Na spotkanie zjawia się kilka minut przed umówioną porą. Drobna, szczupła, od stóp do głów ubrana na czarno. Porcelanowo jasna cera i burza ognistych włosów. Jest bardzo dziewczęca, co podczas rozmowy podkreśla jej dźwięczny śmiech. A śmieje się często. Jednak za wielką uprzejmością aktorki kryje się sporo rezerwy. Powściągliwa, unika mówienia o swoim życiu prywatnym. Jest jej.

Korzenie i skrzydła

W Krakowie stworzyła sobie dom, z powodów zawodowych często bywa w stolicy, ale wciąż mówi o sobie: raciborzanka. Nadal jest związana emocjonalnie z tym miastem. Z rozrzewnieniem wspomina dzieciństwo i młodość. Wychowała się w ciepłej, bardzo zżytej rodzinie. Jej ulubiony obrazek z tamtych lat: duży ogród, latem zabawy w domku zbudowanym na rozłożystej czereśni. Mama i tata dawali dzieciom dużo swobody, pozwalali Magdzie i jej rodzeństwu, Zuzannie i Wojtkowi, spełniać marzenia. – Zdarzało się, że w domu tylko nocowaliśmy, bo cały wolny czas spędzaliśmy w domu kultury na przeróżnych zajęciach – Magdalena Walach uśmiecha się do wspomnień. – Pociągało mnie tyle rzeczy! Taniec, muzyka, zajęcia plastyczne, śpiew, języki obce. Pamiętam, urządzaliśmy w domu występy, także w szkole recytowałam. Do liceum ekonomicznego poszłam tylko dlatego, że w programie były dwa języki obce. Niemiecki i angielski. Rozwój artystycznych talentów zawdzięcza pedagogicznemu talentowi mamy. Miała nowoczesne metody wychowawcze. Można było z nią o wszystkim porozmawiać, nawet do nocy. Koleżanki zazdrościły jej tej sztamy. – Gdy pojawiliśmy się na świecie, całą swoją uwagę i czas skupiła na nas. Obserwowała, co nam sprawia frajdę, w czym jesteśmy dobrzy. Chciała, żebyśmy poprzez rozwijanie zainteresowań odnaleźli swoją życiową drogę. Kiedyś zobaczyła, że ciągnie mnie do malowania. Od razu kupiła mi farby i sztalugi. Początkowo kopiowałam postacie z ulubionych książek. Uwielbiałam np. Myszkę Miki, Kaczora Donalda – bohaterów bajek Disneya. Ale one wtedy były rzadkością i pamiętam – kiedyś zostałam poproszona o namalowanie obrazków z nimi do szpitala dziecięcego – przypomina sobie. Z domu wyniosła poczucie bezpieczeństwa, wewnętrzną stabilność. – Ani ja, ani rodzeństwo nie przechodziliśmy okresu buntu wobec świata dorosłych. Bo i po co. Kompletnie nie było w nas takiej potrzeby – kręci głową. Jako najstarsza czuła się odpowiedzialna za siostrę i brata. – Zawsze trzymaliśmy się razem. Wiem, że rodzeństwa różnie ze sobą żyją, ale nam udaje się utrzymywać kapitalny kontakt, choć dziś mieszkamy daleko od siebie. Rodzina, w jakiej się wychowałam, wydaje mi się modelem idealnym.

