– Nazywałam to robieniem wody z mózgu. Ja jestem bardzo uporządkowana, niczego nie gubię, wiem, gdzie co w domu leży, ale odkąd on się do mnie wprowadził, rzeczy zaczęły ginąć. Szukałam ich, czasem nawet prosiłam mamę o pomoc. A one nagle  pojawiały się w zupełnie innym miejscu. Albo w takim, które przeszukałam już sto razy. A on wtedy mówił: przecież to zawsze tutaj było, widziałem. Triumfował: no widzisz, jaka ty jesteś roztargniona. A może coś z tobą jest nie tak? Może masz jakieś zaburzenia? – opowiada 45-letnia Agnieszka, wykładowca uniwersytecki z Warszawy.

Dziś wydaje jej się, że były partner robił to specjalnie, żeby zaczęła wątpić w swoją pamięć i zdolność oceny sytuacji. – Żeby mnie zaniepokoić, zrobić zamęt w głowie, bo ja rzeczywiście coraz częściej myślałam, że coś jest ze mną nie tak. Chyba miał nadzieję, że w ten sposób mnie skołuje i nie zorientuję się, że stosuje wobec mnie przemoc. Zapewniał o miłości, a robił coś zupełnie innego, zwyczajnie mnie dręczył – wspomina. Tamta historia zdarzyła się kilka lat temu, a ona wciąż trzęsie się, kiedy ją opowiada.

Idealna ofiara

Na początku – tego nauczyła się później z psychologicznych książek – było bombardowanie miłością.

– Jestem z natury dość nieufna, poza tym mocno sparzyłam się w małżeństwie, ale znaliśmy się już od paru lat, bo mijaliśmy się w pracy. I tylko dlatego zwróciłam na niego uwagę, bo czułam się bezpiecznie. Wiedziałam, że w firmie jest szanowany, ludzie dobrze o nim mówią. Dlatego pozwoliłam sobie na tę znajomość, zaczęłam się z nim spotykać. Byłam dość rozgoryczona po moim małżeństwie, a on mi pokazywał, że świat może być inny, lepszy, piękniejszy. Że mogę być kochana, adorowana, doceniana. Wielbiona, wyniesiona na piedestał – wspomina Agnieszka.

Ten okres uwodzenia i adoracji trwał mniej więcej pół roku. Zaraz po tym, jak ze sobą zamieszkali, on zaczął się zmieniać. Już nie był taki czuły i nadskakujący, zdarzyło mu się czasem coś niegrzecznie odburknąć. I nagle szok: pierwszy wybuch agresji. Krzyk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszała. Nawet nie pamięta, o co wtedy poszło, po prostu wściekł się i postanowił to zademonstrować. Jechali samochodem, a on wrzeszczał i walił rękami w kierownicę.

– Prowadził bardzo szybko, bałam się, że zaraz spowoduje wypadek, płakałam i prosiłam, żeby się uspokoił. Ale nie słuchał, był coraz bardziej agresywny, jeszcze głośniej krzyczał. Chciałam wyciągnąć chusteczkę z torebki, a on zaczął szarpać pasy bezpieczeństwa, przyduszając mnie – wspomina Agnieszka. Zignorowała sygnał ostrzegawczy.

Ale zaraz zaczęła się zabawa w wyprowadzanie się. – Po byle kłótni pakował swoje rzeczy do torby i wychodził z domu. Mówił, że koniec, już nie będzie tutaj mieszkał. Prosiłam go, by został, ale nie słuchał. Znikał na kilka dni, czasem na tydzień, nie odbierał telefonów. A później wracał do mojego życia, z kwiatami. Nie tłumaczył, gdzie był. Wzruszał ramionami i mówił, że nie powinnam się tym interesować, nie moja sprawa. I zapewniał, że mnie kocha, jestem kobietą jego życia. A ja byłam szczęśliwa, że znowu jesteśmy razem. Tak, rozum mówił mi, że będzie coraz gorzej, ale emocje krzyczały: przyjmij go! – opowiada Agnieszka.

