GALA: Miałaś nianię?

AGNIESZKA DYGANT: Miałam przyszywaną babcię. Prawdziwa mieszkała daleko, więc na co dzień zastępowała ją nasza sąsiadka zza płotu – babcia Adamczykowa. Byłam mała, kiedy wybuchł stan wojenny, do tego nałożyły się kłopoty rodzinne. Mama dużo pracowała, miałyśmy problemy, bywała smutna. Babcia Adamczykowa wycierała mi nos, gotowała, szyła sukienki na przedszkolne bale. Jedną pamiętam szczególnie: czerwona w białe grochy, z bufkami. Była krótka, natychmiast z niej wyrosłam, ale nie chciałam z niej zrezygnować. Zakładałam ją przez trzy lata z rzędu, kiedy się tylko dało. Mam dość groteskowe zdjęcie z tamtego okresu: stoję obok Świętego Mikołaja, całe rajstopy na wierzchu, widać mi pół tyłka, ale minę mam szczęśliwą.

GALA: Babcia Adamczykowa niewiele miała wspólnego z dzisiejszym modelem niani – ambitnej, znającej języki obce, energicznej, z dyplomem...

AGNIESZKA DYGANT: Były inne czasy, inne możliwości, a właściwie ich nie było. Mniej było do stracenia, przez co ludzie być może byli bardziej otwarci. W dzieciństwie wokół mnie, naszego domu, mojej mamy było mnóstwo życzliwych osób. Mieszkaliśmy pod Warszawą, tworzyliśmy taką zamkniętą, samowystarczalną enklawę. Co roku przed Dniem Matki chodziło się watahą chłopaków i dziewczyn główną drogą, zaglądając do ogrodów sąsiadów z pytaniem, czy możemy narwać kwiatów dla mamy. Zgadzali się, chowaliśmy potem te ogromne bukiety po piwnicach, żeby rano każdy z nas mógł zrobić swojej mamie niespodziankę. Dziś, jak to wspominam, mam wrażenie, że wychowałam się w świecie bezinteresownej pomocy. Choć pewnie tak to już jest, że swoje dzieciństwo trochę się gloryfikuje.

GALA: Fran, a jak ty wspominasz swoją opiekunkę?

FRAN DRESCHER: Pochodzę z bardzo skromnej rodziny. Tato pracował na dwa etaty, żeby nas utrzymać, a domem, mną i moją siostrą zajmowała się mama. W tamtych czasach to była norma. Nie pamiętam, żeby któraś z moich przyjaciółek miała nianię. Bardzo żałowałam, że nie ma przy mnie babci, którą kochałam. W Stanach rodziny często się przemieszczają, zazwyczaj mieszkają z dala od siebie, nie mają ze sobą bliskiego kontaktu. Zawsze zazdrościłam tym nielicznym znajomym, których rodziny trzymały się razem, w jednym mieście: mogli urządzać sobie w sobotę barbecue, chodzić na wspólne zakupy, wpaść na kawę do Starbucksa, pogadać o kłopotach. Moi rodzice mieszkają na Florydzie, siostra w Nowym Jorku, ja w Kalifornii, trudno nas było zebrać. Byliśmy zdani sami na siebie.

GALA: Za pomoc w wychowywaniu dzieci trzeba teraz dobrze płacić. Ale czy przywiązanie i uczucie można kupić?

Zobacz także:

FRAN DRESCHER: Myślę, że dziś młode kobiety są bardziej świadome tego, czego dla siebie w życiu pragną. Nadal istnieją takie, które postanawiają zostać w domu, poświęcić się rodzinie, ale jest to ich własny, niewymuszony wybór. Uważają po prostu, że tak jest lepiej dla ich dzieci i to im daje szczęście. Są kobiety ambitne, które chcą pracować i mogą sobie pozwolić na profesjonalną nianię z dyplomem i z wielkim sercem. Są i takie, które muszą iść do pracy, ponieważ życie ich nie rozpieszczało i stały się jedynymi żywicielkami rodziny. One nie mają wyboru ani pieniędzy, więc ich dzieci muszą korzystać z opieki różnych instystucji, a te, jak wiadomo, często świadczą usługi na kiepskim poziomie. Nie zazdroszę tym kobietom. Sama miałabym wielki dylemat, komu powierzyć moje dziecko. To chyba jedna z najtrudniejszych decyzji dla każdej matki.

GALA: Czasy naszego dzieciństwa w Polsce to odległa epoka. Dziś żyjemy w innej rzeczywistości.

AGNIESZKA DYGANT: Z jednej strony mamy większe możliwości, za to żyjemy pod większą presją. W razie niepowodzeń trudniej nam się przyznać do porażek. Może dlatego jesteśmy bardziej introwertyczni, a ta tzw. otwartość i „happy smile” jest trochę na pokaz. Co nie znaczy, że nie podoba mi się dzisiejszy świat, a dzieciństwo uważam za „raj utracony”. Tęsknię za konkretnymi osobami, jak każdy z nas, ale nie mam poczucia, że żyję w bezwzględnych czasach. Nadal wokół mnie są dobrzy, bezinteresowni ludzie, którym mogę zaufać. Nie mam na razie dzieci, ale gdy będę je miała, pewnie będę potrzebowała niani, której oczywiście będę musiała zapłacić (śmiech).

