Jambo! Karibu Kenia! – wita nas na lotnisku czarnoskóry John. – To przewodnik, rodowity Kikuj, choć po dżinsowej kurtce nie da się tego poznać – żartuje Monika Witkowska, uczestniczka wycieczki. – W ten sposób pierwszą lekcję suahili mamy już za sobą. „Jambo” to „dzień dobry”, „karibu” – witamy. Odkrywamy również, co znaczy „mzungu” – biały przybysz, turysta. Wylądowaliśmy w Nairobi, zaczynamy więc od zwiedzenia tego prawie 3-milionowego miasta. Do najpiękniejszych metropolii zaliczyć go nie można, ale centrum z nowoczesną zabudową nawet nam się podoba. Kiedy narzekamy na upał, John radzi: – Idźcie na lodowisko! – Wcale nie żartuje, bo choć Nairobi położone jest zaledwie 130 km od równika, rzeczywiście ma lodowisko!


Safari na piątkę


My jednak wolimy zobaczyć na peryferiach miasta, zamieniony na muzeum, dom Karen Blixen, autorki książki „Pożegnanie z Afryką”. Mając w pamięci sceny z nakręconego na jej podstawie filmu pod tym samym tytułem, nie możemy się doczekać wyruszenia na safari. Ambicją każdego mzungu jest ujrzenie tzw. wielkiej piątki – czyli słonia, lwa, bawołu, nosorożca i lamparta. Na dobry początek zaliczamy słonie: jedziemy do Parku Narodowego Aberdare, słynącego z tych wielkich zwierząt. Nawet nie musimy ich szukać, bo nocujemy w zajeździe tuż koło solnej lizawki, do której słonie codziennie przychodzą. Jedyne, co nam pozostaje, to zasiąść w wygodnych fotelach, popijać pyszną kenijską kawę (nota bene jeden z jej rodzajów nosi nazwę „Ka ren Blixen”) i przez przeszkloną ścianę gapić się na scenki ze słoniami w rolach głównych – jak na przyrodniczym filmie! Oto spotykają się dwa słonie idące z przeciwka. Co robią? Witają się, splatając trąbami. Nadchodzi słonica z młodym, który trzyma trąbą ogon wielkiej mamy. Zapominam o całym świecie: pracy, internecie, telefonach (i tak nie ma zasięgu) – liczy się tylko otaczająca mnie równikowa przyroda.


Organizacja safari


Zdajmy się na wyspecjalizowane w tym firmy. Mają odpowiednio przygotowane samochody terenowe i świetnych kierowców, którzy przy okazji opowiedzą nam o zwierzętach. Ceny safari zależą od czasu jego trwania, trasy, wybranych parków lub rezerwatów (jest ich około 50; za wjazd do każdego płaci się 25–30 USD/os.) oraz rodzaju zakwaterowania i wyżywienia. Na koniec safari wypada pamiętać o napiwkach dla obsługi. W Parku Narodowym Nakuru jest już safari z prawdziwego zdarzenia – jeździmy dżipem w obłokach kurzu, tropiąc zwierzaki. Właściwie to tropi John – potrafi wypatrzyć coś nawet tam, gdzie my nic nie widzimy. Mamy więc pierwszego lwa, a potem stado pawianów, zebry, ociężałe bawoły, a przede wszystkim tysiące flamingów (jeszcze niedawno ich liczbę szacowano na 2 mln!), które upodobały sobie tutejsze słone jezioro. Szybko stajemy się specjalistami od antylop: gnu każdy rozpozna, ale my umiemy jeszcze odróżnić impalę od antylopy Thompsona, a naszym ulubieńcem staje się dik-dik – jedna z najmniejszych antylop, mająca 30–40 cm wysokości i ważąca 4–6 kg.


Pobudka o świcie


Podczas safari nie ma co liczyć na wysypianie się – świt to najlepsza pora do podglądania szykujących się na polowanie drapieżników. Śledząc lwa, omal nie zderzamy się z nosorożcem! To zwierzaki o kiepskim wzroku, za to świetnym węchu. Najtrudniej mamy z lampartem. Udaje się nam go zobaczyć dopiero w rezerwacie Masai Mara. Chwilę potem trafiamy też na stadko żyraf oskubujących drzewiaste akacje. Świętujemy zaliczenie pełnej wielkiej piątki, pijąc lokalne wino z papai (!) i jedząc przygotowaną przez naszego kucharza tradycyjną, jedzoną rękami, kenijską potrawę – ugali. Jest to kasza kukurydziana z mięsem i sosami. – Spacerów w busz nie polecam. Ty jesteś mzungu, więc dla ciebie to samobójstwo – ostrzega mnie przewodnik. Na jednym z kempingów, wychodząc ze swojego bungalowu, niemal na progu staję oko w oko z hipopotamem. „Rzeczne świnie”, jak mawiano o nich w starożytności, uchodzą za niebezpieczne dla ludzi. Na szczęście spotkanie obserwuje uzbrojony strażnik. Innym razem, śpiąc w namiocie, słyszę krzyki biwakujących po sąsiedzku Włochów. Okazuje się, że przez rozdartą płachtę namiotu hieny wywlokły plecak z dokumentami i pieniędzmi. – Nie wolno trzymać jedzenia w plecaku! – pouczyli Włochów Masajowie. Masajowie to chyba najsłynniejsze z plemion Środkowej Afryki. W Kenii można ich spotkać m.in. w Masai Mara. Najważniejsze w ich życiu jest bydło. Witając się, zawsze najpierw pytają: „Jak tam krowy?”, a dopiero potem: „Jak dzieci?”. Wielkość stada świadczy o statusie majątkowym. Za bydło można kupić żonę lub nawet kilka (dozwolone jest wielożeństwo).



