Magdalena Stępień w rozmowie z Sandrą Hajduk-Popińską, redaktor prowadzącą kobieta.pl otworzyła się na trudny dla niej temat leczenia jej małego synka. Szczerze mówi nam o tym, co teraz czuje i jaki jest stan zdrowia Oliwierka.

Sandra Hajduk-Popińska, kobieta.pl: Magda, chcę zacząć od pytania: co u Ciebie i u Oliwiera? Jak się dzisiaj czujecie?

Magdalena Stępień: Jest na pewno lepiej niż było na początku. Diagnoza postawiona w Polsce nie była zbyt optymistyczna. Długo czekałam na wyniki badań tu w Izraelu, ale już je mam i wszystko się odwróciło. Wielu specjalistów z Wrocławia kontaktowało się ze mną i mówiło, że takie rzeczy bardzo rzadko się zdarzają. Oliwier prawdopodobnie jest jednym z pierwszych przypadków na świecie z takim rakiem. 

Mówisz o pewnego rodzaju cudzie. Wiem, że jesteś osobą bardzo wierzącą. Chcę zapytać jak bardzo wiara pomaga Ci w tej sytuacji?

M.S.: Myślę, że nie bez znaczenia jest to jak dużo się modliłam. Odmówiłam już trzy Nowenny Pompejańskie. Dostałam święte oleje z Libanu, to wszystko bardzo mi pomaga. Gdy okazało się, że przypadek Oliwiera jest bardzo dziwny, bo nie ma czegoś takiego, żeby guz nie posiadał genu, zaczęłam myśleć o tym w kategoriach cudu. Dziś jestem już nieco spokojniejsza, bo wyniki są bardzo dobre. Sami lekarze mówią, że ani w USA, ani we Włoszech, nie spotkali się z takim przypadkiem jak Oliwier. Czułam, że Oliwier jest innym przypadkiem. Lekarze powiedzieli wprost: czegoś takiego nie widzieli. Muszę Ci powiedzieć, że pojechałam nawet do Jerozolimy, by zostawić tam swoją karteczkę na Ścianie Płaczu, bo czułam, że muszę łapać się wszystkiego, a skoro jestem w tak świętym miejscu, to nie mogłam tego przeoczyć. Poznałam wspaniałych ludzi tu na miejscu, którzy mnie tak zawieźli, bo wiedzieli, jaką mam sytuację. 

Jestem tu całkowicie sama, mam trudną sytuację i prywatną i finansową. Ja jako osoba wierząca wszystko traktuję jako gest Boga, ale ci, którzy nie wierzą, na pewno widzą tu potęgę nauki. Ja widzę to tak, że Bóg działa poprzez lekarzy.

Magdalena Stępień z synkiem Oliwierem / fot. instagram.com

Zobacz także:

Magda, pamiętam ten moment, kiedy się okazało, że w mediach rozpętała się burza na temat tego, czy powinnaś, czy też nie zabierać Oliwiera do Izraela. Ty posłuchałaś intuicji, a ona Cię nie zawiodła. Jak dzisiaj wyglądają Twoje rozmowy z lekarzami? Co mówią o przyszłości Oliwierka?

M.S.: Przypadek Oliwiera był badany miesiąc, bardzo szczegółową metodą. Wiem, że tutejsi lekarze na pewno się nie pomylili. Ale trzeba pamiętać, że przypadek Oliwiera jest na tyle skomplikowany, że lekarze nie wiedzą, z czym mają do czynienia w 100 procentach. Dopiero po usunięciu guza będzie można podjąć kroki, by dowiedzieć się, czym on właściwie jest. Może lekarze dojdą do tego, skąd wziął się ten guz? Wiem na pewno, że lekarze w Izraelu chcą opisać przypadek Oliwiera. Na pewno, gdy historia będzie już zakończona, o wszystkim szczegółowo opowiem - mam pełną dokumentację leczenia Oliwiera. Nie wiemy na razie z czym się mierzymy, ale najważniejsze, że wiemy, że to nie jest genetyczny rak. Czekamy na operację, wycięcie guza i podjęcie dalszych działań. Dla mnie najważniejsze jest to, że markery nowotworowe Oliwiera spadły prawie do zera. Niedługo Oli będzie operowany, czekamy tylko na wyniki badania tomograficznego i sprawdzamy, skąd wzięły się zmiany w płucach. 