GALA: Jaka powinna być idealna niania?

 

FRAN DRESCHER: Też zadaję sobie to pytanie, ponieważ chciałabym wkrótce adoptować dziecko. Wiem, że moja niania musi być kobietą szczególną. Nawet mój pies ma osobistą opiekunkę. Pamiętam, że kiedy przesłuchiwałam kandydatki na nianię dla mojej suki, szukałam osoby, która naprawdę ją pokocha. I znalazłam. Moja Ester ma teraz swoją cudowną ciotkę Kathy, która z nią mieszka w moim domu w Malibu, kiedy ja podróżuję po świecie. Wiem, że Kathy kocha Ester bezwarunkowo. Ostatnio wróciłam stęskniona z podróży, chciałam natychmiast przywitać się z Ester i liczyłam na to, że ona też rzuci się na mnie z radością. Niestety, przy naszym powitaniu była również jej opiekunka i Ester cały czas kręciła się wokół jej nóg. Mój pies złamał mi serce. Byłam zła na Kathy, czułam zazdrość. Ale potem pomyślałam: „OK, w końcu pies jest szczęśliwy, a o to chodziło”. Przypomniała mi się przypowieść o Salomonie i dwóch kobietach. Obie kłóciły się o to, która z nich ma prawo do dziecka, która jest jego prawdziwą matką. Żadna nie chciała ustąpić, więc Salomon zadecydował: „Dobrze, to w takim razie przedzielę dziecko i każda z was dostanie połowę”. Pierwsza z nich zgodziła się z radością, druga zaś powiedziała: „Ja rezygnuję, tylko proszę, nie krzywdź mojego dziecka, bo złamiesz mi serce”. Salomon wiedział, że to ona jest prawdziwą matką i oddał jej dziecko.

GALA: Agnieszko, pamiętasz moment, kiedy zdecydowałaś się przyjąć rolę w polskiej wersji „Niani”?

AGNIESZKA DYGANT: Jurek Bogajewicz zaprosił mnie, żebym przyszła na zdjęcia próbne do jego mieszkania. Pamiętam, że to było dosyć dziwaczne spotkanie. On miał taką małą kamerkę, cały czas nią kręcił, a ja coś gadałam. Kazał mi improwizować, więc opowiadałam jakieś brednie (śmiech). Poruszałam się trochę po omacku, bo nie wiedziałam, czego Jurek szuka. Śmiejemy się dzisiaj, że może mnie tym nagraniem teraz szantażować. Po chyba dwóch tygodniach zadzwoniła producentka Dorota Kośmicka. Powiedziała, że chciałaby, żebym zagrała nianię. Bardzo mnie zachęcała, bo nie byłam na początku jakoś specjalnie do tego przekonana. Musiałam podjąć decyzję, ale nie wiedziałam, co robić. Mam w sobie coś takiego, że w pierwszym odruchu zawsze budzi się we mnie mnóstwo wątpliwości. Myślę sobie: „Jezu, to nie dla mnie...”. Wahałam się, ale czułam też, że jak się poddam, mogę później żałować. Dorota nie przestawała mnie czarować: mówiła, że ten serial może zmienić moje życie zawodowe i w ogóle roztaczała przede mną wizje świetlanej przyszłości (śmiech). Dała mi scenariusz do przeczytania. Zobaczyłam, że to jest główna rola, więc wreszcie będę miała poczucie, że coś ode mnie zależy, co nie ukrywam, mocno połechtało moją próżność.

GALA: A kiedy nastąpił moment przełomowy?

AGNIESZKA DYGANT: Dostałam kasetę z pierwszym odcinkiem amerykańskiej „Niani”. To leciało wcześniej w telewizji polskiej, ale ja wtedy byłam na studiach w Łodzi i nie miałam telewizora. Poszłam z tą kasetą do mojej przyjaciółki Justyny. Siedzieliśmy na kanapie, razem z dwójką jej dzieci, i oni strasznie rechotali. Zaskoczyli mnie, pomyślałam: „Cholera, skoro im się tak podoba, to chyba musi być fajne!?”.

GALA: Fran, scenariusz „Niani” napisałaś, wzorując się na prawdziwej postaci?

