Katarzyna Żak i Jolanta Różacka: mamy do siebie zaufanie

Dwanaście lat temu Kasia Żak z całą rodziną wyprowadziła się z Sulejówka. – Za dużo sąsiadów, za gwarno było wokół nas. Szukaliśmy miejsca na uboczu, które pomoże w jakimś stopniu ochronić naszą prywatność. I znaleźliśmy. Po paru latach dwie posesje dalej zaczęła budować dom rodzina z trójką synów. Kiedy podjeżdżali, zawsze nas ciepło pozdrawiali. Widać było, że to osoby przyjazne, otwarte. Robiliśmy pierwszą wigilię dla całej rodziny. Domy mój i Joli są w podobnym stylu, mają niemal identyczny kolor elewacji, dachówek. Nawet płoty są podobne. I większość naszej rodziny pojechała do nich. Tak też działo się okazjonalnie z innymi gośćmi (brama u Joli najczęściej jest otwarta, jakby zapraszała). Wszyscy wjeżdżają, wyładowują bagaże, walizki i dopiero gdy widzą psa, zaczynają się orientować, że to chyba nie ten adres. My mamy berneńskiego psa pasterskiego, olbrzyma, a Jola malutkiego kundelka. Gdy kolejny nasz gość wjechał pomyłkowo na ich posesję, poszłam z przeprosinami. „Nie ma problemu, zapraszamy do nas”, usłyszałam. I tak się zaczęło. Sąsiedztwo, a potem przyjaźń.

– Nadal się zdarza, że gdy do Kasi przyjeżdżają artyści, do mnie też któryś zajrzy. I mam frajdę, bo np. odwiedził mnie Piotr Machalica! – śmieje się Jola. Pani Jola: słońce na twarzy, w duszy i we włosach. Przez kilka lat mieszkała w warszawskiej kamienicy na Wilczej. – Relacje sąsiedzkie wyglądają tam inaczej niż w klasycznym bloku. Wbrew pozorom Śródmieście wcale nie jest anonimowe. Nawet teraz, gdy tam się zjawiam, ten sam krawiec czy właściciel kawiarni na dole mówią mi „dzień dobry”. Lokatorzy zatrzymywali się, żeby porozmawiać, odwiedzali się w mieszkaniach. Ale ja mam też taki sposób bycia, że szybko poznaję ludzi. Zawsze taka byłam. Jednak nie wszyscy chcą takiej otwartości. Czasem obrywam za to. Wtedy sobie myślę: „Trudno, jestem kobietą dojrzałą”.

– Zawsze jest obawa przed poznaniem kogoś nowego. Jestem coraz bardziej ostrożna – dopowiada Kasia. – Odmówić zawsze można, ale z drugiej strony nie można odciąć się od całego świata. Poza tym Jola i jej mąż wywarli na nas wrażenie tak dobre, że otworzyli nasz kredyt zaufania. Panie zgodnie twierdzą: przyjaźń ich dzieci w okolicy, gdzie nie ma podwórek i innych dzieci, była ważna i je zbliżyła. Najmłodszy syn Joli, 11-letni Janek, okazał się rówieśnikiem córki Kasi, Zuzi. Szybko złapali ze sobą kontakt: razem chodzili na rowery, dzięki Jankowi Zuza nauczyła się jeździć konno. – Wiem, że jeżeli mnie nie ma w domu, a moje dziecko będzie potrzebowało pomocy, to wie, do kogo się zwrócić. Tak samo Janek – tłumaczy Kasia. – Często się zdarza, że wraca ze szkoły, nie zabrał kluczy i jeszcze padł mu telefon. Przychodzi wtedy do nas, a ja „wydzwaniam” Jolę. Janek chętnie zagląda do nas, nawet jak nie ma Zuzi, i to jest fajne. Kiedy wyjeżdżamy na dzień, półtora, naszego psa zostawiamy pod opieką Joli. I mamy klucze do ich domu.

Jola z mężem Mariuszem są zajęci przez cały dzień, ale wieczory spędzają w domu, wtedy, kiedy Kasia i Cezary Żakowie rozjeżdżają się do pracy, do teatrów. – Wracamy nocą. Dzieci są same w domu. A my mieszkamy w lesie. Sama świadomość, że w razie czego obok są życzliwi sąsiedzi, w tej sytuacji jest zbawienna. Jola patrzyła tyle lat, jak Kasia organizuje dzień córkom. Bo tu angielski, tam tenis. I jak kombinuje z podwiezieniem ich w różne miejsca między próbami w teatrze. – Zuzia bała się wracać sama do domu, bywało, że z peronu kolejki oddalonego o 800 m odbierał ją Janek, bo w tym czasie żaden dorosły nie miał możliwości tego zrobić. Wiele razy rano Jola zabiera do szkoły Janka i Zuzię. W centrum miasta o niebo łatwiej z logistyką. Są autobusy, taksówki.