Wspomniałaś o wsparciu rodziców dzieci chorych. Jak ono wygląda na co dzień? Otrzymujesz od nich konkretne rady dotyczące leczenia?

M.S.: Poznałam tu wiele osób, które mierzą się z rakiem i wszystkim, co z nim związane. Wsparcie napływa do mnie z każdej strony. Ci ludzie, nawet jeśli stracili własne dzieci, ciągle mnie wspierają. Mówili, żebyśmy wyjechali z Polski i szukali ratunku dla Oliwierka. Ich dzieci umarły, lekarze nie do końca wiedzą, jak im pomóc, dlatego trzeba próbować wszystkiego. To wsparcie było i jest dla mnie ważne, chociaż wiem, że rak rakowi nie jest równy, a każde dziecko jest inne. Ja od początku wiedziałam, że przypadek Oliwiera odbiega od wszystkich innych. Miałam przeczucie, że z nim jest po prostu inaczej. Myślę, że gdybym nie przyjechała z synem tutaj, Oliwiera mogłoby już z nami nie być. Dopiero po przylocie tutaj zaczęłam rozumieć tę chorobę. Nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji, że dowiem się, że nie ma u niego genu nowotworowego. 

Magda, czy tam na miejscu jest ktoś, kto Ci pomaga na co dzień? Wyobrażam sobie, że komunikacja z lekarzami, którzy używają specjalistycznego 
języka medycznego, nie w swoim ojczystym języku, może być trudna.

M.S.: Nie, cały czas jestem tu sama. Ostatnio pierwszy raz przyjechała do mnie koleżanka. Teraz przyleciała druga, która mnie wspiera przed operacją Oliwiera. Tak naprawdę wykorzystywałam czas, gdy na przykład Oliwier spał, by czytać o tej chorobie, dowiadywać się o niej więcej. Znam dobrze język angielski, rozumiem, co mówią do mnie lekarze. Pomagają mi też ludzie mieszkający w hotelu, w którym ja mieszkam. Wspierają mnie też ludzie w Polsce. Widzisz, ta sprawa jest bardzo głośna medialnie, ale to oczywiste biorąc pod uwagę, jakie życie wiodłam wcześniej. Chwilami nie jest łatwo, ale czuję, że wszystko jest na dobrej drodze i koszmar się skończy. 

Pokazałaś, że jesteś dzielną mamą. Macierzyństwo Cię chyba zmieniło jako osobę, prawda? 

M.S.: Myślę, że ta choroba zmieniła mnie bardzo. Już po "Top Model" było dużo zmian w moim życiu, ale ta choroba, to nie jest dla mnie kara. To lekcja. Mój syn też jest bardzo dzielny. Obiecałam sobie, że po jego operacji pokażę ludziom naszą codzienność, to, jaki Oliwier jest waleczny. Patrzę na niego i widzę silne dziecko, które walczy. Nabrałam jeszcze więcej pokory i szacunku do życia. To największa lekcja, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam. Jestem też dumna z tego, że posłuchałam swojej intuicji i wdzięczna ludziom, dzięki którym było mnie stać na to, żeby się tu pojawić. Przecież ja musiałam zrobić wszystko, by go uratować. To moje jedyne dziecko. Uważam dziś, że trzeba się konsultować, dowiadywać, sprawdzać. To moja siła do walki mi w tym pomogła, chociaż jak patrzę na to z boku, myślę, że nie zrobiłam niczego spektakularnego. Ludzie patrzą na mnie i mówią: "Boże, jaka ty jesteś silna". Pamiętaj, że moje poczucie wartości na przestrzeni ostatnich lat zostało bardzo zaburzone. Straciłam wiarę w siebie, a teraz każdy mówi mi, że jestem "taka dzielna". Niby widzę to, że jestem silna, ale nie czuję tego aż tak. Długa droga przede mną, żeby przepracować to poczucie własnej wartości.