To tylko praca

Wyjazd z Raciborza do Krakowa na studia aktorskie był pierwszym trudnym doświadczeniem życiowym. – Przekroczenie progu dorosłości przeżyłam mocno. Czułam się bardzo samotna. Z początku na każdy weekend jeździłam do domu – wspomina. Wcześniej długo zastanawiała się, jakie studia wybrać. – Miałam sto pomysłów na życie, zbyt dużo zainteresowań. Brałam pod uwagę politologię, architekturę wnętrz, języki obce, dziennikarstwo. Chciałam nawet zdawać na ASP, ale poddałam się, gdy dotarło do mnie, że chętnych są setki, a miejsc zaledwie 15. Na wybór szkoły teatralnej namówiła ją polonistka. – Powiedziałam sobie: spróbuję. Uda mi się – OK, ale drugiego podejścia już nie zrobię – mówi. Zdała za pierwszym razem. Komisji spodobało się jej wyznanie miłości, jakie czyniła… nodze stołowej. Gdy przeczytała swoje nazwisko na liście przyjętych, była zaskoczona. – Nie chodziłam na żadne kursy przygotowujące, jedynie na kółko teatralne w „ekonomiku”. Ale to była czysta frajda, amatorska zabawa w teatr! Za rolę Grety w przedstawieniu dyplomowym „Pułapka” otrzymała nagrodę ZASP-u na Festiwalu Przedstawień Dyplomowych w Łodzi. A zaraz po studiach dostała angaż do krakowskiego Teatru Bagatela, gdzie gra do dziś. Wystarczyła jedna rola, w musicalu „Tajemniczy ogród” (gdzie także śpiewała), by propozycję etatu złożył jej sam dyrektor. – Wiem, że mam sporo szczęścia. Choć momenty rozczarowania zawodem zdarzają mi się prawie każdego dnia – śmieje się. – Bardzo często mam ochotę z niego zrezygnować. A z drugiej strony, gdy coś się uda, to cała gorycz od razu odchodzi w niepamięć. Nie da się z niczym porównać frajdy, gdy zdołam rozweselić publiczność. Zdarza się, że wychodzę z teatru i widzę ludzi ocierających łzy, bo podczas spektaklu popłakali się ze śmiechu... Ale to nie zmienia faktu, że mam do swojego zawodu dystans. Nie chcę, by zawładnął moim światem i świadomością. Na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu wyśpiewała nagrodę im. Agnieszki Osieckiej. A trzy lata temu w mistrzowskim stylu wygrała „Taniec z Gwiazdami”. – Wszystko to była chęć sprawdzenia się. Ale tak naprawdę... nie lubię rywalizacji. To obce mojej konstrukcji. Nienawidzę ścigania się, porównywania, udowadniania sobie i innym, że coś potrafię. Są ważniejsze rzeczy.

Rodzina na pierwszym planie

Ma zasadę: wszystkie emocje związane z pracą zostawia w teatrze. – Jak każdemu aktorowi, który przeżywa swoją pracę, zdarza mi się wybuchnąć złością, rozpłakać. Ale tylko na scenie, za kulisami. Nigdy w domu. Nie zapadam się w tych emocjach, nie rozgrzebuję ich. Nie mam na to czasu i też nie chcę, by najbliżsi cierpieli z powodu moich artystycznych frustracji. Jej prywatne życie jest poukładane. Filary świata aktorki to 4-letni synek Piotr i mąż, także aktor, Paweł Okraska. Razem grają w „Romulusie Wielkim” na deskach Teatru Polonia. Lubią pracować ze sobą. Kilka lat wcześniej wygrali casting i niemal przez pół roku występowali w niemieckim spektaklu „Unia twardej ręki”. Grali... rodzeństwo. – Na szczęście nie ma między nami wyścigu, kto bardziej zajęty, kto gra więcej. Rozmowy o pracy zdarzają się, ale tylko w wyjątkowych chwilach. Generalnie unikamy tego i sprawy zawodowe zostawiamy za drzwiami. Nie zatruwamy sobie życia – podkreśla. Lubi być z rodziną w komplecie. Gdy aktorka kręciła w Warszawie serial „Twarzą w twarz” – gdzie grała jedną z głównych ról – cała trójka na ponad rok przeprowadziła się do stolicy. Z mężem poznali się jeszcze na studiach. To on wypatrzył szczupłą, śliczną dziewczynę w tłumie, a potem sprawdzał jej grafik zajęć, tak by „przypadkiem” wpaść na nią na korytarzu. – Jesteśmy kompletnie różni, ale potrafimy ze sobą rozmawiać. Dogadujemy się. Wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie, po partnersku. Nie musimy tego pilnować, to naturalna rzecz – mówi. – Nie narzucamy sobie swojego zdania, szanujemy siebie. A kiedy popełnię błąd, przyznaję się do niego i przepraszam. Czasem wybucham, ale chyba już wolę to niż tzw. ciche dni. Nie wybiega myślami daleko w przyszłość. Zajmuje się tym, co akurat ma do zrobienia. Nie lubi bilansów, rozdrapywania przeszłości. – Żyję tu i teraz. Najważniejsze jest dla mnie życie. Po prostu. I rodzina. Dlatego wszystko, co się wiąże z bliskimi, jest dla mnie na pierwszym miejscu. Staram się żyć w zgodzie ze sobą, ale też swoim zachowaniem nie ranić innych ludzi. Tak, by wstając rano, nie czuć moralnego kaca – jasno formułuje swoje życiowe credo. Stara się przestrzegać go nie tylko w teorii. Po śmierci Agaty Mróz- -Olszewskiej postanowiła zarejestrować się w Banku Dawców Szpiku. Wypytywana o to przez dziennikarzy, odpowiadała krótko: „Chęć pomocy jest o wiele większa niż strach”. – Cały czas mam w tyle głowy, że powinnam być correct w stosunku do świata. I nie chcę tego zmieniać, choć... już kilka razy zawiodło mnie takie podejście do ludzi, że skoro ja od siebie sporo wymagam, to inni też powinni od siebie – uśmiecha się z zakłopotaniem.

