stało się tak być może również za sprawą mojej córki, która jest typem opiekuna spolegliwego, czym mnie zadziwia. Bo ja wcześniej widziałam w ludziach przede wszystkim zło. Tania jeździ do rodzin uzależnionych, widzi dno życia, a mimo to uważa, że człowiek w gruncie rzeczy jest dobry. Ona też pracowała nade mną i stale mi powtarzała: „Przebacz sobie”. Bardzo mi pomogła. Ale głównie pomogłam sama sobie. Dzisiaj wiem, że jestem po drugiej stronie. Cieszę się, że przetrwałam, że jest we mnie spokój. I że pogodziłam się z kobietami, którym tyle zawdzięczam! Bo to przecież głównie one czytają moje książki. Co więcej, chyba stałam się feministką.

A co z miłością?

Wróżka mi powiedziała, że jeszcze się zdarzy. Może w moim wieku nie powinnam już myśleć o miłości, jestem przecież prababcią. A ja wciąż się czuję młodo!