Jan Tomaszewski, były bramkarz reprezentacji Polski

Panie Janie, jak określiłby Pan swoją relację z córką?

Jako… świetną! I mówię to bez żadnej kokieterii, proszę mi wierzyć. Jestem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Każdy rodzic chce, by dziecko go przerosło, a to w przypadku Gosi się udało. Pamiętam moje największe życzenie z okresu, gdy była malutka. Zależało mi, by nie mówili o niej: córka Jana Tomaszewskiego, tylko o mnie: ojciec Małgosi Tomaszewskiej. Od tego momentu minęło 30 lat i dzisiaj mogę przyznać z dumą, że rzeczywistość przerosła moje oczekiwania!

W dzieciństwie Małgosia była Pana oczkiem w głowie?

Oczywiście! Ale wychowaniem Gosi zajmowała się przede wszystkim jej mama, moja była żona Kasia [Katarzyna Calińska-Tomaszewska, była mistrzyni Polski w tenisie stołowym – red]. Jednak kilka cech charakteru Gosia przejęła po mnie.

Ta najważniejsza według Pana?

Jak dla każdego sportowca – profesjonalizm. Gosia jest zawsze świetnie przygotowana w pracy, ja też nie opuściłem żadnego treningu!

Zobacz także:

To jest kwestia genów czy wychowania?

Chyba genów, bo nigdy Gosi nie musiałem jakoś specjalnie pilnować. Starałem się jej natomiast zapewnić maksimum możliwości. Kiedy chciała uprawiać jakiś sport, mówiłem: „Trzeba zrobić wszystko, by tego spróbowała”. Profesjonalizm dobrze ilustruje taka anegdota. W 1973 roku, gdy po Wembley awansowaliśmy do Mistrzostw Świata, miałem mieć wywiad w „Tele-Echu” z Ireną Dziedzic. Spotkałem się z nią dzień wcześniej. Była bardzo chora. Nie wierzyłem, że wydobrzeje w ciągu jednego dnia. „Wie pan co, ja jestem taką medialną bestią, że jutro podczas programu postawię się na nogi”, powiedziała mi. I tak było. „Jestem genetycznie do tego zakodowana”, stwierdziła. Gosia też tak ma. I to po części zasługa sportu, bo on uczy tego, by wywiązywać się z obietnic i zadań, które sobie wyznaczymy!

Razem z byłą żoną wysoko stawialiście jej poprzeczkę?

W domu panował porządek. Uczyliśmy Gosię, że jak już coś robi, niech robi to dobrze. Najpierw była pogodynką, teraz – jest dziennikarką przeprowadzającą wywiady. Wszyscy ją chwalą, bo potrafi zaskakiwać rozmówcę. Media to trudny świat.

Nie obawiał się Pan o córkę?

Nie, bo wiedziałem, że sobie poradzi. W dziennikarstwie i w sporcie codziennie weryfikują się nasze umiejętności. Nikt nam niczego nie załatwi, nie poda na tacy, nie da się oszukać. Trzeba mieć talent i ciężko pracować. Wiem, że teraz ludzie uwielbiają hejtować. Gosia tego nie robi. I to ją wyróżnia.

Jest Pan przyjacielem Gosi, do którego ona dzwoni w trudnych momentach?

Dzwoni do mnie często, wysyłamy sobie SMS-y, wymieniamy opinie. Ale nie jestem typem ojca kontrolującego, ciekawskiego, więc nie namawiam jej na zwierzenia. Kiedyś powiedziałem Gosi, że jest dorosła i musi sama radzić sobie z problemami. Ale jakby co, to jestem!

A zdarza się Panu krytykować córkę?

Staram się nie, bo czemu by to miało służyć? Wiem, jaka ona jest – kiedy mówię, że jest dobrze, ona się lepiej czuje, to umacnia jej poczucie wartości. Czasami zwracam jej uwagę, że za dużo pracuje. Nie śpi, nie je i nie odpoczywa. Troszczę się o nią, nie mówię, co ma robić.

„Jak każdy rodzic chciałem, by moje dziecko mnie przerosło. Cieszę się, gdy słyszę, że to ja jestem ojcem Gosi Tomaszewskiej, a nie ona moją córką.”
Jan Tomaszewski

Widzę na ekranie Pana telefonu piękne zdjęcie Gosi z jej synem. Rola dziadka Pana cieszy?

Tak, bardzo mi się to podoba. Mój wnuk Enzo to nieprawdopodobny łobuziak. Marzę, by, tak jak dziadek grał w piłkę…. Podarowałem mu miniaturkę mojej gwiazdy piłkarskiej. I powiedziałem, że chciałbym, by był lepszy ode mnie.

Widzi Pan w nim potencjał?

Ma wszystkie cechy dobrego piłkarza: jest silny, zdecydowany, potrafi walczyć o swoje. Kiedy zaczyna krzyczeć, mówię: „Bardzo dobrze, krzycz!”. Po co ma być jak ciepłe kluchy? Z ciepłych kluch nie będzie żadnego piłkarza. Chociaż muszę to powiedzieć – Gosiu, wybacz! – dostałbym zawału, gdybym miał być z nim na co dzień. (śmiech) Na szczęście Gosia świetnie odnajduje się w wychowaniu syna. Gosia rodzicielstwo traktuje jak odpoczynek od pracy. To przyjemność, relaks, a nie obowiązek.

Czego by Pan chciał teraz dla Gosi: spokoju czy nowych wyzwań?

Nowych wyzwań, dlatego, że wiem, że kocha swoją pracę i we wszystkim da sobie radę, tylko pod jednym warunkiem – musi część rzeczy odkładać na potem. Jest raptusem, tak jak ja. Co ma zrobić jutro, robi dziś. To ogromna zaleta, ale może odbić się na zdrowiu.

Małgorzata Tomaszewska, dziennikarka telewizyjna

Małgosiu, kiedy słucham tego, co mówi Twój tata, czuję, że jesteś dla niego naprawdę ważna…

(uśmiech) Tata jest jedyną osobą na świecie, do której po każdym swoim wystąpieniu w telewizji dzwonię, by zapytać go o zdanie. Wiem, że zawsze mnie ogląda. Pisze: „Było wspaniale! Buziaczki”. Albo: „Ale wpadka!”. I chociaż jak dotąd nie zaliczyłam żadnej spektakularnej wpadki, tata zawsze coś śmiesznego wyłapie.

Czujesz się córeczką tatusia?

Jeśli działaby mi się krzywda, on wyważy każde drzwi, by mnie ratować. Wiem, że zrobiłby dla mnie wszystko, i takie poczucie daje mi wielkie wsparcie. Ale są sprawy, o których tacie nie mówię, bo wiem, że za bardzo by to przeżywał. Na przykład kiedy pokłócę się z przyjaciółką lub przyjacielem, ukrywam to przed nim. Lepiej opowiedzieć mu po fakcie, gdy uda mi się rozwiązać problem.

Tata mimo tej intensywnej kariery był w domu obecny. Dużo Twoich wspomnień z dzieciństwa się z nim wiąże?

Tak. Co prawda moi rodzice się rozwiedli, gdy miałam 11 lat, więc siłą rzeczy nie mieszkał z nami na co dzień, ale byliśmy w ciągłym kontakcie. Urodziłam się w 1989 roku, czyli gdy tata właściwie już był na piłkarskiej emeryturze. Nie pamiętam czasów, kiedy grał, chociaż piłka nożna zawsze była w naszym życiu.

Bycie córką legendy Wembley było trudne?

W szkole miałam ksywkę: „Gosia, córka Jana”. Jak graliśmy na przebramce... Tak, tak... zdarzało mi się grać na przerwach w piłkę, a nie jak koleżanki „skakać w gumę”. Na początku czułam, że znany tata to przywilej, dzieci ze szkoły mnie zauważały, byłam w jakimś stopniu już na starcie wyjątkowa. Ale gdy dorosłam, zrozumiałam, że muszę dwa razy ciężej pracować niż inni, by udowodnić, że nikt mi niczego nie załatwił.

Jako mała dziewczynka byłaś z taty dumna?

Byłam dumna, ale jednocześnie zirytowana! (uśmiech) Wyobraź sobie dziewczynkę, która wychodzi z ukochanym tatą na spacer, a wszyscy chcą sobie robić z nim zdjęcia! „On przecież jest mój”, próbowałam się temu sprzeciwiać w głębi duszy. A już najgorzej czułam się, gdy zmuszano mnie do publicznych wystąpień z tatą, na przykład podczas wywiadów albo programów w telewizji. Byłam raczej nieśmiała i okropnie wstydziłam się obcych ludzi. Nie zapomnę, jak tata pojechał na transmisję meczu do TVP, a ja zamiast wejść do budynku Telewizji, wolałam te dwie czy trzy godziny czekać w samochodzie. Tak się uparłam, że nikt nie był w stanie mnie przekonać do zmiany decyzji. (śmiech) Tata, wiedząc, jaka jestem, miał dla mnie kołdrę i poduszkę w samochodzie, żebym czuła się komfortowo.

Czyli nie byłaś urodzoną prezenterką, która garnęła się do pracy w telewizji?

Na pewno nie, zawsze towarzyszyło mi poczucie niedoskonałości, obawa, że jestem niedostatecznie dobrze przygotowana, dlatego stałam z boku, ukrywałam się, by nikt mnie o nic nie zapytał. (uśmiech) To zmieniło się na studiach. Wtedy okazało się, że podczas różnych zadań koledzy chcą być ze mną w grupie, bo „Gośka zrobi prezentację”. W rezultacie to polubiłam! Wtedy pomyślałaś: zostanę dziennikarką? Najpierw zaliczyłam przygodę z marketingiem, ale uznałam, że to nie to. Pracowałam też jako modelka, mimo że nigdy nie chciałam wiązać z tym zawodem przyszłości. Złożyłam CV do małej sportowej stacji telewizyjnej. Na castingu chyba byłam dość spontaniczna. Nie czułam obecności kamery. Stresowała mnie bardziej sama rozmowa niż to, że ktoś mnie nagrywa. Kiedy producent powiedział, że daje mi tę pracę, zamiast się ucieszyć, próbowałam przekonać go, że się nie nadaję. (śmiech) Mimo wszystko zaczęłam prowadzić program o… piłce nożnej!

„Tata rozmawia ze mną o wychowaniu wnuka, ale boi się dotknąć dziecka. Pieluch nie zmieniał.”
Małgorzata Tomaszewska

Tata musiał pękać z dumy!

On na początku nic o tym nie wiedział, dopiero później wytłumaczył mi kilka ważnych kwestii, bym się nie skompromitowała. Począwszy od spalonego, przez systemy gry, po życiorys José Mourinho. Pamiętam, że po pierwszym odcinku tata zadzwonił i powiedział, że jest dumny. Zapytał też, czy ja naprawdę się tą piłką tak interesuję. (śmiech)

„Urodziłam się w 1989 roku, czyli gdy tata był na piłkarskiej emeryturze. Nie pamiętam czasów, kiedy grał, ale piłka nożna zawsze była w naszym życiu.”
Małgorzata Tomaszewska

Nie wszyscy są tak świetnie przygotowani… Czujesz odpowiedzialność związaną z zawodem dziennikarza?

