Na prośbę producenta musicalu Metro Wiktora Kubiaka trzynaście lat temu matka i córka przyjechały z rodzinnego Opola do Warszawy. Elżbieta bała się tego wyzwania, choć miała ugruntowaną pozycję w świecie show-biznesu. Uważano ją za jednego z najlepszych pedagogów kształcących piosenkarzy popowych. Jej uczennicą była między innymi Edyta Górniak. Dziś Elżbieta przyznaje, że decyzja o przeprowadzce w dojrzałym wieku była bardzo odważna. Sam Kubiak przyjął matkę i córkę z otwartymi ramionami, zaoferował i pracę, i własne mieszkanie. Jednak stolica - jak wcześniej przypuszczała Elżbieta - okazała się miejscem dość nieżyczliwym. Często czuła, że jest traktowana z pobłażaniem. Wytykano, że przybyła z prowincji. Było naprawdę trudno, ale jest ambitna, więc postanowiła, że się nie podda. Wytrwała.

Teraz Elżbieta po raz czwarty zasiada w jury programu Idol, w którym wyławia się przyszłe sławy estrady. Trzy razy w tygodniu słuchamy jej zawsze wyważonych sądów. Elżbieta jest sprawiedliwa, fachowa, co nie znaczy, że owija słowa w bawełnę. Jednym zdaniem potrafi sprawić, by kandydatowi na gwiazdę urosły skrzydła albo by spadł z hukiem na ziemię. Telewizja dała jej popularność, którą ceni, ale która czasem jej dokucza. Na przykład wtedy, gdy z zapuchniętym od kataru nosem przemyka ulicą, a przechodnie ją zaczepiają. Dlatego, sama doznając minusów popularności, rozumiała córkę, która nie chciała pokazywać się z nią na oficjalnych imprezach, nie pozwalała fotografować, nie życzyła sobie, by o niej mówić. Po raz pierwszy dla Gali Olga zrobiła wyjątek i zgodziła się, by obie opowiedziały o ich wspólnym życiu.

GALA: Olgo, czy mama stała się gwiazdorska, od kiedy jest osobą publiczną?
OLGA ZAPENDOWSKA: Ależ skąd! Zmieniła się w sposób zaskakujący, ale nie z powodu Idola. To mi się w głowie nie mieści, bo jest zupełnie inną osobą niż kiedyś. Była pracoholiczką, nie interesowała się domem, kuchnią. Nieoczekiwanie zaczęła hodować kwiaty w doniczkach, gotować obiady, a na święta nawet upiekła swoje pierwsze ciasto. Było bardzo smaczne.
ELŻBIETA ZAPENDOWSKA: Gdyby piętnaście lat temu ktoś mi powiedział, że będę prowadzić taki tryb życia jak teraz i polubię to, co teraz lubię, tobym nie uwierzyła. Sama z siebie się śmieję. Myślę, że wiek powoduje zmiany w ocenie, co jest ważne w życiu. Wszystko ulega weryfikacji, człowiek gorzknieje, ale także mądrzeje. Teraz bardzo lubię dawać, cieszy mnie, kiedy wstanę rano i zrobię śniadanie dla mojego partnera i gości. Kiedyś było zupełnie inaczej i dawanie nie sprawiało mi przyjemności. Zaczęłam się zachowywać jak zbzikowana babcia w stosunku do psa Olki. Uwielbiam go i robię dokładnie to, co babcie z wnukami: rozpieszczam, pysznie gotuję, daję smakołyki. Pies może robić ze mną, co chce. I jest fantastycznie. Mam nadzieję, że te zwariowane babcine zachowania zostaną w przyszłości przeniesione na wnuka.

GALA: Kiedyś między matką i córką iskrzyło. Olgo, miałaś żal do mamy?
OLGA: Często czułam, że nie lubię matki. Byłam rozgoryczona, bo moje życie nie wyglądało tak, jak bym tego chciała. Przede wszystkim chciałam mieć zwyczajny dom, taki z niedzielnym obiadem i kompotem, ze spacerem do parku z rodzicami. I elegancko ukrojone przez matkę kanapki do szkoły. A ona nigdy mi ich nie zrobiła, bo rano spała.

