Dwa plus jeden: mama, tata, dziecko. W naszej kulturze ten wzorzec – choć już nie tak oczywisty jak kiedyś – wciąż jest aktualny. Ale miejsc na świecie, gdzie jeden mężczyzna ma wiele żon, jest równie dużo jak tych, w których obowiązuje monogamia. Gdy podróżowałam tam, gdzie wielożeństwo to coś oczywistego, zaczęłam się zastanawiać nad zazdrością. Czy to cecha wrodzona, typowa dla ludzi, czy też sami ją w sobie wykształcamy? Nurtowało mnie to pytanie, gdy rozmawiałam z kobietami, które, żyjąc w związkach np. muzułmańskich, mają wspólnego męża. Okazywało się, że jest między nimi rywalizacja i coś w rodzaju zazdrości: o to, że inna bywa uprzywilejowana, ma lepiej albo że trzeba się z nią dzielić. Nie tylko mężczyzną, także tym, co on zarobi i przyniesie do domu.

A jak to wygląda, jeśli mamy do czynienia z sytuacją odwrotną: jedna kobieta poślubia kilku mężczyzn Społeczeństwa, w których kobieta jednocześnie ma kilku mężów, a więc obowiązuje poliandria (polys – wielu, andros – mężczyzna), są na świecie nieliczne. Ale są. Kiedy patrzymy na to zjawisko z naszej, zachodniej perspektywy, kojarzy się nam z erotycznym rozpasaniem. W rzeczywistości nie ma z nim nic wspólnego. Podstawowym uzasadnieniem takiego modelu rodziny jest ekonomia. Tam, gdzie praktykuje się poliandrię, domy są co najmniej dwukrotnie zamożniejsze niż monogamiczne. Wyobraźmy sobie, że ojciec dzieli skrawek ziemi między trzech synów. Każdy z nich ze swojego poletka musi utrzymać całą rodzinę. A gdy wszyscy trzej synowie wspólnie dziedziczą cały majątek, poślubiają jedną kobietę, razem uprawiają ziemię i w zgodzie dzielą się małżonką, żyje im się lepiej i dostatniej.

Tak właśnie jest w domu Tsepal. Jej rodzina to ona, jej trzech mężów oraz czworo dzieci. Należą do plemienia Lama, mieszkają w Nepalu, w maleńkiej wiosce Baragaun u stóp Himalajów. Z daleka od dróg i szlaków trekkingowych. Turyści tu nie zaglądają. Wraz z moją ekipą filmową, realizującą program „Kobieta na krańcu świata”, byliśmy drugimi zachodnimi gośćmi w całej historii miejscowości. Przed nami dotarł tu tylko etnograf ze Stanów Zjednoczonych.

Rodzina Tsepal to jeden z bardziej harmonijnych i spokojnych związków, jakie widziałam. I byłam nim zafascynowana. Zazdrość? Nie zauważyłam jej wcale. Być może dlatego, że jej mężowie są braćmi. To sprawia, że nie ma między nimi cienia zazdrości. Sprawiedliwie dzielą się obowiązkami i przywilejami, wspólnie pracują. Dzieci urodzone w tym związku do każdego z ojców zwracają się „tato,” bo nie ma najmniejszego znaczenia, kto jest ich ojcem biologicznym. Widziałam, jak jeden z małych synków Tsepal siedział na kolanach jednego z ojców, by po chwili tulić się do drugiego. Byłam zaskoczona, jak dużo uwagi mężczyźni poświęcają dzieciom, jak mnóstwo mają dla nich czułości. Harmonia rodzinna wydawała się tak idealna, że nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby traktować taki układ jako nienormalny. Jedyne, co mnie zastanawiało, to sytuacja najmłodszego z braci, który na co dzień mieszka poza domem, studiuje w Indiach. Żonę widział dwa razy w życiu i jeszcze nie zdążył skonsumować związku. Kiedy go spytałam, czy tam, gdzie mieszka, nie ma jakiejś dziewczyny, czy nie zdradza Tsepal, bardzo się obruszył. Wprost nie mieściło mu się w głowie, by mógł zachować się w taki sposób, mając żonę i dzieci. Tak, dzieci! Chociaż żadne z nich z punktu widzenia biologii nie jest jego, mimo to czuje się za nie odpowiedzialny, tak samo jak jego dwaj bracia.

Tsepal jest zaś kobietą wielkiej łagodności i spokoju. Pogodzoną z miejscem, czasem i sytuacją, w której żyje. W tym pogodzeniu nie ma rezygnacji, jest coś w rodzaju radosnej akceptacji. Okazała się przy tym osobą niezwykle błyskotliwą. Do tego stopnia, że gdy mówiła do mnie w swoim języku, to choć go nie znam, rozumiałam, co chce powiedzieć. Kiedy ja zadawałam jej pytania po polsku, też wiedziała, o co pytam. A przecież to kobieta niewykształcona, ledwo potrafiąca się podpisać. W jej prostym, codziennym życiu jest jakaś mądrość życiowa, która nie wymaga uniwersytetów. Tsepal jest też szczęśliwa. Ale inaczej, niż rozumieją to ludzie Zachodu. Ona niczego nie komplikuje, nie próbuje osiągnąć niemożliwego, nie szuka „kwadratowych jajek”. Widzi, że żyje się im coraz lepiej: kiedyś byli biedniejsi, teraz mogą pozwolić sobie na kupno zapasu cukru na zimę. Jest spokojna o przyszłość rodziny, nie ma przeświadczenia, że o wszystko musi walczyć. Odniosłam wrażenie, że wielopokoleniowym, dużym rodzinom, takim, w jakiej żyje Tsepal, jest łatwiej, spokojniej, bezpieczniej.