Po pracy

Jeśli tylko może, uwielbia leniuchować na kanapie. – Przyjemność sprawiają mi też zwykłe czynności domowe. Sprzątanie, prasowanie, no, gotowanie może najmniej – wylicza  ze śmiechem. – Świetnie odstresowuje mnie pranie – zdradza. W domu ma pokaźną kolekcję CD z muzyką. W jej głośnikach dominuje rock. Arkaiv, Metallica, grunge, Radiohead, Edyta Bartosiewicz, ostatnia płyta Kasi Nosowskiej... Co czyta? Przy łóżku od tygodnia leży bestsellerowy „Zmierzch”. – Filmu nie widziałam, ktoś mi polecił książkę, ale nie za bardzo czuję te klimaty – przyznaje. Muzyka, literatura też potrzebne są jej do pracy. – Dla mnie zwłaszcza muzyka jest rodzajem rozrusznika emocjonalnego, pomaga w budowaniu nastroju, kiedy przygotowuję się do roli. Otwiera we mnie te rejony, których potrzebuję, by z rolą się zmierzyć. – Ale tworzenie postaci to jedno. Drugie to granie jej co wieczór. – Nie jest łatwo robić rano zakupy, potem gotować obiad, bawić się kolejką z dzieckiem na dywanie, i nagle o 19.15 zagrać Blanche w „Tramwaju zwanym pożądaniem” – mówi. – Nie ukrywam, ta rola psychicznie sporo mnie kosztuje. Dlatego przy „narodzinach” Blanche towarzyszyły mi mroczne klimaty, słuchałam m.in. płyty grupy Med Season. Mocna.

Poukładana perfekcjonistka

Kiedy jako zwyciężczyni „Tańca z Gwiazdami” dostała czerwoną corvettę, po paru jazdach uznała, że – choć auto piękne – nie da się go traktować jako codziennego środka transportu. – Jestem rozsądna, racjonalna. Czasem myślę, że nawet za bardzo – wzdycha z żalem. Jest w końcu zodiakalnym Bykiem. – Punktualność, branie wszystkiego serio, odpowiedzialność to akurat nie są cechy, za które siebie lubię najbardziej. Jasne, są mi potrzebne i wynikają z mojego charakteru, ale wolę tę bardziej szaloną stronę mojej osobowości. Mam 34 lata, dojrzałam, mimo że – chyba mogę tak powiedzieć – wciąż siedzi we mnie mała dziewczynka. Szczerze przyznaje: jest wobec siebie bardzo krytyczna. Widząc siebie w filmie – ostatnio np. w serialach „Tancerze”, „Ojciec Mateusz” – czy wychodząc za kulisy po zakończeniu spektaklu, miewa uczucie niedosytu. Mogła zagrać lepiej. Inaczej. – Cóż, niezadowolenie to przecież nieodłączna część mojego zawodu – mówi. – Daleko mi do osobowości narcystycznej i wzdychania z uwielbieniem do samej siebie! Koledzy mówią o niej: pracowita, uparta, perfekcjonistka. – Wszystko, za co się biorę, staram się wykonać jak najlepiej. Nieważne, czy zajmuję się domem, czy buduję rolę. Nie potrafię robić nic na pół gwizdka. To nie mus bycia najlepszą ani rozbudowana ambicja. Raczej charakter i wychowanie. Tylko tyle. Ale nie idę po trupach. Nic za wszelką cenę. Marzenia? Mam – uśmiecha się. – Ale nie zdradzę. Chcę, by się spełniły.