Historia księdza: "Do głowy by mi nie przyszło, jaką tajemnicę może kryć kaplica, która stała na zapomnianym cmentarzu"

Jakieś pół roku temu objąłem parafię, jedną z najstarszych w tej części Mazowsza. W wolnych chwilach jeździłem rowerem, żeby poznać okolicę. W pobliskim lesie dokonałem kiedyś ciekawego odkrycia. Najpierw w gęstych zaroślach ujrzałem resztki muru – ciągnął się przez wiele metrów, a potem zakręcał pod kątem prostym. To musiało być ogrodzenie. Za nim znajdował się stary, całkowicie zniszczony cmentarz.

Dziwne to było miejsce, oddalone od siedzib ludzkich tak bardzo, że nikt się tu nie zapuszczał, nawet grzybiarze je omijali, zresztą teraz przez gęste zarośla trudno by było się przedrzeć. Próbowałem znaleźć w księgach parafialnych jakieś informacje o starym cmentarzu. Szukałem w archiwach, ale nigdzie nie było żadnej wzmianki. Starzy mieszkańcy wiedzieli, że cmentarz istnieje, ale nikt się tym nie interesował. Niektórzy twierdzili, że tam straszy. Podobno bardzo dawno temu, w czasach zarazy w XVIII wieku, grzebano tam zmarłych, potem wieczny odpoczynek znajdowali tam samobójcy i „przybłędy”.

Historia tego miejsca bardzo mnie interesowała

Kiedy tylko miałem wolną chwilę, wsiadałem na rower i jechałem na cmentarz. Pewnego razu wśród nagrobków odkryłem niewielką kaplicę, kiedyś zapewne wykorzystywaną podczas pochówków. Nie była widoczna z daleka, bo stała w głębi cmentarza. Było już późno, gdy ją ujrzałem, więc tylko obszedłem ten niewielki budynek dookoła, a dalsze zwiedzanie zostawiłem na kolejny raz.

Nieprędko znów się tam zjawiłem, bo pochłonęły mnie sprawy bieżące. Miejscowy komendant policji zaprosił okolicznych proboszczów na spotkanie. Byłem ciekaw, czego od kościoła oczekuje policja. Okazało się, że w naszym regionie pojawiło się wielu handlarzy narkotyków. Chodzi głównie o amfetaminę. Policja podejrzewa,  że na naszym terenie działa nowa wytwórnia tej trucizny.
– Chcieliśmy prosić księży – mówił komendant – aby zechcieli jedno ze swoich najbliższych kazań poświęcić zgubnemu działaniu narkotyków. Mamy meldunki, że coraz więcej młodzieży zażywa to świństwo. Chcemy wszelkimi możliwymi metodami ostrzec nastolatków i ich rodziców. Ponadto mamy nadzieję, że kazania spowodują, że obywatele staną się czujni, zaczną zwracać uwagę na niecodzienne wydarzenia, dziwne sytuacje, na obcych ludzi, którzy pojawią w okolicy. Może dzięki temu wpadniemy na trop przestępców – zakończył z nadzieją w głosie. 

Ponownie na stary cmentarz pojechałem po dwóch miesiącach. Chciałem dokładnie obejrzeć starą kaplicę. Niestety, nie udało mi się to. 
Gdy przedzierałem się przez krzaki, wpadłem w dół – takie przynajmniej miałem wrażenie – i straciłem przytomność.

Nie wiem, jak długo nie miałem świadomości, ale to musiało trwać kilka godzin

Gdy wróciłem do rzeczywistości, zapadał zmierzch. Bolała mnie głowa, sprawdziłem: nie miałem guza, więc chyba o nic się nie uderzyłem. Bardzo chciało mi się pić. Pozbierałem się i ruszyłem w drogę powrotną. Rower znalazłem w tym samym miejscu, gdzie go zostawiłem  – w krzakach przed cmentarzem.

