Barbara Ahrens-Młynarska, rodzona siostra poety i satyryka Wojciecha Młynarskiego, aktorka, poetka, działaczka polonijna. Od 47 lat mieszka w Szwajcarii. Założyła  Klub Miłośników Żywego Słowa, w którym - już od 32 lat - spotykają się Polacy tam mieszkający. Na jej zaproszenie do klubu przyjeżdżają goście z Polski: aktorzy, reżyserzy, muzycy, dziennikarze, naukowcy. Klub jest miejscem spotkań zarówno dorosłych  jak i młodzieży,  dzieci Polaków, którzy życie zawodowe i osobiste związali ze Szwajcarią. Nam opowiada o tym jak ważne są dla niej korzenie, co wyniosła z rodzinnego domu,  o dorastaniu w cieniu brata,  o przaśnych latach w PRL-u.

Często wraca Pani do Polski?

Bardzo. Ostatnio, by  promować  książkę  o swoim życiu pt.„Życie nie tylko snem”, którą napisałam ze znakomitym pisarzem -  panem Jerzym Sosnowskim.

A gdy wychodzi Pani z samolotu, dokąd kieruje pierwsze kroki?

Na cmentarz, do rodziców, do Wojtka i dziadków Zdziechowskich, dziadków ze strony mamy. To oni wychowali mnie i Wojtka. Jeszcze niedawno, gdy wysiadałam z samolotu na Okęciu witał mnie mój brat…

Łączyła Was niezwykła więź, ale to chyba nie była łatwa relacja?

Przechodziliśmy różne etapy. Pewnie wynikało to w jakimś stopniu z tego, że Wojtek był indywidualnością, wielkim twórcą. Zamknięty w swoim świecie, do którego nikt nie miał wstępu. W naszym przypadku spotkały się dwie indywidualności. Bardzo silne. Bo ja jestem astrologicznym Lwem w ascendencie Lwa. Lew nigdy nie poddaje się. Jestem z gatunku tych walczących do końca. Choć pamiętam i takie etapy w życiu, gdy było mi bardzo ciężko. Najtrudniej chyba w czasach studenckich, gdy stałam się dziewczyną zauważalną.

Zobacz także:

 Piękna blondynka w czarnym stylowym kapeluszu, jakiego nie miała wtedy żadna dziewczyna w Warszawie, którą do współpracy zaprosił Edward Hartwig,  jeden z najwybitniejszych fotografików, czuła brzemię życia! W tamtych czasach musiała być Pani zauważana i adorowana. I to nie tylko przez pierwszego playboya PRL-u Leopolda Tyrmanda!

(śmiech) Pan Tyrmand zauważył mnie - dziś młoda kobieta powiedziałaby: wyhaczył - w Hybrydach…

Mówimy o klubie studentów UW,  tych pierwszych Hybrydach  na ul. Mokotowskiej.

Tak, tak. Pan Tyrmand zauważył mnie podczas pierwszego programu kabaretowego, do  którego większość tekstów napisał Wojtek pt. „Radosna gęba stabilizacji”. Kabaret mieścił się na pięterku i tam miałam prawo wstępu.  Ileż się musiałam naprosić pana Stefana, szatniarza, by pozwolił mi zejść na parter do toalety. Na parterze schodzili się m.in. warszawscy  playboye (śmiech).

Brat opiekował się Panią?

Czuł się za mnie odpowiedzialny.  Na swój sposób. Proszę pamiętać, że on nie był ode mnie o wiele starszy. Raptem 1,5 roku. Ale gdy poszedł do szkoły od razu trafił do III klasy. Ja poszłam normalnie do pierwszej, a potem przez chorobę straciłam jeszcze rok. Nagle między nami zrobiła się 4-letnia przepaść. Starałam się go dogonić. Czytałam te same co on książki, często niewiele z nich rozumiejąc. Przysłuchiwałam się dyskusjom jego i jego kolegów z polonistyki. Razem oglądaliśmy wiele filmów. Chodziliśmy do kina Wiedza w Pałacu Kultury i Nauki oraz do cudownego Iluzjonu, gdzie puszczano stare przedwojenne filmy. Często to były te same filmy, które przed wojną oglądali mama z tatą….

Pamięta Pani tatę?

Niestety nie. Nie mam żadnych wspomnień. W dniu jego śmierci skończyłam rok. Znam go tylko z opowieści. Zbieram te wspomnienia przez całe życie… Kilka lat temu pojechaliśmy z mężem do Kobylanki, majątku -  resztówki, w której zarządcą podczas II wojny światowej  był tata i gdzie ja się urodziłam. Skończył Wyższą Szkołę Rolnicza, był cenionym fachowcem. Smutne, że nic z tego wzorowo prowadzonego majątku nie zostało.