Gdy wybierałam się do Nepalu i rozmawiałam z koleżankami o poliandrii, nie mogły zrozumieć, jak to jest mieć tylu mężów naraz. Czy ustalają dyżury, kiedy który z nich ma przyjść do łóżka żony? Zadałam Tsepal to pytanie w imieniu wszystkich zaciekawionych polskich kobiet, a ona odpowiedziała z niebywałą, naturalną prostotą: „Każdy z nich jest moim mężem, każdego kocham, szanuję, każdy z nich jest dla mnie dobry. Ten, który przyjdzie, ten zostaje”. Kiedy z kolei zapytałam jednego z jej mężów, jak to jest, gdy to on chce być z żoną blisko, odrzekł: „Wtedy brat idzie ze zwierzętami na pole”.

Rodzina Tsepal mieszka w typowym himalajskim domostwie. Uczepione zbocza skały, ma kształt wieży. Na najniższym poziomie mieszkają zwierzęta, to królestwo boga Węża. Piętro wyżej jest część zarezerwowana dla ludzi, najwyżej – dla bogów. Pozbawione okien domy budowane są z gliny, dobrze więc utrzymują ciepło zimą, latem natomiast są chłodne. Mimo że zwierzęta mieszkają pod tym samym dachem, nie czuje się ich zapachu. Choć trudno powiedzieć, że w domach jest sterylnie czysto. Nigdy tak dotkliwie nie pogryzły mnie pchły i pluskwy jak wówczas, gdy spałam w łóżku Tsepal, które odstąpiła mi na czas mojego pobytu. Kiedy jej się skarżyłam, pokazując pokąsane, do krwi poranione nadgarstki, zaśmiewała się do rozpuku. „Ech, wydelikaceni biali ludzie” – mówiła.

Zobacz także:

Tsepal zrewanżowała się za moje osobiste pytania. Była ciekawa życia, które prowadzę. Przede wszystkim, czy mam męża. Gdy usłyszała, że nie, bardzo mi współczuła. Przecież kobieta powinna mieć dzieci, a jak można mieć dzieci, nie mając męża?! W głowie jej się nie mieściło, że w mojej kulturze nie jest to niczym niezwykłym. Było dla niej niewyobrażalne, że rodzic może sam wychowywać dziecko. Przecież rodzice mają wspólną misję i odpowiedzialność, jak więc można rozstać się z powodu czegoś tak ulotnego, niewymiernego i zupełnie nieznaczącego jak niezgodność charakterów. Nie wiem, który ze światopoglądów jest lepszy: jej czy mój. Wiem natomiast, że nie ma jednego kanonu, wzorca obowiązującego wszystkich. Że nie można oceniać, patrząc tylko z jednej perspektywy. Twierdzić, że coś jest niezdrowe czy nienormalne, w najlepszym wypadku dziwne – a taką pokusę oceniania ma chyba większość z nas, ludzi Zachodu.

Z całym przekonaniem mogę jednak powiedzieć, że Tsepal jest szalenie szczęśliwa. Choć nie ma telewizora, prądu, modnych sukienek i nie robi kariery, cieszy się z tego, co ma. My zaś wciąż chcemy mieć więcej, ciągle czegoś szukamy. Nie zazdrościłam jej, bacznie ją obserwowałam i starałam się zapamiętać wizerunek człowieka autentycznie szczęśliwego. Kiedy wyjeżdżałam, a właściwie wychodziłam z wioski (bo dotrzeć do niej można jedynie pieszo), popłakałam się ze wzruszenia. W ciągu kilku dni Tsepal stała się dla mnie bardzo bliską osobą. Chciałam więc przytulić ją na pożegnanie. Lecz ona tylko podała mi dłoń. W jej plemieniu ludzie nie dotykają się ot tak, po prostu, żeby wyrazić serdeczność. A ja bardzo pragnęłam zostawić jej nietypowy prezent – nauczyć takiej bliskości i serdeczności. I tego, co dla nas jest niewątpliwą przyjemnością: czyli pocałunku. W obecności osłupiałej ze zdumienia ekipy telewizyjnej złożyłam na jej ustach pocałunek. A wtedy ona… dostała ataku histerycznego śmiechu. Przyznam, że spodziewałam się różnych reakcji, ale nie takiej. Tsepal oświadczyła, że pocałunek co najwyżej… łaskocze.