Joanna Kurowska, aktorka, wychowała się w wielopokoleniowej rodzinie w Rumi. – To był kaszubski dom, kaszubskie były też święta – opowiada. – Głęboko przeżywane, religijne. Liczył się aspekt duchowy. Wspólnie szliśmy na pasterkę. W kuchni niepodzielnie panowała mama, wszystko musiała zrobić własnoręcznie i kończyła przygotowania w Wigilię... przed południem. Do dziś nie wiem, jak jej się to udawało, bo wydawała kolację dla kilkunastu osób. Co jedliśmy? Oczywiście nigdy nie brakowało u nas ryb. Był karp smażony i w galarecie, smażony sandacz (śledzie nie pojawiały się podczas wieczerzy, bo były tak dostępne, że uznawaliśmy je za zwyczajny i trochę „biedny” posiłek, na czas postu). Na stole zawsze musiały się znaleźć pierogi z kapustą i grzybami oraz zupa grzybowa. Pamiętam również, że jeszcze moja babcia robiła słodką, zabielaną zupę brzadową z suszonych owoców, ale moja mama już jej nie przyrządzała. Nie brakowało słodkości i kuchów (ciast). W pierwszy dzień świąt obowiązkowo podawało się tort (moja mama piekła po mistrzowsku czekoladowy). Nie robiło się za to żadnych specjałów z makiem, bo na Kaszubach nie były one znane. Na wigilijnym stole nie było kropli alkoholu, nie podawało się nawet wina.

Wokół choinki


Najważniejszą ozdobą mieszkania był żywy świerk. – Cały dom nim pachniał, nie wiem, jak to się dzieje, ale teraz drzewka jakby pachną mniej... – śmieje się. – Ta choinka nieraz była źródłem domowych spięć. Mama mówiła, że krzywa, tata, że prosta. Nie potrafił jej jednak dobrze przymocować do stojaka, więc przywiązywał jakimiś sznurkami. Potem wieszało się na niej bombki, a gdy jeszcze nie mieliśmy elektrycznych lampek – świeczki. Nie zapomnę świąt, kiedy od tych świeczek zajęła się nie tylko choinka, ale i pół pokoju. Takie historie już się nie zdarzają...

fotografia: Joanna Kurowska - ONS