Mogłabym ogolić głowę na łyso, włożyć wielki, czarny sweter i mówić całemu światu: „Teraz jestem poważną panią reżyser”. Ale nie chcę. Choć jest coś takiego, że na planie staję się bardziej męska (śmiech) i strasznie przeklinam. Ale tam pracuje się zwykle z pięćdziesięcioma facetami, więc siłą rzeczy trzeba szybko pokazać, kto jest kapitanem.

WCIĄŻ MUSZĘ WALCZYĆ

Skończyłam szkołę filmową osiem lat temu. Słyszę takie pełne niedowierzania: „To ona jest po filmówce?”. I od razu inaczej na mnie patrzą. Zdanie tam uważam za swój największy sukces. Najpierw próbowałam dostać się do Katowic, byłam pierwsza pod kreską, za Magdą Piekorz. Wyjechałam na dwa lata do Stanów, później do Japonii, gdzie podpisałam kontrakt płytowy, i wróciłam z taką wiarą, że uda mi się robić to, czego bardzo chcę. Miałam 23 lata, kiedy zdałam do Łodzi, moje nazwisko na krótkiej, ośmioosobowej liście znalazło się na samiutkim końcu. Nie mam oprawionej złotej płyty, ale ten list, że się dostałam, tak. Poniekąd przeszłam tam niezłą szkołę śpiewania (śmiech).

Przewrotne, cztery lata mieszkałam w akademiku, jadłam w kółko białe serki i brakowało mi nieraz na bilet do rodziców do Warszawy. Zarabiałam „graniem do kotleta”, występowałam z zespołem jazzowym w knajpach. Grałam też z DJ-ami w klubach, był taki czas, że nosiłam mikrofon w torbie, a na imprezach pytałam, czy mogę się podłączyć. To były wspaniałe lata, kiedy mieliśmy poczucie, że jesteśmy częścią muzycznej rewolucji (opowiada o tym mój film „Non-stop Kolor”). Wpychałam się, a potem zaczęto mnie zapraszać. No i nauczyłam się śpiewać w każdych okolicznościach, bo jak robisz to po cztery godziny dziennie, to nie ma siły. 12 lat szkoły muzycznej, warsztaty jazzowe w Puławach i moja mama, która „katowała” mnie zawsze lekcjami śpiewu, też miały w tym swój udział.

Ogromną zmianą w moim życiu jest to, że mogłam zadebiutować filmem. Praktycznie trzy ostatnie lata miałam wyjęte z życia. Tyle zajął mi pełnometrażowy, fabularny debiut. Tu miałam szczęście, spotkałam ludzi, którzy we mnie uwierzyli, Studio Munka i Darka Gajewskiego. To on zaproponował mi scenariusz. Poczułam, że ta historia, buntu kobiety pracującej na kasie w supermarkecie, to też historia o mnie, osobie, która wciąż musi walczyć. Ja też codziennie zadaję sobie pytanie, jak daleko mogę się posunąć, żeby zdobyć to, o czym marzę. Czy mogę pójść na kompromis? Na pokaz premierowy na Gdynia Film Festival pojechałam z ogromną ciekawością. Nie sądziłam, że to będą aż takie emocje. Myślałam, że kiedy gram koncert i stoję twarzą do publiczności, to ta bezpośrednia wymiana energii z ludźmi, tu i teraz, jest silniejsza, niż kiedy porozumiewam się z nimi przez ekran.

 Na festiwalowej premierze siedziałam w pierwszym rzędzie, ściskając za rękę mojego operatora. Ostatnie ujęcie filmu, kiedy czeka się, czy w ogóle będą oklaski, to były straszne nerwy. Dostaliśmy trzyminutową owację na stojąco, a ja się popłakałam. Nie chcę tego filmu upolityczniać, on jest głosem jednostki. Ale to fakt, mam w sobie niezgodę na rzeczywistość, która nas otacza. I to, co mnie zaskoczyło po filmie: że choć dzieje się w konkretnym środowisku, opowiada o kasjerkach z wielkich sieci supermarketów, to wiele osób mówiło: „On jest też o mnie, ja też jestem z korporacji, która narzuca pewne myślenie i którą nie wiadomo, kto prowadzi”. W „Dniu kobiet” jest walka dobrego ze złem, walka Dawida z Goliatem. Polskie kino społeczne jest mroczne, moje nie. Tym kobietom udało się coś zmienić. Kropla jednak drąży skałę.

BEZ KOMPROMISÓW

Zobacz także:

Co było nią w moim życiu? Hmm, ja cały czas jestem spadającą kroplą. A skała, którą drążę, jest bardzo twarda i choć utorowała już różne korytarze, to jednak wciąż jeszcze nie mogę jej przebić. Czasami zastanawiam się, czy to w ogóle kiedyś nastąpi. Wychodziłam z różnych szufladek, w jakie byłam wpychana, i kosztowało mnie to dużo pracy, przebijanie się przez mur niechęci i uprzedzeń. Nie mam kłopotu z tym, żeby mówić o problemach, ale na pewno nie chcę się skarżyć. Kiedy patrzę wokół, mam wrażenie, że w Polkach za mało jest wiary, że mogą zmienić swoje życie. Coś się w tym kierunku zmienia, ale wciąż tego mało. Nie narzekam, po prostu życzę każdej kobiecie, żeby była wolna. Trywialne, ale wierzę, że chcieć to móc, i choć wcale nie zawsze się udaje, to jednak liczy się proces, zmiana, podróż do celu.