A wraca Pani do domu dziadków Zdziechowskich, do Komorowa?

Za każdym razem. Wczoraj tam byłam. A każda moja wizyta to jakbym popełniała harakiri. Patrzę na ten ogród, na willę za furtką, za którą panował XIX wiek. Z perspektywy mijającego czasu myślę,  że mieliśmy z Wojtkiem niezwykłe dzieciństwo.  Byliśmy wychowani w kanonach XIX-wiecznych dobrych manier.

Zaprocentowało?

Procentuje całe życie, codziennie! Mama była redaktorką  w  redakcji muzycznej dla dzieci najmłodszych w  Polskim Radiu. Naszym wychowaniem zajmowali się babunia Cecylia i dziadzio Tadeusz Zdziechowscy. A tam w Komorowie mieliśmy raj na ziemi. Co prawda babunia wymagała od nas wiele, ale od siebie wcale nie mniej. Pracowała od rana do późna powtarzając, że najważniejsza jest rodzina. Gdy rodzina jest razem to nic złego jej nie spotka.  Nic złego się nie przydarzy. Tego się od niej nauczyłam. I dzisiaj tylko jednego mi brak: dużej rodziny. Zastępuje mi ją moja artystyczna rodzina z Klubu Miłośników Żywego Słowa.

A  dobrym  duchem domu komorowskiego był  dziadek Tadeusz, prawda?

Dziadek dla nas był chyba najważniejszy. Wychował nas promiennie, słonecznie. Myślę, że był największym przyjacielem Wojtka. Wybitnie zdolny muzycznie, po konserwatorium, grał na fortepianie. Ale w czasach jego młodości, człowiek, który myślał o założeniu rodziny musiał mieć zawód, bo bycie artystą muzykiem  to nie było stabilne i pewne zajęcie. Na życzenie swojego ojca, również Tadeusza, skończył więc prawo w Kazaniu, bo tam trafił na zesłanie za działalność studencką przeciw caratowi. Dzięki temu fenomenalnie poznał rosyjski. No, ale w czasach mojego dzieciństwa w Komorowie w domu panował język polski. Czysty, bezbłędny, najwyższej próby. W naszym domu pleniło się językowe chwasty. My dzieci organizowaliśmy teatr domowy. Pięć wnuczek i szósty Wojtek od Zdziechowskich oraz rodzeństwo Komorowskich: bliźniaki Maja i Piotr i ich młodsza siostra Magda, jak również inne okoliczne dzieci, wydawaliśmy - jak się wówczas mówiło  - przedstawienia. Scenariusze najczęściej pisał Wojtek. Babcia Cecylia przygarniała różnych rozbitków życiowych. Pamiętam dwóch studentów Politechniki, którzy dawali mi korepetycje z matematyki. Bo ja proszę Pani, jak mawiał Wojtek, miałam oślą głowę, jeśli chodzi o matematykę. To było prawdziwe szczęście, ze wyrośliśmy w takim domu. Może było w nim biednie, może nie było dobrych butów, ale byliśmy razem, kochani, szczęśliwi.

Jaki był mały Wojtek?

Jak to się mówiło: paliło mu się pod czupryna. Widział coś, czego myśmy nie dostrzegali. To odkrył u Wojtka nasz dziadzio. Że wnuk jest inny. I dawał mu się wyżywać artystycznie. Np. Wojtek pięknie recytował „Pana Tadeusza” Mickiewicza.  A w tym maczała palce babcia Cecylia. W Komorowie każde dziecko miało swoje obowiązki. Do Wojtka należało gracowanie alejek w ogrodzie. Ale Wojtek migał się od tych zajęć i uciekał gdzieś z kolegami. Wtedy  babcia  wyznaczała karę. Zamykała Wojtka w swojej sypialni polecając mu opanować kolejny fragment poematu. To było jubileuszowe duże i bardzo ciężkie wydanie „Pana Tadeusza”. Wojtek  potem recytował  ten opanowany fragment podczas niedzielnych poobiednich przedstawień. 

Dzieciństwo może biedne, ale słoneczne. I nagle spada na Panią hekatomba: ciężka choroba.

To było i nadal jest moją traumą. Miałam 12 lat gdy znalazłam się  w sanatorium w Istebnej. Stwierdzono u mnie brucelozę kręgosłupa, czyli gruźlicę mleczną kości. W tamtych czasach ta choroba często atakowała dzieci. Pierwszy raz, po ponad 60 latach, wyjęłam zdjęcia z tamtego czasu,  gdy nagrywałam swoje wspomnienia i rozmawiając przez trzy tygodnie z  panem Jerzy  Sosnowskim. Otworzyłam pudełko  - nota bene podpisałam je „Moja bieda” - …

… tak jak Chopin zatytułował  listy od Marii Wodzińskiej…

… zajrzałam tam i się popłakałam. Tego co działo się podczas roku, który spędziłam w gipsowym łóżeczku w sanatorium, nie opowiedziałam nikomu,  nawet mamie. Instynktownie chciałam ją chronić. Uważałam, że  za wiele przeszła w życiu. Mama była niezwykłą osobą. To jaka jestem, jej zawdzięczam. Wychowywała mnie i Wojtka zdając sobie sprawę, że ma dwoje talentowanych dzieci. Wiedziała, że Wojtek urodził się dotknięty palcem bożym.  



To musiało być trudne dla dziewczynki,  a potem młodej kobiety, która, ciągle była w cieniu brata…

Nie ukrywam, było. Ale z drugiej strony budziła się już we mnie świadomość  własnych  zdolności , choć na początku nie potrafiłam ich sprecyzować.

 Ta umiejętność doceniania siebie, kiedy przyszła? Po ukończeniu szkoły teatralnej? Trafiła Pani do świetnego zespołu Teatru Powszechnego kierowanego przez Adama Hanuszkiewicza.  Młodym czytelnikom warto wyjaśnić, że Hanuszkiewicz był takim wizjonerem teatru jakim obecnie jest np. Krzysztof Warlikowski.

Moja przygoda z Adamem Hanuszkiewiczem i jego teatrem zaczęła się niespodziewanie. Zastąpiłam Igę Cembrzyńską w dwóch niezwykłych przedstawieniach: w „Kolumbach” według powieści Romana Bratnego oraz w „Weselu” Wyspiańskiego.  W zespole było dużo młodych, zdolnych aktorek, i ciągle dochodziły nowe, bo Adam nie zwalniał, tylko dobierał. A wtedy my, nieco starsze, bo obecne w zespole sezon czy dwa, schodziłyśmy w cień.  Dlatego buntowałam się. I uciekałam w stronę estrady, telewizji, bo tam miałam sukcesy…

To w telewizji usłyszała Pani, „że za dużo tu tych Młynarskich…”

Tak było. Proszę pamiętać, że mówimy o czasach, gdy w Polsce nadawały dwa programy telewizyjne,  a teatrów prywatnych nie było wcale. Nie chciałam tak pracować. Na szczęście wtedy teatr wytypował mnie na wyjazd do Francji. Pamiętam jakim olśnieniem był dla mnie, dziewczyny zza żelaznej kurtyny,  festiwal w Avignonie. Uczestniczyłam w próbach „Święta wiosny”, baletu, nad którym pracował Maurice Bejart. Dyrektor Hanuszkiewicz bardzo dbał o to byśmy z Teatrem Powszechnym dużo podróżowali. W czasach głębokiej  komuny występowaliśmy w Europie Zachodniej: Szwecji, Finlandii, Norwegii, Francji.

Ale po wyjeździe z Polski musiała Pani pożegnać się z pracą aktorki. Tęskni Pani za teatrem?

Nie, już nie. Dziś uważam, że zrobiłam błąd. Po studiach teatralnych powinnam skończyć drugie studia. Tak jak robią to aktorzy na Zachodzie. Tam brutalnie obchodzi się z aktorami, którzy nie są wybitni. A ja nie udowodniłam, że jestem wybitna. Byłam  zdolna, miałam rys aktorki charakterystycznej. A to za mało.

Pani Barbaro, muszę jeszcze zapytać o inną ważną osobę w Pani życiu. O ciocię Nelę…

Nela Rubinstein – Młynarska,  żona wybitnego pianisty Artura Rubinsteina i najmłodsza córka mojego stryjecznego dziada – Emila Młynarskiego, wybitnego kompozytora i dyrygenta. Współzałożyciela Filharmonii Narodowej, oraz wieloletniego dyrektora Teatru Wielkiego w Warszawie. Była w moim życiu bardzo ważna. Podobna do  babuni Cecylii. Odznaczała się taką samą umiejętnością zawiadywania życiem, organizowania rodziny, wprowadzania w życie swoich bliskich ładu. Zawsze trzymała się zasad i reguł postępowania. Poznałam ją dopiero w 1957 r., kiedy komuniści pozwolili jej mężowi, Arturowi Rubinsteinowi po raz pierwszy po wojnie przyjechać do kraju.

Podobno Pani mama dostała mieszkanie w Warszawie dzięki Rubinsteinowi. Jak to było?