Przez kilka kolejnych dni próbowałem odtworzyć w pamięci, co się stało, ale bez rezultatu. Wiem tylko, że szedłem przez krzaki, a potem film mi się urywał. Jakbym się zapadł pod ziemię – aż do chwili przebudzenia się w krzakach o zmierzchu. Zastanawiałem się, co robić dalej. Chciałem się kogoś poradzić, podzielić swoją opowieścią. Nie wiedziałem jednak, z kim na ten temat porozmawiać. Z policją?! Przygoda była tak nierealna, że każdy mnie wyśmieje. Będą potem gadali, jak to młody ksiądz wałęsał się po starym cmentarzu i duchy zmarłych go napadły. Śmiechu będzie co niemiara, a ja wyjdę na histerycznego głupka. Z drugiej strony nie mogłem się wyzbyć wrażenia, że zostałem napadnięty.

Zobacz także:

Byłem prawie pewien, że podano mi jakiś narkotyk (stąd to pragnienie i suchość w ustach), po którym straciłem przytomność na wiele godzin. Ci, którzy to zrobili, doskonale znali działanie tego specyfiku, więc wiedzieli, że gdy się obudzę w krzakach na cmentarzu, nie będę pamiętał, co się ze mną działo.

Słusznie zakładali, że nikomu nic nie powiem, bo będę się wstydził, że mnie wyśmieją

Minęły kolejne dwa tygodnie. Postanowiłem wrócić na cmentarz, ale przy zachowaniu większej ostrożności. Przyjadę z innej strony, jeśli ktoś się mnie spodziewa, to go zmylę. Muszę mieć dowody na to, że na cmentarzu coś się dzieje, dopiero wówczas pójdę na policje. Nie będę nikogo absorbował niesprawdzonymi opowieściami. Nie chcę wyjść na idiotę. Do tej pory przyjeżdżałem do lasu zawsze od strony wsi, od południa. Tym razem wjechałem dużo dalej, od północy. Może to głupie, ale pomyślałem sobie, że w ten sposób uda mi się przechytrzyć ewentualnych prześladowców. Nie miałem żadnych dowodów, lecz byłem coraz bardziej pewny, że moja utrata świadomości została spowodowana narkotykiem. Czyli ktoś się bał, że zobaczę coś, czego widzieć nie powinienem.

Skradałem się najciszej, jak potrafię. Na szczęście nie miałem na sobie sutanny, więc szło mi się dużo łatwiej. Byłem bardzo ostrożny. Chciałem podejść jak najbliżej kaplicy, gdyż przeczuwałem, że tam jest rozwiązanie tajemnicy. Teraz dopiero przypomniałem sobie, co mnie zdziwiło, gdy ją odkryłem. Otóż, o ile cały cmentarz tonął w gąszczu krzaków, to wejście do kaplicy było wolne od zarośli. Uświadomiłem sobie, że zostały wycięte.

Przez krzaki widziałem zarys budynku. Był naprawdę ładny, taka miniatura typowego kościoła. Dwuspadowy dach umieszczono mniej więcej na wysokości pierwszego pietra. Nad całością górowała niewielka wieża, w której zapewne kiedyś był dzwon. Wewnątrz mogło się zmieścić nie więcej niż dwadzieścia osób. Bandyta uznał, że będę musiał z nimi zostać. Nagle gwałtownie przykucnąłem, bo z kaplicy wyszedł jakiś mężczyzna. Nie oceniam ludzi po pozorach, ale ten wyglądał jak bandzior. Potężne bary, łysa głowa i złoty łańcuch na szyi. Tyle zdołałam dostrzec przez krzaki, zanim Łysol zniknął gdzieś za budynkiem. Odczekałem chwilę, sprawdziłem, czy nic się nie dzieje, i zacząłem skradać się do kaplicy. Zamierzałem zajrzeć do środka. Już wiedziałem, że obiekt stał się meliną bandytów. Chciałem wiedzieć, co tam robią.