GALA: Skarżyłaś się, wytykałaś jej, że coś jest nie tak?
OLGA: Nigdy nie rozmawiałyśmy na ten temat. Byłam bardzo zamknięta.
ELŻBIETA: Myślę, że to jest normalne, że kto ma na co dzień kolorowe życie, marzy o spokoju, wyciszeniu i niedzielnym obiedzie. Człowiek tęskni za tym, czego nie ma, i nigdy nie docenia tego, co ma.

GALA: Czego Olga nie doceniła? Jaki był ten wasz kolorowy opolski dom?
OLGA: Nasze 150-metrowe mieszkanie, w którym mieszkaliśmy z babcią i dziadkiem, stało się domem otwartym. Często gościli w nim sławni ludzie. Kiedy miałam trzy lata, mama zaczęła pracę w branży rozrywkowej i jeśli jakiś artysta przyjeżdżał na nagrania do Opola, zawsze zatrzymywał się u nas. Drzwi się nie zamykały, przez nasze mieszkanie przewinęło się wiele polskich gwiazd. Uczestniczyłam w ich rozmowach. Czułam, że nie wolno mi opowiadać nikomu o tym, o czym mówiono. Nie chwaliłam się tym, kto u nas pomieszkuje. Żyłam bardziej w świecie znajomych mamy niż własnych kolegów. Aż do czternastego roku życia nie miałam przyjaciół wśród rówieśników.

GALA: Mieć gwiazdy estrady na wyciągnięcie ręki to frajda. Kiedy uznałaś, że dom powinien wyglądać inaczej?
OLGA: Kiedy zorientowałam się, jak żyją koleżanki. Teraz myślę inaczej niż wtedy i w takim zwyczajnym domu na pewno zanudziłabym się na śmierć.

Zobacz także:

GALA: Coś jeszcze cię denerwowało? Za co jeszcze nie lubiłaś mamy?
OLGA: Za to, że miałam zbyt wiele swobody.

GALA: Dziwne, bo ludzie pragną czuć się wolni.
OLGA: To jest kwestia wieku. Teraz nie mieszkamy razem, prowadzimy dwa odrębne życia, nie widujemy się zbyt często i cenię sobie tę swobodę. Ale w dzieciństwie wcale nie byłam zachwycona, że mama niczego mi nie narzuca. Rodzice byli zapracowani, a ja już w podstawówce nauczyłam się korzystać ze swobody, kombinować na różne sposoby, wagarować.
ELŻBIETA: Rzeczywiście, praca zawodowa była kiedyś dla mnie zdecydowanym priorytetem. Ale Olka nie była zostawiona bez opieki, bo jeśli nie zajmowali się nią babcia i dziadek, to zaprzyjaźniona sąsiadka albo tata. Córka miała mi to za złe. Sądzę, że każde dziecko jest obrażone, jeśli nie poświęca mu się tyle czasu, ile by chciało. My nigdy nie rozmawiałyśmy poważnie na ten temat, raczej prawiłyśmy sobie złośliwości, docinałyśmy sobie. Ale nawet jeśli mówiłyśmy o sobie gorzkie słowa, to z poczuciem humoru. Olka na przykład stwierdzała: "Nie daj Bóg, żeby inne matki poświęcały córkom tyle czasu, co ty mnie".
OLGA: Rzadko widywałam matkę, mijałyśmy się w domu. Rano, kiedy wychodziłam do szkoły, ona jeszcze spała. Kiedy wracałam, ona właśnie wychodziła do pracy, a kiedy ona wracała, ja kładłam się spać.

