Rok 1984. Teatr Komedia. – Dopiero co skończyłem wydział aktorski łódzkiej Filmówki, a Joasia wydział wiedzy o teatrze na PWST – opowiada Jacek Kawalec. – Była tam zatrudniona jako sekretarz literacki. Coś próbowałem na scenie w „Kramie z piosenkami”. A Joasia siedziała na widowni. Jako młody aktor potrzebowałem pogadać o mojej roli, więc kiedy się okazało, że dziewczyna jest teatrologiem, podszedłem w przerwie porozmawiać. Wyglądała sympatycznie. Trochę kryła się za okularami. Miała fajną grzywkę, która jej na te okulary spadała. Ukończyła bardzo elitarny wtedy wydział, imponowała mi intelektualnie, ale miała też w sobie dużo ciepła. I zwyczajnej sympatii do ludzi. W nowej pracy czułem się niepewnie, samotnie. Joasia stała się moją bratnią duszą.

Jacek uśmiecha na wspomnienie: – Wielką rolę w historii naszego uczucia odegrało kino. Oboje jesteśmy kinomanami, więc – z początku tylko po koleżeńsku – zaczęliśmy umawiać się do kina. I to niekoniecznie na romantyczne komedie. Pamiętam taki film, ciężki, ale dobry: „Okupacja w 26 obrazach”, jugosłowiański, w kinie Wiedza. Te spotkania przerwała nam moja rola w filmie „Okruchy wojny”. Na zdjęcia jeździłem pod Toruń, na poligon, potem przywozili mnie na spektakle i znowu na plan. Po paru miesiącach spotkaliśmy się na urodzinach Joasi. To był 19 stycznia 1985 roku. I wtedy zaczęło się już na poważnie. Zaakceptowała mnie jako dobrego człowieka, po prostu. Czym można wtedy było sprawić ukochanej radość? – Wszystkim, bo generalnie niczego nie było. Jeździłem po Polsce z teatrem i raz na Śląsku upolowałem dla niej czerwoną kurtkę. I czarny elegancki kapelusz, w którym potem robiłem jej zdjęcia. Gdy w Warszawie trwały konfrontacje filmowe, chodziliśmy na 2–3 seanse dziennie. To były randki o 8 rano. Bo karnety był tańsze i dostępne. – Aktor śmieje się: – Zawsze uważałem, że prowizorka jest najtrwalsza, bo my jesteśmy małżeństwem z tzw. wpadki.

Przy okazji tych konfrontacji została poczęta nasza, dziś 25-letnia, córka Kalina. Bo w pewnym momencie chodziliśmy już bardziej do kina niż na film. Kiedy zdecydowaliśmy się na ślub, wziąłem z teatru kostium ułana, kupiłem wielki bukiet róż i poszedłem do domu Joasi się oświadczyć. – Jechaliśmy do ślubu, gdy kierowca, chcąc się popisać, przywalił błotnikiem w latarnię. Ale dotarliśmy. Twierdzimy z żoną, że ten wypadek symbolizuje nasze potyczki z życiem, ale mimo to jedziemy razem, w tym samym kierunku – mówi Jacek. Obrączki, nietypowe, bo cienkie, zrobili z jednej, którą aktor dostał od swej mamy. – Kiedy się poznaliśmy, byłem niedojrzałym chłopcem, przy Joasi nauczyłem się odpowiedzialności. Zawdzięczam jej też dużo jako aktor. To ją prosiłem o radę, ocenę. Zawsze była szczera. Mimo że za nami tyle lat, moja miłość do żony jest nadal gorąca i pełna czułości.