FRAN DRESCHER: Nie. Pomysł powstał w Londynie. Pojechałam do mojej przyjaciółki Twiggy trochę się rozerwać. Ona z jakiegoś powodu była zajęta, więc spędzałam mnóstwo czasu z jej 12-letnią córką. Całymi dniami chodziłyśmy po mieście, po muzeach, wylegiwałyśmy się na trawie w parku, wpadałyśmy do kina, do kafejek. Pamiętam, że pierwszego dnia mała zaczęła się skarżyć, że już nie może chodzić, bolą ją nogi, bo nowe buty ją uwierają. Nie chciało mi się wracać do domu, więc obejrzałam te buty i mówię do niej: „OK, to po prostu przydepcz w nich pięty, a poczujesz ulgę”. Tak zrobiła, ale po chwili niepewnie zapytała: „Ale czy ja ich w ten sposób nie zniszczę? Mama będzie zła”. „No co ty” – ja na to – „ty je po prostu dostosujesz do noszenia, bo skoro cię cisną, to znaczy, że się nie nadają”. Mała była zachwycona łatwością, z jaką rozwiązałyśmy ten problem. Poczułam, jak bardzo pozytywnie wpłynęło to na nasze relacje, jak zacieśniło więź. Myślałam o tym sporo, pewnej nocy wpadłam na pomysł zrobienia show.

GALA: I to był bardzo dobry pomysł. Niania uwiodła ludzi z kompletnie różnych światów: w Argentynie, Rosji, Grecji, Turcji... Co jest w niej takiego pociągającego?

AGNIESZKA DYGANT: Może to, że jest trochę niegrzeczna. Nie mówi: „Uważaj, bo się ubrudzisz, nie dotykaj, siedź grzecznie”. Ona mówi: „Baw się dobrze!”. Sama jest królową życia. Jest bezproblemowa. Akceptuje ludzi z ich wadami, słabościami. Bierze świat na wesoło. Ta tolerancja, pogodne nastawienie, niewymuszona radość – to jej tajna broń. Ona nie zmienia na siłę świata. Jak jest problem, to nawet fajnie, bo przynajmniej coś się dzieje. Nie ma w niej napięcia. Kiedy np. mężczyzna mówi jej: „Beznadziejnie pani jeździ autem”, nie rzuca się na niego z pazurami, tylko odpowiada: „Ale za to jakie mam piękne oczy”. Nie obraża się ani nie jest pamiętliwa. Szybko rozpoznaje ludzkie charaktery. W końcu nawet wady mogą być źródłem niezłej zabawy.

GALA: A jaką własną cechę najbardziej w sobie cenicie?

AGNIESZKA DYGANT: Kiedy dzieje się coś ważnego, próbuję mieć na to wpływ do końca, np. szukałam mieszkania, zależało mi, chciałam kupić, ale trudno było znaleźć coś naprawdę ciekawego. Minęły trzy miesiące, pięć, dziewięć, normalny człowiek ma w końcu dość, nie chce mu się, mówi sobie: „Dobra, te trzy są w miarę akceptowalne, wybiorę jedno z nich i spokój”. A ja nie. Katuję się do końca. Na czworakach pójdę obejrzeć sto szóste mieszkanie z nastawieniem: „A nuż będzie przepiękne”. Nie odpuszczam. Często słyszę od bliskich, że jestem wymagająca.

FRAN DRESCHER: Lubię mieć wszystko pod kontrolą. W sytuacjach, kiedy jestem zagubiona i niepewna, czuję się źle. To widać wyraźnie w momentach, kiedy jestem „ubezwłasnowolniona” przez los. Kiedy choruję, coś mnie boli, cierpię, najpierw daję się unieść temu cierpieniu, trochę się nad sobą poużalam, ale potem staram się ponownie przejąć władzę nad swoim ciałem, życiem.

GALA: „Niania” zmieniła wasze życie, pomogła wam w karierze. Co dalej?

AGNIESZKA DYGANT: Za chwilę nakręcimy setny odcinek polskiej „Niani”, potem ostatnia już transza i... koniec. Co miałam dostać od tego serialu, dostałam, co miałam mu dać, dałam. Na razie nie przyjmuję niczego nowego, muszę to skończyć. Za bardzo mnie roznosi, żeby nic nie robić. Instynktownie układam jakieś plany na przyszłość, ale bez konkretów.

 

FRAN DRESCHER: Trochę gram, piszę scenariusze, ale generalnie show-biznes to dla mnie czas przeszły. Odkąd zachorowałam na raka, cel mojego życia się zmienił. Założyłam organizację Cancer Schmancer Movement i to jest dla mnie wielkie wyzwanie. Martwi mnie, że wśród kobiet nadal pokutuje wiktoriańskie podejście do życia. Jeśli cię boli, cierpisz w samotności, ukrywasz ból, ale do najbliższych zawsze się uśmiechasz, bo tak trzeba. Bo rodzina dla kobiety jest najważniejsza. Zapominamy, że w rzeczywistości kobieta, która swoją rodzinę stawia ponad swoje zdrowie, tak naprawdę nie myśli o bliskich. Przecież kiedy straci życie i zostanie pogrzebana, staje się dla rodziny bezużyteczna. Nie wolno się oszukiwać, że choroba zniknie sama. Musimy szanować swoje zdrowie, walczyć o swoje prawa do leczenia. Przez dwa lata byłam u ośmiu lekarzy, sama aktywnie szukałam dla siebie najlepszego rozwiązania, nie traktowałam słów jednego lekarza jak wyroczni. Udało mi się przeżyć i zostałam rzeczniczką kobiet w walce z chorobą i strachem.