GALA: Prosiłaś czasem, by sprawdziła wypracowanie z polskiego czy pochwaliła rysunek, a mama mówiła: "Nie mam czasu"?
OLGA: Nie pamiętam takiej sytuacji, żebym prosiła ją o pomoc w lekcjach, czy pokazała jej swój rysunek. A dziecko pragnie dużo cierpliwości, zainteresowania, ciepła. Wtedy ma większe poczucie własnej wartości. Jeśli potrzebowałam pomocy czy pochwały, to raczej zwracałam się do taty. Kiedy miałam siedem lat, rodzice się rozstali, ale tata bywał w naszym domu codziennie.
ELŻBIETA: Olka była dziwnym dzieckiem, skrytym. Niewiele o sobie opowiadała. Nie miała otwartości na świat. Dzieci lubią poszaleć, ja w dzieciństwie byłam potwornym czortem. A ona była bardzo grzeczna i zachowywała się jak stara maleńka. Mnie się w głowie nie mieściło, że wystarczy raz powiedzieć, żeby nie podchodziła do kontaktu, i ona nie podeszła. Nie ruszała tego, czego nie było wolno, nie ściągała obrusa ze stołu. Potem jako nastolatka to sobie odbijała i miała wiele szalonych pomysłów. Doszło nawet do tego, że przerwała naukę w liceum. Powiedziałam jej: "Nie musisz się uczyć, odpuść sobie. Możesz sobie wymyślić zawód, jaki chcesz. Wrócisz do szkoły, kiedy będziesz się czuła na siłach". Miałam satysfakcję, kiedy po kilku latach przerwy Olka sama zapisała się do szkoły i zdała maturę. A potem zaczęła studia na zoologii. - Jednak przerwała naukę, bo uznała, że hodowla krów i świń jej nie interesuje.

GALA: Próbowała pani zrobić z niej gwiazdę estrady?
ELŻBIETA: Nie. To potworny zawód. Człowiek cały czas żyje w napięciu, w stresie, musi być silny, by się nie załamać, cały czas być na wysokich obrotach. Gdyby chciała być piosenkarką, odwodziłabym ją od tego pomysłu.

GALA: Choć raz przesłuchała ją pani, by ocenić jej predyspozycje do śpiewania?
ELŻBIETA: Nie, bo ona nie przejawiała zainteresowania śpiewem. Na święta do naszego domu zjeżdżała się rodzina, w której było aż szesnastu zawodowych muzyków. Wspólnie graliśmy, śpiewaliśmy kolędy. Niektóre dzieci włączały się do kolędowania. Olka nigdy.
OLGA: Jeśli rodzice zaczynają szkolić dziecko na gwiazdę, nie patrząc, w jakim kierunku idą jego zainteresowania, to są niemądrzy. Ja nie mam ani talentu do śpiewania, ani nawet chęci do tego. Moje życie jest związane z estradą, ale lubię pracować za sceną jako inspicjent. To jest moja pasja, to sprawia mi przyjemność.

GALA: Ale miałaś mały flirt ze szkołą muzyczną.
OLGA: W naszej rodzinie jest tradycja, że wszystkie dzieci chodzą do szkoły muzycznej, więc i ja chciałam spróbować. Chodziłam przez pół roku, uczyłam się grać na pianinie, ale szło mi to opornie, bo miałam mnóstwo ciekawszych pomysłów niż ćwiczenia.
ELŻBIETA: Olka zaskoczyła mnie, kiedy zażyczyła sobie, że chce iść do szkoły muzycznej. Powiedziałam koleżankom, że mam wątpliwości, a one na to: "Co ty chcesz od swojej córki, ona zupełnie nieźle słyszy". Podeszłam jednak do tego pomysłu z przymrużeniem oka. Słomiany zapał Olki szybko minął i przestała ćwiczyć. Próbowałam ją pilnować. W końcu obiecałam, że sama będę ją uczyć. Nie dotrzymałam słowa, bo rzadko bywam konsekwentna. Myślę jednak, że gdyby faktycznie chciała grać, toby się poświęciła.