Byłem zbyt blisko celu, by zrezygnować. Musiałem się dowiedzieć, o co chodzi

Do wejścia było jeszcze pięć, może siedem metrów, gdy nagle poczułem, że ktoś chwycił mnie za kark. Tak mocno, że pękł zaczep koloratki, a moje stopy przestały dotykać podłoża.  
– O, nasz wścibski księżulek – krzyknął radośnie typ, którego obserwowałem z krzaków. – A to się chłopaki ucieszą, będzie spowiedź – szydził. 
Zaciągnął mnie do kaplicy. Przed ołtarzem w posadzce była wielka klapa, teraz otwarta. Zwykle zasłaniała zejście do piwnicy. Na dole czekali na nas trzej koledzy tego typa, który mnie złapał.
– Witamy księdza – odezwał się ten wyglądający na szefa. – A co do nas sprowadza duchowną osobę?
Milczałem, bo co miałem powiedzieć?
– Będzie ksiądz musiał na trochę z nami zostać – stwierdził szef. – A potem zastanowimy się, co robić.

Domyśliłem się, że w dalszej części piwnicy pod kapliczką mieści się ta poszukiwana przez policję wytwórnia amfetaminy. Pomieszczenie było całkiem dobrze oświetlone. Energii dostarczał agregat, którego jednostajny warkot było teraz wyraźnie słychać. Bandyci związali mi ręce i nogi, po czym posadzili na krześle. Wpadłem po uszy. Nikt nie wiedział, gdzie jestem, a zamiary tych „dżentelmenów” z pewnością nie były przyjazne. 

Uciekłem się do modlitwy, w nadziei, że ona odsunie złe myśli

W tej samej chwili przypomniałem sobie, że mam w kieszeni telefon komórkowy, ale ze związanymi rękami nie mogłem z niego skorzystać, zresztą mój strażnik wciąż uważnie mnie obserwował.
– Muszę iść do toalety – odezwałem się do tego bandziora.
– Dobra, ale bez numerów. Rozwiązał mi ręce i zaciągnął w kąt, gdzie stało metalowe wiadro.
– Tutaj? – spojrzałem zdziwiony.
Tylko kiwnął głową i odwrócił się. Wykorzystałem ten moment, by wybrać w telefonie numer plebanii i od razu schowałem aparat do kieszeni. 
Chwilę później bandzior znowu mnie związał i posadził na krześle. Nie wiem, jak długo tak siedzieliśmy. Próbowałem rozmawiać ze strażnikiem, ale nie odezwał się do mnie ani słowem. Trwaliśmy więc w milczeniu. Chyba zapadła już noc, a ja nawet przysnąłem. Nagle rozległ się głośny okrzyk:
– Policja! Na ziemię! Gleba! – ktoś przewrócił krzesło, na którym siedziałem, i znalazłem się na ziemi.
 Bieganina, strzały i harmider trwały jakieś dziesięć minut. Zamaskowany mężczyzna z karabinem i nożem przeciął więzy, i zaprowadził mnie na górę do kaplicy.
– Księdzu należą się baty – stwierdził dwa dni później komendant policji. – Chociaż gdyby nie księdza wścibstwo, szukalibyśmy ich jeszcze długo. Swoją drogą ma ksiądz sprytną gospodynię.

Jak mi powiedziano, gdy nie wróciłem na kolację, gospodyni zaczęła się denerwować. Gdy zadzwoniłem, poznała mój numer. Nic nie było słychać, a mimo to zawiadomiła policję. Namierzyli mój telefon i tak odkryli, gdzie jestem. Wezwano antyterrorystów, którzy mnie uwolnili.
– Na przyszłość proszę nie bawić się w śledczego – poprosił mnie jeden z nich.
– Wystarczy ten telewizyjny ksiądz-detektyw. Będą potem gadali, jak to młody ksiądz wałęsał się po starym cmentarzu, i duchy zmarłych go napadły.

Przyznacie, że historia księdza Wojciecha to gotowy scenariusz na film.