W gościnie u Kikujów


Najliczniejszym jednak z 40 głównych kenijskich plemion są Kikujowie. Zatrzymujemy się w ich wiosce w pobliżu równika. Najpierw robimy sobie zdjęcia, stojąc w rozkroku nad równikiem (tak nam się przynajmniej zdaje), ze stosowną tablicą w tle. Potem podziwiamy przyniesionego przez miejscowego chłopca kameleona: – One photo – one dolar! – stanowczym tonem domaga się przedsiębiorczy dzieciak. Po czym wreszcie mamy czas poprzyglądać się wymalowanym Kikujom prezentującym rytualne tańce. Życie w zgodzie z tradycją wcale nie przeszkadza im w zdobywaniu edukacji i… wysokich stanowisk. Warto wiedzieć, że słynny pierwszy prezydent wolnej Kenii, Jomo Kenyatta, którego imię noszą międzynarodowe lotnisko w Nairobi i jedna z głównych ulic tego miasta, też był Kikujem.


Krokodyl na talerzu

 
Po kilku dniach intensywnego zwiedzania, tropienia zwierząt i podziwiania malowniczych pejzaży przyszedł czas na wypoczynek. Z Masai Mara niewielkim samolotem lecimy do Mombasy. Po drodze z okien samolotu widać Kilimandżaro! Ta najwyższa góra Afryki (5895 m n.p.m.), na której wciąż utrzymuje się lodowiec, leży już po stronie tanzańskiej, ale widzimy ją doskonale. W Mombasie nie możemy doczekać się kąpieli w Oceanie Indyjskim. Kiedy już wreszcie idziemy na brzeg, dostrzegamy, że woda… „uciekła”. To oczywiście efekt odpływu. A swoją drogą plaża okazuje się całkiem niezłym miejscem zakupów. Obnośni sprzedawcy ciągle coś przynoszą: kolorowe chusty nazywane kanga (z instrukcją wiązania), figurki lwów, słoni, żyraf i innych zwierząt, naszyjniki z kości bawołów oraz masajskie maski. Dla orzeźwienia funduję sobie kokos – uprzejmy sprzedawca przepoławia go jednym cięciem maczety, dostaję słomkę i po chwili sączę mleczko doskonale gaszące pragnienie. Niestety, nadchodzi dzień, kiedy trzeba już szykować się do powrotu do kraju. Ostatni wieczór spędzamy pod rozłożystym baobabem z widokiem na turkusowe wody Oceanu Indyjskiego, po których płyną łodzie pod żaglami. Na pożegnalną kolację przygotowano grillowane mięsiwa afrykańskich zwierząt. Jest między innymi znakomity stek ze strusia, pieczeń z antylopy oraz doskonale przyrządzone danie z krokodyla…


To warto wiedzieć
➔ Wiza: jest wymagana; kosztuje 50 USD.
➔Waluta: Szyling kenijski (KES); 1 KES = 0,43 zł
➔ Sposób podróżowania: Najlepiej wybrać zorganizowane wycieczki pod opieką przewodnika i ewentualnie także pilota-tłumacza.
➔ Safari: Dobrze jest skorzystać z oferty usług firmy, która jest członkiem Kenya Association of Tour Operators (KATO). W trakcie safari należy: zdeponować dokumenty w sejfie hotelowym, biorąc ze sobą ubezpieczenie; stosować się do poleceń pilota; przestrzegać zakazu wysiadania z samochodu, straszenia zwierząt i karmienia ich.
➔ Zdrowie: Nie ma obowiązkowych szczepień. Warto jednak zaszczepić się przeciwko żółtej febrze, tężcowi, polio, durowi brzusznemu i żółtaczce typu A. Aby zabezpieczyć się przed malarią, miesiąc przed podróżą należy zgłosić się do lekarza specjalisty chorób tropikalnych (w sanepidzie lub poradni chorób zakaźnych i tropikalnych), który przepisze tabletki i zaleci, jak je stosować.
➔Internet: www.kenya.com.pl, www.itaka.pl

Zobacz także: