Kiedy z perspektywy patrzysz na to, co robiłaś, nie możesz uwierzyć we własną naiwność. No bo jak mogłaś, robiąc dokładnie to samo, postępując zgodnie z tym samym schematem, oczekiwać, że spotka cię inne zakończenie? Weszłaś w ogień, czułaś, jak bardzo parzy. Mozolnie, we łzach wydobywałaś się z tarapatów. Co było potem? Ze świeżymi jeszcze ranami, obolała od poprzedniego poparzenia trafiałaś w kolejne ognisko. Pech? A może sama wybrałaś tę drogę? Dlaczego nie widzimy, że idziemy w przepaść? – Nie zobaczymy tego, dopóki nie zrozumiemy, że to, co nas w życiu spotyka, nie przypływa do nas jedynie z zewnątrz, od „złych ludzi”, „złego świata”, ale to my piszemy swój scenariusz, dokonując konkretnych wyborów – przekonuje Małgorzata Liszyk-Kozłowska, terapeutka (www.maliko.com.pl). – I że odczarowanie losu musimy zacząć od zmiany samych siebie. Bo to my jesteśmy wspólnym mianownikiem sytuacji, w których bierzemy udział.

Martyna: Pół życia tkwiłam w relacjach, które były jednostronne, bo ludzie notorycznie mnie wykorzystywali.

O trzeciej nad ranem potrafiłam odebrać telefon od zapłakanej koleżanki. I to nie zdarzało się sporadycznie. Taka jestem: dla ludzi, zawsze pomocna. Moi znajomi dzwonili w najważniejszych, a raczej w tych najtrudniejszych dla siebie momentach. Przez całe lata czułam się tym bardzo wyróżniona – przecież jeśli ktoś potrzebuje właśnie ciebie wtedy, kiedy wali mu się świat, to znaczy, że jesteś dla niego ważna. Bezcenna. Powinnaś się cieszyć. Więc cieszyłam się. Do czasu. Bo z czasem zdałam sobie sprawę, że kiedy ci moi znajomi i przyjaciele wydobędą się z tarapatów, bywa, że całymi miesiącami nie mam pojęcia, co u nich słychać. Kiedy przestają mnie potrzebować, znikają z mojego życia. Odstawiają mnie na boczny tor, jakbym kompletnie się dla nich nie liczyła. I tak jest do momentu, kiedy znowu im się przydam, bo… opiekunka do dziecka zachorowała, bo potrzebna jest tania i szybka taksówka na lotnisko, bo choruje pies i trzeba szukać w nocy weterynarza. Jestem od tarapatów, radością i sukcesami nikt się ze mną nie dzieli. Czarę goryczy przepełniła, a może raczej po raz pierwszy dała mi do myślenia, wiadomość, którą pewnego dnia dostałam od koleżanki mojej znajomej: „Słyszałaś, że u Aśki same sukcesy? Zaręczyła się, awansowała!”. No, nie słyszałam… Bo ostatni raz rozmawiałam z nią ponad pół roku temu. Wtedy słyszałyśmy się nawet dwa razy dziennie. Zostawił ją facet, w pracy miała kłopoty, więc dzwoniła namiętnie. Kiedy wszystko się ułożyło, zapomniała mój numer telefonu… Standard. Wylałam morze łez, czułam się samotna i zwyczajnie głupia. Zawsze byłam w gotowości, sama w zasadzie nie oczekiwałam niczego w zamian. Jestem raczej skryta, wolę słuchać, niż opowiadać o sobie, lubię dbać o innych, tylko chciałabym, żeby ktoś to czasem zobaczył. Może docenił? Tymczasem nikt nigdy tego nie widział i nie doceniał. A próbowałam tyle razy. Z tym samym skutkiem: ktoś mnie potrzebował, więc dla niego byłam, zaraz potem znikał. Każdy mój kolejny „przyjaciel” postępował tak samo

Chcąc zapracować sobie na szacunek, przyjaźń, „dawca” szuka wdzięcznego pasożyta. Bezskutecznie, bo taki gatunek nie występuje w naturze.

– Kolejne łzy, kolejne rozczarowanie, bo ktoś znowu mnie „użył”. Tak czujemy – opisuje Małgorzata Liszyk-Kozłowska. – A może to my „ułatwiłyśmy” komuś zadanie? Naprawdę łatwo jest rozpoznać osobę, której z niewielkim trudem da się wejść na głowę. Dlaczego? Bo taki człowiek wysyła do otoczenia konkretne sygnały: „Jestem gotowa dawać ci bez końca”. Taka osoba nie czuje się wartościowa, uważa, że na każdą relację musi sobie zapracować. Sygnał brzmi więc: „Będę ci dawać”, a podtekst, kluczowy w tej sytuacji, to: „Daję w zamian za to, że mnie polubisz, pokochasz, uszanujesz. Zapominam się w dawaniu, ale podświadomie czekam na swoją zapłatę”. Z czasem u takiego dawcy zaczyna rosnąć frustracja, bo prawidłowość w tego rodzaju relacji jest taka: im więcej dajemy, tym mniej dostajemy, mniej jesteśmy szanowani. Bardzo rzadko darzymy bowiem szacunkiem kogoś, kto nie szanuje samego siebie. Owszem, wykorzystujemy jego pomoc i stąd ta osoba całkiem słusznie czuje się „używana”, ale zazwyczaj nie staje się ona naszym przyjacielem od serca. Można się komuś takiemu wygadać, wyrzucić z siebie łzy, złość, ale raczej nie poprosimy jej o poradę w bardzo ważnej sprawie, bo czujemy podświadomie, że ma ona niskie poczucie wartości, nie radzi sobie ze swoimi własnymi emocjami. I dopóki ich nie „przepracuje”, ciężko jest zbudować z nią przyjaźń

Julia:Robert na pierwszy rzut oka, a nawet na drugi i kolejne, wydawał mi się zupełnie inny niż moi wszyscy poprzedni mężczyźni.