GALA: Olka, matka... Zawsze tak było? Żadnego: "Kochana Oleńko, moja słodka dziewczynko"? Żadnych czułości, przytulania?
OLGA: Tato mówił do mnie "córeczko" i on dawał mi ciepło, więc to się jakoś równoważyło. Był dla mnie najważniejszą osobą na świecie. Moim wzorcem, niebem, najjaśniejszą gwiazdą, całym światem. Dawał mi tak dużo miłości, że chyba więcej nie potrzebowałam. Byłam córeczką tatusia. My dwoje stanowiliśmy jakby jeden organizm. Przez 25 lat nie pokłóciliśmy się. Jego śmierć pięć lat temu to było najbardziej straszne odcięcie pępowiny. Dobrze, że już wtedy mieszkałam w Warszawie, a on w Opolu, bo w ostatnim czasie rzadziej się widywaliśmy, więc łatwiej mi było znieść jego odejście.
ELŻBIETA: Myślę, że nie jestem ciepła z natury. Chyba nie potrafię okazywać uczuć słowami, gestami. To na kolanach u tatusia wysiadywała Olka, to do niego się przytulała. Kiedy patrzyli na siebie, widziałam w ich oczach ogromną miłość. Tak samo patrzył na mojego męża jego ojciec. Oni dwaj żyli w odmiennych światach, nie mieli o czym ze sobą rozmawiać i po pięciu minutach oprócz tej miłości nie było nic. Ale było uczucie. Olka też miała takie porozumienie ze swoim tatą. To było niesamowite.

GALA: Nie było pani przykro, że całą miłość córka przelała na tatę?
ELŻBIETA: Na pewno było, to zawsze boli. Teraz, kiedy wspominam dzieciństwo Olki, wydaje mi się, że byłam zrezygnowana próbami udowodnienia, że córka jest dla mnie bardzo ważna. Nie umiem walczyć o to, na czym mi bardzo zależy. Od razu czuję się na straconej pozycji i nie chcę, żeby ktoś domyślił się mojej przegranej. Jestem zbyt ambitna, żeby się do tego przyznać. Chyba Olka po latach to zrozumiała. Obowiązuje u nas taki żart: kiedy Olka przychodzi do mnie w gości, prosi: "Daj mi ten ręcznik od taty". Uśmiechamy się, bo obie wiemy, że to ja jej kupiłam w prezencie ten najpiękniejszy ręcznik w żaglówki. Ale wszystko, co najpiękniejsze, kiedyś kojarzyła z tatą. I tak zostało.

GALA: Olgo, jako dziecko czułaś, że mama cię kocha?
OLGA: Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie.

GALA: A teraz?
OLGA: Teraz czuję. Nie ma fajerwerków, słodkich słówek, ale utwierdzam się w tym codziennie.

GALA: Jesteście przyjaciółkami?
OLGA: Cieszę się, że mama jest, że mogę na nią liczyć. Bardzo często doświadczam tego, choć nie mamy bliskich kontaktów fizycznych, nie przytulamy się do siebie, nie dajemy sobie ciepła. Nasze kontakty są konkretne.
ELŻBIETA: Im jestem starsza, tym częściej myślę, że słowa i zachowania nie są adekwatne do uczuć. Ponieważ byłam przez Olkę odpychana, powstała we mnie jakaś blokada. Ale teraz, kiedy ona się zacietrzewi, to właśnie ja zwykle dzwonię i zaczynam rozmowę, jakby nic się nie zdarzyło. To jest takie moje przełamywanie lodów. Uważam, że jesteśmy przyjaciółkami. Tym bardziej to doceniam, że ta bliskość nie narodziła się gładko, że szło nam jak po grudzie. A teraz jest fajnie. Ja proponuję jej coś, co jej sprawia radość. Potem ona to odwzajemnia. Olka to dla mnie najbliższa osoba. Oprócz niej mam trzech przyjaciół: dwóch "chłopaków" z czasów opolskich i mojego partnera Andrzeja. Cztery osoby... To smutne, że tylko tyle na aż tyle lat mojego życia. A może to jednak dużo?