Od ponad roku mam własną linię bluz Sadowska-Fashion, prowadzę firmę, która pomaga mi też przetrwać jako artystce. Wydawało się, że to szalone szyć w Polsce sportowe bluzy z oryginalnych ludowych chust, ale pomysł się spodobał. Niby należę do artystów marzycieli, którzy nie nadają się do takich rzeczy, a jednak zostałam bizneswoman (śmiech). Jak się człowiek zmobilizuje, powie: „Jestem twardy i mogę to zrobić”, daje radę. Wszystko mamy w głowie. Dom nauczył mnie, że nie wolno iść na kompromisy. Dał siłę, dając dużo swobody. Rodzice zostawiali mnie w Remoncie na jam session po Jazz Jamboree. Miałam 16 lat, a mama mówiła: „Tata przyjedzie po ciebie o czwartej rano”. Nie pchałam się jeszcze wtedy na scenę, ale chwilę później już tak. Były takie słynne funkowe jamy w Stodole i w Remoncie. Spotykał się tam cały muzyczny świat, składy z Sistars, Robert Gawliński, Aga Zaryan... mnóstwo świetnych ludzi.

Lubię wspominać swoje dzieciństwo, dużo podróżowaliśmy. Miałam 6 lat, kiedy przez pół roku mieszkaliśmy całą rodziną w Syrii. W Polsce był wtedy stan wojenny, rodzice grali w Damaszku w hotelu. Mama była gwiazdą, w Sheratonie wisiał jej plakat, a kiedy robiłyśmy zakupy na suku, wszyscy wołali za nią: „Lila!”. Zawsze strasznie podobało mi się brzmienie jej imienia, jest takie muzyczne. Bardzo chciałam już sama być mamą.

DZIECKO JEST CUDOWNE. JEŚLI SIĘ MA NA TO PRZESTRZEŃ

Staraliśmy się o to z narzeczonym od jakiegoś czasu. Pod koniec ciąży zrobiłam sobie taką bardzo świadomą przerwę od pracy. Poczułam, że potrzebuję się wyciszyć. Siedziałam na wsi, pisałam wtedy muzykę do swojego filmu, był już prawie zmontowany. Uczyłam się gotować, lepiłam pierogi, robiłam setki słoiczków konfitur i czekałam na dziecko. Mam szczęście, bo nasza córeczka jest uśmiechnięta, ciekawa świata. Dziumba, naprawdę Lila, Liliana, po mojej mamie.

Dziecko jest cudowne, można je obserwować godzinami, jeśli ma się na to przestrzeń i czas. Nie wyobrażam sobie, jak dziewczyny radzą sobie z psychiką, kiedy zostają na całe dnie z maluszkiem, który nie śpi, płacze, chce jeść co chwila, a ich facet idzie do pracy, to musi być strasznie ciężkie. Dziś przy małej pomagają mi obie babcie, dzięki temu mogę być dalej sobą, dawać koncerty, pojechać na drugi koniec Polski. Nie miałam poczucia takiego totalnego zagrzebania w pieluchach, o jakim mówi wiele dziewczyn. Ale też nie bałam się i zabierałam Dziumbę w podróże ze sobą. Po porodzie musiałam szybko wrócić do pracy, skończyć film. Mała była ze mną i w Łodzi na zgraniu dźwięku, i w Gdyni na festiwalu. Chciałam być z nią jak najwięcej, bo wiem, że te chwile, kiedy jest taka słodka i malutka, szybko miną. Ale też wróciłam do koncertowania. Pierwszy dałam w teatrze Groteska w Krakowie, kiedy miała 4 miesiące. Od tamtej pory raz w tygodniu jestem w trasie. To moja praca. Naimprezowałam się już w życiu, teraz doceniam dom, ciszę. Od dwóch lat każde pół roku spędzam na wsi, mieszkam na Suwalszczyźnie, mam jezioro za oknem, ciszę wokół. Myślałam o tym, że mogłabym obchodzić 20-lecie działalności. Weszłam do tego świata, będąc nastolatką.

SZCZĘŚCIE JEST DZIŚ PRZEREKLAMOWANE

Są dni, kiedy jestem z siebie zadowolona, ale są i takie, gdy myślę: „Czas tak szybko leci, mam 36 lat i już nie jestem tą młodą, zdolną zapowiadającą się na wszystko”. A przecież jeszcze tyle jest do zrobienia, jeszcze nie nagrałam mojej najlepszej płyty ani nie zrobiłam filmu życia, jest jeszcze tyle miejsc, w których chciałabym zagrać koncerty... Łatwo być w Polsce sfrustrowanym, starając się być artystą, i do tego wolnym. Nigdy nie odniosłam wielkiego komercyjnego sukcesu, nie jestem ulubienicą mediów ani osobą, której wszystko się udaje i łatwo przychodzi. Czasami jest mi ciężko związać koniec z końcem. Jestem za to bardzo pozytywnym człowiekiem i staram się zachować zdrowy rozsądek.

Szczęście jest dziś przereklamowane. Ten blichtrowy haj jest jakoś nieludzki, każdy z nas ma przecież jakąś skazę. Zawsze marzyłam o tym, żeby wypisać się z wyścigu szczurów. Strasznie mocno go czuję, od momentu, kiedy po raz pierwszy weszłam na scenę. To wciąż jest walka. Mam fajny bilans: dziewięć płyt i dwa filmy, mogę chyba na chwilę wrzucić na luz. Chociaż tak naprawdę to chciałabym jak najszybciej zrobić następny film (śmiech) albo nagrać złotą płytę, albo pojechać z Lilą w podróż dookoła świata. Czekam na premierę „Dnia kobiet” w kinach, to już za parę miesięcy. I chcę wydać płytę o tym samym tytule. To będą rozbudowane instrumentalnie kawałki z filmu, wzbogacone cytatami ważnych, mądrych kobiet.