Nie potrafię inaczej. I nie wiem, czy to kwestia wartości wyniesionych z domu czy genów, jak powiedział tata. Ale nie odczuwałam presji bycia prymuską. Rodzice nie kontrolowali moich wyników w nauce, dawali mi dużo swobody. Awantury o oceny? To nie u nas. Tata powtarzał,
że powinnam uczyć się tego, co mnie interesuje, rozwijać pasje, które zaprocentują w przyszłości. A reszta, jak mawiał: „Sinus, cosinus, daj Boże trzy minus”. A łatwość w nawiązywaniu kontaktów – to też zasługa domu, w którym dorastałaś? Mieliśmy otwarty dom. Artyści, którzy byli w Łodzi po koncertach czy występach, wpadali do nas. Wśród nich: członkowie kabaretu Tey, Budki Suflera, Urszula, Grażyna Barszczewska, Zbigniew Buczkowski, Roman Wilhelmi czy sportowcy, jak Andrzej Grubba oraz mój ukochany Władysław Komar. Siłą rzeczy nasiąkałam atmosferą rozmów, brałam w nich w miarę czynny udział. Komentowałam, dorzucałam swoje pięć groszy. Pewnie czasem bywałam lekko upierdliwa. Jak jeszcze zapamiętałaś dom z czasów dzieciństwa? Pamiętam spacery z tatą. Pokonywaliśmy kilkanaście kilometrów, obchodząc lotnisko Lublinek. Czasem jeździliśmy rowerami i tata zawsze zabierał mnie na górkę, na końcu której była duża dziura w ziemi. Jak się dobrze rozpędziliśmy, wyskakiwaliśmy do góry i zdarzały się upadki. Mama krzyczała na tatę, gdy wracałam brudna, z obtartymi łokciami i kolanami. (śmiech) Bardzo lubiłam wspólne posiłki. Tata wyjeżdżał też do Anglii na tydzień czy dwa, by komentować mecze. Po powrocie piekł kurczaka z rożna i organizował... bitwy o chrupiące skórki! Mama z kolei przygotowywała wtedy pyszne sałatki, a potem zasiadaliśmy razem do stołu.

Mówisz, że wyprowadziłyście się z mamą z domu, gdy miałaś 11 lat. To bardzo zmieniło Wasze życie?

Oj, bardzo. Przeprowadziłyśmy się z Łodzi do Warszawy. Mama wróciła do rodzinnego miasta, a dla mnie to było nowe miasto, nowa szkoła, nowi znajomi. W pewnym momencie wpadłam w złe towarzystwo, ale uratował mnie sport – tenis stołowy, który uprawiałam wyczynowo. Twój tata jest człowiekiem bardzo spontanicznym, otwartym na innych. Też taka jesteś? Na pewno jestem szczera, bo męczy mnie udawanie. Zdarza mi się udawać, gdy w relacji nie chcę pokazać, że coś mnie zabolało. Jestem wrażliwa. Potrafię radzić sobie z poważnymi problemami, ale czasami błahostki wyprowadzają mnie z równowagi. Myślę, że za bardzo analizuję rzeczywistość, rozkładam na czynniki pierwsze sytuacje, które nie mają znaczenia. Przypominasz w tym tatę? Chyba tak. Co daje Ci w życiu poczucie bezpieczeństwa? Porządek. Muszę mieć wszystko poukładane. Jak mam jakieś niepowodzenia w życiu, sprzątam. Spokój zapewnia mi poczucie, że wszystkie potrzeby Enzo są zaspokojone. Jakim dzieckiem jest Enzo? Czy na pewno chcesz rozmawiać z zakochaną matką wariatką o jej dziecku? (śmiech) Enzo to moje wielkie szczęście! Jest energetyczny, wszędzie go pełno. Kocha sport – poza tym bycie lewonożnym i leworęcznym to jego wielki atut, któryprzyda mu się, gdy zdecyduje się na dyscyplinę, jaką uprawiał jego dziadek. Lubi też... jeść! Kiedyś pani ze żłobka powiedziała mi, że Enzo jest bardzo grzeczny, poza tym że kradnie dzieciom jedzenie z talerzy! (śmiech)

Nie obawiałaś się, że dla dziecka będziesz musiała odpuścić pracę?