Magdalena Stępień z synkiem Oliwierem / fot. instagram.com

Głośno było o zbiórce na wyjazd Oliwiera. Chcę zapytać o hejt, który się na Ciebie wylał. Zarzucano Ci, że "nie powinnaś jej organizować". 

M.S.: Było mi bardzo ciężko, ale przyjaciele tłumaczyli mi, skąd to się bierze. Tata Oliwiera jest medialną osobą, to ma wpływ na to, że ludzie myślą, że jesteśmy bogatymi ludźmi. Tylko, że mało kto dysponuje tak dużymi kwotami nagle. Ja wyprzedałam wszystko co mam, nadal sprzedaję. Wszystko jest do zweryfikowania. Najbardziej bolało mnie to, kiedy ludzie mówili, że wydam te pieniądze ze zbiórki na auto czy mieszkanie. Ludzie, przecież istnieje coś takiego jak Urząd Skarbowy. W życiu nie zrobiłabym takiej rzeczy! Na wszystko mam faktury i paragony, z 3 tysięcy złotych alimentów, które dostaję, nie byłabym w stanie utrzymać się tu z Oliwierem. 450 tysięcy złotych, które uzbierałam, poszły na szpital. Ludzie nie wiedzą o tym, że za sam przelew zapłaciłam 16 tysięcy złotych, bo nie miałam konta walutowego. Przecież w takich sytuacjach człowiek o tym nie myśli. Ludzie są okropni, przecież gdybym naprawdę kłamała, to byłoby do sprawdzenia. Liczyłam na pomoc ojca mojego syna, ale jej nie otrzymałam, więc te 30 tysięcy złotych, które zostały ze zrzutki, poszły na hotel tutaj i na życie, na pampersy, na jedzenie. Ludzie myślą, że wydałam tu więcej - na wszystko mam podkładkę. Wyobraź sobie: Czy mogłabym kłamać w tak medialnej sprawie? Poza tym - zrzutka jest dobrowolna, to darowizna. Pieniądze wydałam na leczenie mojego syna i na pobyt tu. I na wszystko mam podkładkę. Miałam chwilowe załamanie i wiesz co? Życzę, by nikogo to nigdy nie spotkało. To bolesne. Tu jest okrutnie drogo, dlatego pieniądze, które dostaję od ojca dziecka plus to co mam ze sprzedaży moich butów czy ubrań idzie na utrzymanie. Sam hotel to 10 tysięcy złotych miesięcznie. Mieszkam w hotelu przy samym szpitalu i żyję głównie tym szpitalem. Druga zbiórka idzie trochę gorzej, dlatego staramy się robić co możemy, wcześniej nie dawałam wywiadów, to mój pierwszy wywiad, w którym tak dużo o tym mówię. Chcę, żeby ludzie wiedzieli, jak się czuję i co przeżywam. Wiem, że nie zrobiłam niczego źle i to wszystko kiedyś pokażę. Dla wielu osób będzie to szok. 

Czego Ci życzyć i jak można Cię wesprzeć?

M.S.: Mam wsparcie w rodzinie, wśród przyjaciół. Jedyne o co proszę to o pomoc w uzbieraniu pieniędzy na dokończenie leczenia. Na operację mamy już pieniądze i za to jestem bardzo wdzięczna. Niestety leczenie po operacji to radioterapia, kilka cykli chemii. Ciągle sprzedaję to co mam, ale to kropla w morzu. Nie mam nic ponadto i te trzy tysiące alimentów. Gdyby nie wsparcie rodziny jadłabym tu suchy chleb, a uwierz mi - i tak to robię. Trudno jest być ciągle na świeczniku, łatwo jest wydawać o mnie osąd, ale spokój to to, czego mi teraz najbardziej potrzeba.

Do zebrania pozostało jeszcze ponad 300 tys. złotych. Każda, nawet najmniejsza wpłata, ma znaczenie. Jeśli chcecie wesprzeć synka Magdy, Oliwiera wejdźcie na: siepomaga.pl/zycie-oliwiera