GALA: Co się stało z Maanamem?

MAREK JACKOWSKI: Przeszedł do historii. Na początku grudnia 2008 roku zespół w końcu bezterminowo zawiesił działalność. Nie gram w nim już od ponad roku.

GALA: W listopadzie 2007 roku, wchodząc na scenę w krakowskim studiu telewizyjnym, nagle spadłeś z wysokości dwóch metrów w niezabezpieczoną przestrzeń. Wbiłeś sobie gitarę w prawy bok, połamałeś trzy żebra i lewą stopę w trzech miejscach, a prawą stopę mocno pogruchotałeś.

MAREK JACKOWSKI:  Szedłem ostatni, było ciemno, nie widziałem drogi. Opiekuńczych skrzydeł mi zabrakło. Widocznie ktoś mi je wcześniej podciął (śmiech).

GALA: Jakie to uczucie – wpaść w czarną dziurę?

MAREK JACKOWSKI:  Fizycznie to nagły, potwornie intensywny ból. A psychicznie – kubeł lodowatej wody na głowę, który szybko pozwolił mi przewartościować kilka ważnych spraw.

GALA: To był twój ostatni koncert z zespołem Maanam.

Zobacz także:

MAREK JACKOWSKI:  Dosłownie. Po wypadku za moją zgodą zastąpił mnie inny gitarzysta, bo nie byłem w stanie grać. Ale szybko uświadomiono mi, że drzwi do Maanamu się dla mnie zatrzasnęły. A raczej ktoś je zatrzasnął.

GALA: Ale przecież ty jesteś twórcą zespołu. Założyłeś go 35 lat temu z Milo Kurtisem. Kora dołączyła do zespołu w rok po jego założeniu.

MAREK JACKOWSKI:  Tak, jestem założycielem Maanamu. Kiedy po wypadku leżałem połamany w szpitalu, miałem dużo czasu na myślenie. Z niedowierzaniem patrzyłem, jak zawodzą mnie ludzie, których miałem za przyjaciół. Zdumiewające, jak dalece złudny jest obraz osób wokół nas. Serce zespołu Maanam przestało bić. Od dłuższego czasu nie tworzymy razem niczego nowego. Między mną a Korą od kilku lat nie ma pracy twórczej, a nasze światopoglądy już dawno dramatycznie się rozeszły. Jaki jest sens grania w kółko starego materiału? Czy warto go grać tylko dla pieniędzy? Czy dorobek ponad 30 lat pracy warto rozmieniać na drobne? Nie chcę tego.

GALA: Ale Maanam jeszcze przez rok koncertował.

MAREK JACKOWSKI:  Przez moment publiczność przychodziła posłuchać grupy pod nazwą Kora i Zespół, ale koncerty zaplanowano dla Maanamu, a nie dla Kory i Zespołu. Zaczęły się rozmowy z prawnikami. Członkowie zespołu mieli moją zgodę na granie koncertów pod nazwą Maanam i przez prawie rok grali jako Maanam. Ale wiadomo było, że płyta zespołu Maanam już nie powstanie. Ostatnia płyta Maanamu to „Znaki szczególne”. Na szczęście ma wszystkie nasze cechy charakterystyczne, czyli rockowe brzmienie dwóch gitar i drapieżną wokalistkę, która potrafi też zaśpiewać ballady.

GALA: Już raz zawiesiliście działalność, na sześć lat, w 1986 roku. Nie warto jeszcze porozmawiać?

MAREK JACKOWSKI:  Kora i ja jesteśmy z dwóch różnych światów. Nie mamy już o czym rozmawiać. Rozmowa z nią już mnie nie buduje, tylko wprowadza zamęt. Kora jest impulsywna i wybuchowa. Ja jestem spokojny i cierpliwy, ale nie bezgranicznie. Umiejętność przemilczania wielu spraw to nie jest słabość, jak się Korze wydaje. Po przekroczeniu granic podejmuję radykalne decyzje. Kiedyś policja zatrzymała mnie za przekroczenie prędkości. Policjant wypytywał, dokąd tak się spieszę. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że do domu. W pewnym momencie zapytał o Korę. Do dziś pamiętam to pytanie: „To jest kobieta trudna, prawda, panie Marku?”. Dziś odpowiadam tak samo jak wtedy: „Tak, to jest kobieta trudna”.

GALA: Wiele lat byliście małżeństwem, macie syna. Długo wychowywałeś też syna Kamila Sipowicza, obecnego partnera Kory. Czy dzieci będą musiały teraz wybierać między rodzicami?

MAREK JACKOWSKI:  Dzieci są już dorosłe i mają swoje życie. Nikogo nie muszą wybierać. Mój syn Mateusz był przy mnie w chwili wypadku i bardzo troskliwie się mną zajmował. Jest bardzo zapracowanym grafikiem. Szymona, syna Kamila, wychowywałem przez 10 lat i też traktuję go jak swoje dziecko. Nieczęsto widuję teraz synów, ale mam świadomość, że myślimy o sobie dobrze, z wzajemną miłością. I to się nie zmieni.

GALA: Po krakowskim wypadku dochodziłeś do siebie we Włoszech w swoim nowym domu, w towarzystwie żony Ewy i trzech córek: 13-letniej Bianki, 12-letniej Palomy i 9-letniej Soni.

MAREK JACKOWSKI:  Najpierw kurowałem się jeszcze w Częstochowie, u Janusza Yaniny Iwańskiego. Dopiero po miesiącu od wypadku wróciłem do domu, na południe Włoch. Mieszkam pod Neapolem już dwa lata.

GALA: Po 18 latach porzuciłeś Zakopane. Jak tysiące Polaków zdecydowałeś się na emigrację?

MAREK JACKOWSKI:  Z Neapolu docieram do Warszawy szybciej i bezpieczniej samolotem niż autem z Zakopanego. I to w tym samym czasie. Co to za emigracja? Po jeździe autem z Neapolu do Wenecji jestem mniej zmęczony niż po trasie Zakopane–Warszawa. W dodatku idę do najlepszej pizzerii w mieście na pizzę, którą uwielbiam, i pyszną kawę. We Włoszech, tak jak i w Polsce, jestem u siebie. W moim miasteczku centrum informacji o nastrojach mieszkańców jest rzeźnik. Wie wszystko. Starzy ludzie w malutkich uliczkach grają sobie na gitarze i na mandolinie. W porcie obserwuję samotność wielkich jachtów i gwiazd otoczonych ochroniarzami, by za chwilę pogadać ze zwykłymi ludźmi, którzy wcale nie są zwykli, za to bardzo przyjaźni. Po to tu przyjechałem.

GALA: „Oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba”?

 

MAREK JACKOWSKI:  W końcu rzeczywiście mam błękitne niebo nad sobą, ale akurat ta piosenka powstała w czasach, kiedy mieszkaliśmy z Korą i dwójką dzieci w domu przeznaczonym do rozbiórki. Nie mieliśmy pieniędzy i żeby nie zamarznąć, zrywałem parkiet w sąsiednich pomieszczeniach. Paliliśmy nim w piecu. W pewnym momencie stwierdziliśmy, że życie bez słońca nad głową jest nic niewarte. Szczerze mówiąc, całe życie marzyłem, żeby nauczyć się włoskiego, i jednocześnie wiedziałem, że to się nigdy nie uda. No bo jak? Jak wyjechać z komunistycznego kraju? Zimą, trzy lata temu, poczułem w sobie jakiś niepokój. Potężnie czegoś mi brakowało. Tęskniłem za słońcem. Długie polskie zimy, ciemności, mgła i ulewne zakopiańskie deszcze mi nie służą. Postanowiliśmy z żoną poszukać miejsca dla siebie tam, gdzie słońca nigdy nie brakuje. Zaczęliśmy od internetowych poszukiwań w Toskanii, a po czterech miesiącach oglądania skończyliśmy pod Neapolem. Gdyby nie to, że mam trzy córki, być może wybrałbym Neapol, ale rozsądek kazał jechać dalej na południe.

GALA: Marzenie życia wreszcie się spełniło...

MAREK JACKOWSKI:  Tak naprawdę spełniło się wiele marzeń. Nareszcie mogę się nacieszyć słońcem, świeżymi rybami, owocami morza, które uwielbiam, i sztuką, która jest moją drugą pasją i drugim zawodem. Zajmuję się nią od 17. roku życia. Moja siostra była narzeczoną Hasiora (Władysław, znany malarz i rzeźbiarz związany z Podhalem – przyp. red.), często ich odwiedzałem w Zakopanem i dzięki nim poznałem mnóstwo kolorowych ludzi, którzy wprowadzili mnie w świat artystów i kolekcjonerów. W latach 90., po zmianie systemu, spełniłem swoje kolejne marzenie i założyłem w Zakopanem galerię Pod Aniołem. Dzięki niej mam grafiki Stasia Wójtowicza, który wisi dziś w nowojorskim Muzeum Guggenheima, i to obok obrazów Picassa. Sztuka jest fascynująca, a włoskie malarstwo to kolebka wszystkiego. Mam prawdziwego fioła na punkcie XVIi XVII-wiecznego malarstwa, a w Neapolu są zupełnie nieprawdopodobne obrazy z tego okresu.

GALA: Sztuce zawdzięczasz też nazwę swojego nowego zespołu.

MAREK JACKOWSKI:  W pewnym sensie. Swego czasu często kupowałem na internetowych aukcjach obrazy, porcelanę czy lampy do galerii. Kilka razy przegrałem licytację, bo dosłownie w ostatniej chwili stawkę podbijał ktoś, kto się zawsze wyświetlał jako „goodboy”. Dlatego mój nowy zespół nazywa się The Goodboys.

GALA: Masz już gotowy materiał na pierwszą płytę The Goodboys?

MAREK JACKOWSKI:  Ukaże się w przyszłym roku, a zacząłem ją komponować jeszcze przed wypadkiem. Zbyt długo czekaliśmy z Yaniną Iwańskim na teksty Kory. Oprócz nas dwóch na płycie śpiewa jeszcze Włoch z krwi i kości – Ganni. Poznałem go przy kawie i lemoniadzie w jednym z wielu barów w mojej okolicy. Właściwie przez przypadek. Miejscowi już wiedzą, że jestem muzykiem, dlatego właścicielka baru poprosiła mnie, żebym posłuchał, jak śpiewa jej mąż. Dlaczego nie? Rita włączyła płytę i niespodziewanie usłyszałem piękny, klasycznie włoski, wręcz hipnotyzujący głos, i dech mi zaparło. Następnego dnia ze zdziwieniem zauważyłem, że zarówno ja, jak i moja rodzina słuchaliśmy tej płyty przez cały dzień, co nam się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Na mojej nowej płycie Ganni śpiewa między innymi „Il sole che vorrei”, czyli o słońcu, którego pragnie. To będzie hit.

GALA: A skąd wiesz, która piosenka będzie hitem?

MAREK JACKOWSKI:  Hitami są piosenki stuprocentowe. Poznaję je, bo od pierwszej chwili iskrzą. Nie są wymęczone. Świecą. Taka jest właśnie „Lucciola” czy „Wyjątkowo zimny maj”. Z mojej nowej płyty hitem będzie też „Noszę twoje serce przy sobie”. To tłumaczenie wiersza jednego z moich ulubionych poetów, Edwarda Estlina Cummingsa. Na dodatek ten niezwykły poeta okazał się też malarzem. Do moich rąk trafił właśnie portret ukochanej kobiety namalowany przez Cummingsa. Była miłością jego życia. W wierszu dla niej nie ma ani jednego fałszywego słowa. Sam wiem, jak taka miłość powala człowieka na kolana.

GALA: Wiesz, bo sam kochasz?

MAREK JACKOWSKI:  Jestem bardzo szczęśliwy i chciałbym wydać płytę z piosenkami o miłości. Bo w końcu mogę taką płytę wydać. Dlaczego w Polsce ludzie coraz mniej chętnie tańczą na balach? Bo nie mają oparcia w orkiestrze. Nie są pewni, czy za chwilę ktoś im nie każe zrobić węża albo zatańczyć kaczuszek. Z pewnością tego im nie zagram.

GALA: A zaśpiewasz po włosku?

MAREK JACKOWSKI:  Ganni zaśpiewa. Lubię dialekt neapolitański. Chętnie się go uczę od sąsiadów. Kiedy zaczynam nim mówić, moje dzieci się mnie wstydzą.

GALA: Wygląda na to, że z czarnej dziury można jednak wyjść?

MAREK JACKOWSKI:  Mnie to doprowadziło do jasności.