Kasia i Jola są dla siebie także w typowo interwencyjnych sytuacjach. – Mamy na oku swoje domy, zawsze patrzymy, czy wieczorem świeci się u Czarków światło – mówi Jola. Kasia dodaje ze śmiechem: – A my, kiedy przejeżdżamy obok Joli i widzimy, że znów ma otwarty garaż, to dajemy jej sygnał telefonem, żeby zamknęła. Bo Jola to kobieta-kwiat, o przyziemnych rzeczach zapomina, o których z kolei bardzo myśli mój mąż, człowiek poukładany. Kiedy Joli zginął pies, szukały go razem, także przez internet. Bo Nutka przestraszyła się burzy. Odnalazła się w Alejach Ujazdowskich. – A poza tym Jola świetnie się ubiera, zawsze podpowie, gdzie co można dostać. Bywa, że pożyczam od niej sukienki na premierę. Nie ma u nich historii w stylu „pożycz sól albo jajko”. – Raz tylko Jola przyszła po mąkę. I tym mnie strasznie wzruszyła – śmieje się Kasia. – Bo to była ostatnia rzecz, o której pomyślałam, że będzie powodem wizyty Joli. Nasze sąsiedztwo jest czymś więcej. To baza, na której zawiązały się między nami przyjaźń, zaufanie. – Doradzają więc sobie wzajemnie w kwestii dzieci. Kasia z mężem była na ślubie i weselu Pawła, średniego syna Joli i Mariusza. Na takie uroczystości, stricte rodzinne, nie zaprasza się wszystkich. – Poznała też moją mamę, zanim odeszła. Opiekowałam się przez pół roku mamą, która mieszkała z nami. Jakie to było piękne dla niej, kiedy Kasia przychodziła do nas, siadała przy jej łóżku i opowiadała o czymś, żartowała. – Kasia: – Sama mam mamę w podobnym wieku. Bardzo to wszystkie przeżyłyśmy i bardzo mnie tamten czas z Jolą zbliżył.

– My po prostu się lubimy. I wzajemnie cenimy. Kasia potrafi świetnie obserwować ludzi – mówi Jola. – Dwa, trzy razy w roku są u Joli nieprawdopodobne babskie imprezy. To pokazuje, jak otwartą jest osobą – dodaje Kasia. – Ma energię, którą przyciąga ludzi o podobnym wigorze i uśmiechu, mimo że przecież każdy ma swoje problemy. U Joli jest zawsze bardzo dobra muzyka. Słuchamy podobnej. Jazz, swing. Nagrywa mi fragmenty programów muzycznych, których z racji pracy nie mam czasu oglądać. „Tego posłuchaj, to ci się spodoba”. I nigdy nie jesteśmy do końca „nagadane”. – Kasia miała premierę spektaklu „Koleżanki”. Kupiliśmy kwiaty, które Janek z Zuzią mieli wręczyć Kasi na scenie – opowiada Jola. – Aktorki wyszły się ukłonić, zeszły, a w tym czasie weszły na scenę nasze dzieci. I tak stały, stały, niczym niespeszone. Tę scenkę publiczność nagrodziła brawami – wspomina Jola i dodaje: – Bo my chodzimy na każdą premierę Czarków. – A my nie wyobrażamy sobie, że naszych sąsiadów mogłoby na niej nie być! Oni dają nam tym wsparcie – podkreśla Kasia. – Podczas premiery jest stres, że coś się nie uda. Jeśli na widowni siedzi ktoś, kto jest zawsze pozytywnie nastawiony, otwarty, czuję się pewniej. Ważne, że Jola i Mariusz są tak żywo zainteresowani naszą pracą. Gdy pojawiają się na spektaklu, wiemy, że przyszli z serca i obdarzają nas swoją dobrą energią. Proszę mi wierzyć: to dla aktora bardzo istotne.

Zobacz także:

Na swoje premiery zapraszam wiele osób z tzw. środowiska, potem one nie przychodzą. Z różnych powodów. A Jola i Mariusz są zawsze. Wyjątkiem był reżyserski debiut Cezarego „Trzeba zabić starszą panią”. – Byliśmy wtedy we Włoszech. Aby na czas pojawić się na najbliższym spektaklu, jechaliśmy z Toskanii non stop 16 godzin. Wiedziałam, że nie zdążę pojechać do domu, by się przebrać, więc zmianę stroju i makijaż załatwiłam w toalecie na stacji benzynowej! – opowiada ze śmiechem Jola. Razem z mężem są wielkimi entuzjastami talentów Kasi i Czarka. – Nie mogę się oprzeć, by podczas „Rancza” nie wysłać Kasi SMS-a: „Jezu, ale byłaś w tej scenie świetna!”. Wiemy, że jako osoby medialne Kasia i Czarek budzą ciekawość, ale to nasi przyjaciele i nigdy nie mówimy nic na ich temat osobom trzecim.