Po moim powrocie z sanatorium mama postanowiła, że przeniesiemy się do Warszawy. Musiałam mieć szkołę blisko domu, byłam zbyt słaba fizycznie, nie dałabym rady dojeżdżać codzienne z Komorowa do liceum. Ale otrzymanie mieszkania w Warszawie to nie była wówczas prosta sprawa. Co prawda, mama złożyła do tzw. kwaterunku odpowiednie dokumenty: zaświadczenie o moim stanie zdrowia, o pracy w Polskim Radio oraz rekomendacje różnych organizacji działających w radio. I nic.  Pomógł dopiero wuj Artur, który podczas  wizyty w Polsce, napisał list w tej sprawie do samego Cyrankiewicza ( ówczesnego premiera). Dostaliśmy małe mieszkanko i  już bez przeszkód mogłam pójść do szkoły, a dostałam się do legendarnego liceum im. Narcyzy Żmichowskiej.

Potem odwiedzała Pani wujostwo, gdy już wyjechała z Polski.

 Bywałam wielokrotnie w ich willi w Paryżu przy  avenue Foch.  Obok domu Rubinsteinów mieszkała księżna Monaco Gracja Patrycja, czyli  niezwykłej urody aktorka Grace Kelly. Zaprzyjaźniły się. Księżna Grace zjawiała się w kuchni u cioci i Nela uczyła ją robić blinki z kartofli. Tak ciocia nazywała placki ziemniaczane.

Zdradzi nam Pani przepis?

Z przyjemnością. Choć uprzedzam -  przygotowanie blinek wymaga czasu, ale ten trud się opłaca. Obrane kartofle trzemy ręcznie na miałko. To ważne dla jakości placków. Utartą masę odciskamy przez ściereczkę. Wodę kartoflaną odstawiamy, by się ustała. Wylewamy ją, a pozostały na dnie osad, czyli mąkę kartoflaną dodajemy do startych kartofli. Dodajemy żółtko, sól i pieprz, które przed wsypaniem do masy, ogrzewamy we wnętrzu  dłoni. Z białka ubijamy sztywną pianę i całość delikatnie mieszamy. I teraz najważniejsze: blinki smażymy na maśle,  wykładamy je na tłuszcz małą łyżeczką. Zrumienione na złoto placuszki wykładamy na papier, by osączyć je z nadmiaru tłuszczu. Podajemy z łososiem, śledziem z drobno posiekanym szczypiorkiem i śmietaną. Do tego ciocia podawała kieliszek mrożonej wódki. Gęstą wlewała do kieliszków, które, tak jak i wódkę,  przechowywała w zamrażarce.

Czuje się Pani strażniczką rodzinnej przeszłości?

Tak. Zbieram listy, różne drobiazgi. W domu mam kolekcję fragmentów koronek, strusie pióra, karnety balowe, torebeczki. Ktoś może powiedzieć, że to drobiazgi nikomu dziś niepotrzebne. A dla mnie to świadkowie mojej przeszłości, moich korzeni. Mam w Szwajcarii wiele rzeczy z domu w Komorowie. Wiele pamiątek podarowała mi ciocia Nela, obawiając się, że one nie zainteresują jej dzieci. Miała rację. Jej dzieci prawie  nie mówią po polsku.

A komu przekaże Pani te zbiory? Kto przejmie od Pani pałeczkę?

Nie wiem. Ale wiem, że ta przeszłość jest dla mnie bardzo ważna. Odkryłam to, gdy spędzałam czas z ciocią Nelą. Przez  lata przyjeżdżałam do  jej domu w hiszpańskiej Marbelli. Przegadałyśmy wiele nocy pod rozgwieżdżonym niebem. Ciocia Nela opowiadała o rodzinie, o moim ojcu. Pamiętam gong, który punktualnie o 5 po południu zapraszał wszystkich domowników i gości na herbatę. Nie można było się spóźniać. Ciocia podawała czarną herbatę parzoną w imbryku wyłożonym listkami świeżej mięty. Nie podawano do niej ciasta czy ciastek, tylko krążki białej bułki lub chałki, posmarowane masłem i maczane w brązowym cukrze i cynamonie. I wtedy wracało do mnie  dzieciństwo w Komorowie, gdy razem z Wojtkiem zbieraliśmy truskawki, podawane potem z bitą śmietaną podczas  popołudniowej  herbaty ze świeżo upieczonym biszkoptem.

„Truskawki w Milanówku na talerzykach Rosenthala….” Tę piosenkę pana Wojciecha śpiewała Hanna Banaszak…

W żadnym Milanówku! Truskawki były w Komorowie!  Milanówek to licentia poetica Wojtka. ( milczenie). Bardzo tęsknię za tym ładem, w którym byłam wychowana. Tadeusz Konwicki napisał, że zawsze wraca do Wilejki, gdzie upłynęło jego dzieciństwo. Myślę, że każdy z nas nosi w sobie tę  Wilejkę. Moją jest Komorów.  Oj, bardzo dziwnie się życie ze mną bawi… bardzo dziwnie…

Więcej przeczytacie we wspomnieniach pani Barbary "Życie nie tylko snem", wyd. Muza