Zobacz także:

Wtedy jeszcze nie umiała nazwać tego, co działo się w jej związku, ale dziś wie, że to był typowy cykl przemocy: najpierw długi miesiąc miodowy, potem faza agresji i znowu miód, żeby ofiarę uspokoić i ugłaskać. – Bo gdybym była bombardowana wyłącznie negatywnymi bodźcami, szybko bym uciekła. A przecież kat nie może do tego dopuścić, ma z ofiary wymierne korzyści, nie chce z nich zrezygnować. Dlatego po awanturze musi ją znowu zanęcić, rybka musi być znowu złapana – tłumaczy.

Więc znowu były kwiaty, piękne słowa, przytulanie, niezwykła opiekuńczość.

– Powtarzał, że mnie bardzo kocha i jeśli się złości, to dlatego, że ja zrobiłam coś źle, byłam nieposłuszna. Dlatego musiał wybuchać. Tych awantur było coraz więcej, a ja je wszystkie tolerowałam, pozwalałam mu przesuwać kolejne granice.

Ten pierwszy raz

Pamięta pierwszy raz, kiedy ją uderzył. – Złapał mnie za włosy i z całej siły trzasnął moją twarzą w stół. Byłam w szoku. Spojrzałam na niego, nie wiedziałam, jak zareagować. Rozpłakać się czy to zbagatelizować? Ale pomyślałam, że nikt mnie nie będzie poniewierał. Jestem drobną kobietą, ale mam swoją siłę, więc go odepchnęłam. Moja reakcja go zaskoczyła i zezłościła. Podniósł mnie wysoko, a miał prawie dwa metry wzrostu, i rzucił o ścianę. Razem z krzesłem. Do dziś nie wiem, jak to się stało, że skończyło się tylko na potężnym siniaku na plecach, że niczego mi nie połamał – wspomina Agnieszka.

Kiedy się pozbierała, trochę ochłonęła, usiadła z nim przy tym samym stole i powiedziała, że zrywa, kończy ten związek. Nie zgadza się na przemoc. – Spuścił głowę, jakby się pogodził z moją decyzją, zaczął zbierać się do wyjścia. A ja nagle poczułam, że wcale tego nie chcę, nie chcę się z nim rozstawać. Rozum mi podpowiadał, że powinnam z nim natychmiast skończyć, wiedziałam z teorii, że kto raz dopuści się przemocy, będzie to robił ponownie, ale emocje aż we mnie krzyczały, żeby mnie nie opuszczał. I kiedy wyszedł z mieszkania, bardzo cierpiałam. Chciałam, żeby jak najszybciej wrócił. Najlepiej od razu, w tej samej sekundzie – opowiada Agnieszka. Oczywiście przyjęła go, kiedy wrócił.

Innym razem – pamięta – rozwścieczyło go to, że oto on demonstracyjnie wychodzi z domu, a ona go nie zatrzymuje.

– Mam sobie pójść? – pytał. – Nie poprosisz, żebym został?

Kiedy powiedziała, żeby został, było już za późno. Zawrócił od drzwi, podniósł ją z krzesła, na którym siedziała, przyciągnął do siebie i z całej siły uderzył głową w nos. Tak jak to robią bandziory. Zalała się krwią, cały podkoszulek zrobił się czerwony. Pamięta to jak dziś: ona leży na podłodze i szlocha, on klęczy przed nią, obejmuje i strasznie przeprasza. Zapewniał, że to z miłości, chciał ją po prostu mocno i szybko przytulić. „A ty tak niefortunnie uderzyłaś tą swoją główką w moje czoło” – mówił.

– I znowu było tak, że zamiast uwierzyć swojemu rozumowi, który przecież wiedział, co naprawdę się stało, wolałam zaufać emocjom. Przecież to fajna rzecz, że chciał mnie tak mocno przytulić, że tak mnie bardzo kocha – mówi.

Takie napady agresji zdarzały się coraz częściej, z różnych powodów.  Ona płakała, on przepraszał i wszystko zaczynało się od nowa.

– Nie uchroniło mnie wyższe wykształcenie, wiedza psychologiczna,  ani świadomość, czym jest przemoc. Teraz wiem, że nie miałam żadnych szans, bo byłam typową ofiarą. Jest w nas, kobietach po przejściach, coś, co przyciąga takich ludzi i takie sytuacje – mówi.