Urodziłam Enzo w wieku 28 lat. Wierzę, że pierwsze dziecko najlepiej mieć przed trzydziestką. A czy się bałam? Pewnie, że tak, ale o dziwo nie analizowałam tego. Bardzo chciałam mieć dziecko, więc to był mój priorytet. 

Jesteś żoną, matką, prowadzisz dom. W ogóle nie widać po tobie zmęczenia...

Bo jestem energetyczną osobą. Ludzie czasem wytykają mi, że nawet jak się ze mną pokłócą, na wizji się uśmiecham. A ja tak mam, że jak się zapala ta czerwona lampka, to otwiera się zupełnie inny świat. I żeby się paliło i waliło, na tej antenie będę uśmiechnięta i pogodna.

Profesjonalizm?

Staram się być profesjonalna, ale przede wszystkim prawdziwie lubię to, co robię, a to bardzo pomaga!

Co zmieniło w Twoim życiu dziecko?

To, że pieniądze, zamiast na ciuchy i torebki, wydaję na dziecko i odkładam na jego przyszłość. Dlatego że moim marzeniem jest, by kupić mu mieszkanie, gdy osiągnie pełnoletność. Zmienia się też logistyka. Gdy muszę gdzieś jechać z dnia na dzień, albo zabieram Enzo ze sobą, albo muszę załatwić dla niego opiekę. Pracowałam do dziewiątego miesiąca ciąży, bo nie miałam żadnych problemów zdrowotnych. Potem, gdy syn się urodził, zasiedziałam się w domu. To nie robi dobrze na psychikę. Trochę się otarłam, moim zdaniem, o depresję poporodową. Było mi bardzo ciężko. Po powrocie do pracy złapałam oddech. Teraz wiem, że najlepsza mama to spełniona mama.

A dziadek się angażował w wychowanie?

Rozmawia ze mną o wychowaniu, ale boi się dotknąć dziecka. Pieluch nie zmieniał. Mój tata boi się, gdy dziecko jest na skraju kanapy, bo pewnie z niej spadnie… Nigdy w życiu nie posądzałabym go o taką opiekuńczość!

Widzimy Cię w telewizji coraz częściej. Masz w sobie głód osiągnięć?

To zależy. Niedobrze mieć takie podejście, że się chce coraz więcej wszystkiego. Ja w pewnych rzeczach się odnajduję, a w pewnych nie. Dla mnie „Pytanie na Śniadanie” jest programem, z którym się utożsamiam. Lubię go oglądać, więc się cieszę, że mogę go współtworzyć.

Masz poczucie, że uroda jest w pracy w telewizji wartością?

Jest ważna, ale nie kluczowa. Na pierwszym miejscu jest osobowość. I pewność siebie, chociaż w Polsce osoby „zbyt” pewne siebie nie są lubiane. Najlepiej by było, gdybym popełniła błąd, bo wtedy łatwiej byłoby się komuś ze mną utożsamić. Dla mnie poczucie własnej wartości jest bardzo istotne. Gdy byłam modelką, zapraszano mnie do Chin i do Włoch. Nie przyjęłam tych propozycji, bo pamiętam, jak znany wtedy stylista powiedział do dziewczyny obok mnie: „Kochana, te wałki to ty musisz zgubić”. Potraktował ją przedmiotowo. Ta dziewczyna się popłakała, a mnie było jej strasznie żal. Moda to nie mój świat. Chociaż w mediach też cały czas jesteśmy oceniani…

Jak sobie z tym radzisz?

Nie czytam komentarzy. Nie przejmuję się hejtem typu „ale brzydko wygląda”, za to biorę do siebie uwagi merytoryczne. Najbardziej boli to, co dotyka prawdy.

Wywiad ukazał się pierwotnie w numerze 22(663) magazynu "Gala".