To dlatego w ogóle jeszcze ten jeden raz zdecydowałam się z kimś związać. Miłość nie kojarzy mi się najlepiej. On miał to zmienić. Nie zmienił. Z rozmachem przypieczętował moje przekonanie, że związki są nie dla mnie. Nie wiem, o co chodzi. Jakby ktoś rzucił jakąś klątwę. Niezależnie od tego, jaki jest początek, koniec jest zawsze taki sam – nie ma happy endu. Za każdym razem trafiam dokładnie na ten sam typ – mówiąc łagodnie, kilka razy związałam się z klasycznym draniem. Zapatrzony w siebie (co – jak okazuje się po czasie – jest kołderką dla kompleksów), nastawiony na branie, z listą konkretnych, mocno wyśrubowanych oczekiwań, bufon – tak w zarysie wygląda typ, który jest mi chyba przypisany. Moich panów różnił jedynie kolor włosów, wzrost, waga, no i sposób kamuflażu. Bo to, że świetnie się maskują, to jedna z czołowych ich cech wspólnych. Za każdym razem wydawało mi się, że będzie inaczej, no bo ile, do cholery, skuch może spotkać jedną kobietę? „Nie można mieć pecha dożywotnio”, myślałam. I to myślenie mnie zgubiło. Przynajmniej trzech rozczarowań, trzech porcji łez, bólu, poczucia odrzucenia mogłam sobie oszczędzić. Taka karma? Nie wiem. Wiem, że jestem zmęczona, obita i zrezygnowana. Ale wreszcie nauczyłam się czegoś na swoich błędach: nie będę przecież jedyną singielką na świecie. Może istnieje jakaś pula, podział: pani w prawo, pani w lewo, pani w związku, pani sama. Większość moich koleżanek spotkała faceta. A ktoś musi wypełnić ten drugi zbiór. I mnie widocznie do niego przyporządkowano. Wystarczy pchania się tam, gdzie nie moje miejsce. Już nie szukam miłości.

Zobacz także:

Chcąc uniknąć swojego, jak sądzi, „złego przeznaczenia”, kobieta, która ma za sobą kilka nieudanych związków, gotowa jest w ogóle zrezygnować z miłości.

– „I znowu trafiłam na takiego samego drania” – to jest kluczowe zdanie w tej sytuacji – tłumaczy Małgorzata Liszyk-Kozłowska. – Sęk w tym, że my nie trafiamy na niego przypadkiem. My go wybieramy – i to trzeba sobie uświadomić. To my jesteśmy wspólnym mianownikiem w tych sytuacjach, a nie ci kolejni mężczyźni. Przyciągamy konkretnego człowieka, takiego, który odpowie na to, jakie aktualnie jesteśmy. Warto pamiętać, choć brzmi to banalnie, że nasze zachowanie zawsze jest odzwierciedleniem tego, jak się czujemy. Jeśli czujemy się nieatrakcyjne, niewartościowe, to jesteśmy wycofane, nie umiemy stawiać granic, zadbać o swoje potrzeby. Wtedy będziemy „trafiać" ciągle na takich właśnie narcystycznych bufonów. Ludzie siebie wzajemnie wyczuwają, każdy z nas ma detektor, który działa jak węch u zwierząt. Wybieramy mężczyznę, który jest dla nas bezpieczny. Lecz „bezpieczny” nie znaczy dobry, zdrowy, odpowiedni, uszczęśliwiający. Bezpieczny znaczy w tym wypadku tylko „znany”. W relacji z nim wiemy, jak postępować. Bywa np., że z domu rodzinnego wyniosłyśmy nieumiejętność mówienia wprost, czego potrzebujemy, co się nam nie podoba. W gabinecie często słyszę – „ale ja mu dawałam do zrozumienia, dawałam mu sygnały”. No właśnie – bawimy się w jakąś nawigację, alfabet Morse’a, zamiast mówić, rozmawiać. I tkwimy w związku z kimś, kto korzysta z tej naszej nieumiejętności. Boimy się zmiany, bo boimy się ryzyka. Bo może takich nowych, odmienionych nas on już nie będzie chciał? A może wręcz przeciwnie? Może zmiana, na którą warto sobie pozwolić, to myśl – „nie tylko on może nie chcieć mnie. Ja też mogę nie chcieć jego w moim życiu, jeżeli on nie znajduje miejsca na moje potrzeby i uczucia”. Rezygnowanie z miłości nie jest rozwiązaniem. Rozwiązaniem jest zrozumienie, jakiej miłości potrzebujemy do szczęścia. Bo miłość to dobre uczucie – ma nas wspierać, dawać skrzydła. A nie przynosić lęk, samotność, poczucie niespełnienia.