Zapisała się do grupy wsparcia dla kobiet doświadczających przemocy, a także na konsultacje indywidualne. I nic. Wszystko rozumiała, wiedziała, co się z nią dzieje, kiwała głową, gdy jej mówiono, że powinna jak najszybciej uciekać, ale nie słuchała.

Zrobiła za to jedną mądrą – jak dziś ocenia – rzecz: zaczęła zbierać informacje o przemocy psychicznej, czytała literaturę fachową, uczyła się. Pomogły jej też fora internetowe dla kobiet, które przeżyły to samo, co ona. – Pokazały mi, że nie jestem  sama we wszechświecie, że inne kobiety spotkało coś podobnego. Ja bardzo długo miałam nadzieję, że swoją miłością, dobrocią, wyjątkowością go zmienię, że nasz związek się uda. I dopiero czytając wpisy na tych forach, zdałam sobie sprawę, że udręka nigdy się nie skończy, on zawsze będzie mnie niszczył. Że choćbym nie wiadomo co zrobiła, nie wiadomo, jak się starała, on się nie zmieni – mówi Agnieszka.

Zapominałam o bólu

Najważniejsze – tak to dziś ocenia – było uświadomienie sobie, że partner jest chory psychicznie. Kolejnym krokiem było zrozumienie, że ten związek to coś w rodzaju uzależnienia. I że dokładnie tak jak alkohol czy narkotyki może jej zniszczyć życie, a nawet doprowadzić do śmierci. – Osoba uzależniona wie, że narkotyki są dla niej śmiertelnie groźne, ale nadal je bierze. Bo dają chwilową ulgę, ekscytację, oszołomienie. Moje uzależnienie było identyczne. Kiedy słyszałam, że mnie kocha, że jestem jedyna, czułam się świetnie. A kiedy go przy mnie nie było, miałam reakcje typowe dla syndromu odstawiennego. Fizyczny wręcz ból, problem z oddychaniem. Kiedy wracał, byłam na haju, endorfiny szalały, spływał na mnie spokój. W końcu zrozumiałam, że jeśli nie zadbam o siebie, mogę umrzeć – mówi Agnieszka.

Postanowiła wyjść z uzależnienia. – Na tej mojej wadze, na której był rozum i emocje, postanowiłam zostawić tylko rozum, odciąć się od emocji. Nie było łatwo, bo akurat zmarł mi jeden z rodziców, w pracy też się nie układało. Leżałam na dnie, sama, pokonana, w bagnie. I trzeba było stanąć na nogi. Najpierw klękałam na kolanach, potem podpierałam się łokciami i w końcu stanęłam, jeszcze się chwiejąc. Ale cały czas powtarzałam sobie, że nigdy się już z nim nie spotkam. On oczywiście nie chciał odpuścić, atakował mnie, próbował zaczepiać, był przy tym agresywny, ale z żelazną konsekwencją unikałam kontaktów. A mimo to udało mu się wepchnąć mnie w poczucie winy, że go krzywdzę. Bo przecież on mnie tak kocha, a ja jestem taka okrutna, odpychając go. Nie złamałam się. Czytałam tylko te blogi i książki psychologiczne i powtarzałam sobie: zero kontaktu. Po kilku miesiącach dał mi spokój. A potem już wiedziałam, że gdybym na nowo wpuściła go do mojego życia, to będzie katastrofa. Bo ja w końcowej fazie nie byłam w stanie jeść, wyglądałam jak połowa siebie, chuda i wysuszona. Oczy smutne, zapadnięte, szara cera. Musiałam wytrzymać – wspomina Agnieszka.

Udało się, wytrzymała. – I dopiero teraz widzę, że kurczowo trzymałam się iluzji szczęśliwej miłości. A on mnie odizolował od rodziny, od przyjaciół, od wszystkich, którzy mogliby zauważyć, że coś z naszym związkiem i ze mną w nim jest nie tak. To nie było prawdziwe życie. Ale da się z tego wyjść. Już wiem, że się da. 

"Dlaczego nikt nie widzi, że umieram. Historie ofiar przemocy psychicznej", Renata Kim, Wydawnictwo W.A.B., premiera e-booka 22 kwietnia.