Magdalena Piekorz
Wyrosły mi skrzydła Wrażliwość i niesamowity talent - szepczą koledzy z branży. Elokwencja - mówią dziennikarze. Wdzięk i zgrabne nogi - zauważają fotografowie. Na festiwalu w Gdyni MAGDALENA PIEKORZ pojawiła się ze swoim debiutanckim filmem i z marszu otrzymała Złote Lwy. Teraz jej nagrodzone Pręgi zawalczą o Oscara.
- Gala
Pierwszy raz o Magdalenie Piekorz zrobiło się głośno w 1997 r. po filmie Dziewczyny z Szymanowa. Została wtedy oskarżona o antyklerykalizm i tendencyjność. Dziś mówi się o niej jako najzdolniejszej reżyserce młodego pokolenia. - Marzyłam o tej nagrodzie. Kiedy odbierałam Złote Lwy, płakałam. A potem przetańczyłam całą noc. Ubrana w czarną garsonkę, klasyczne czółenka, z niemodną fryzurą wcale nie kojarzy się z nowym pokoleniem polskich artystów. Bardzo skromna, nie lubi wysuwać się na pierwszy plan. Kiedy na tegorocznym festiwalu w Gdyni odbierała Złote Lwy, płakała jak dziecko i jak dziecko wtuliła się w ramiona wręczającego nagrodę Jerzego Stuhra. Ze szczęścia. Bo w nagrodzone, debiutanckie Pręgi włożyła cały swój talent, poświęciła się im bezgranicznie. I dzięki nim spełniła swoje marzenie sprzed lat: znalazła się w kręgu wielkich reżyserów. Pierwszy raz o Magdalenie Piekorz zrobiło się głośno w 1997 r., kiedy telewizja wyemitowała jej dokument Dziewczyny z Szymanowa. Film opowiadał o młodych dziewczynach, które pod koniec XX wieku uczą się i wychowują w katolickim liceum z internatem. Magda, wtedy studentka katowickiej filmówki, została oskarżona o antyklerykalizm i tendencyjność. To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że chce robić filmy, i to o życiu, te najtrudniejsze. 30-letnia dziś Piekorz ma w swoim dorobku 8 filmów dokumentalnych, 25-odcinkowy serial dokumentalny Chicago i debiut fabularny, który może przynieść jej Oscara. Gali opowiada o tym, czy teraz czuje się prawdziwą artystką, i dlaczego w Gdyni u jej boku zamiast kochającego mężczyzny stała jej mama. GALA: Jak to jest, kiedy życie człowieka zmienia się w jeden wieczór? I to chyba bardzo.
MAGDALENA PIEKORZ: Nie do poznania. Pewnie jeszcze do końca nie wiem, jak to jest i może być, ale pierwsze wrażenia były niesamowite. Przyjeżdżam do Katowic, a na dworcu wita mnie ekipa telewizyjna. Potem słyszę w Wiadomościach: Magdalena Piekorz, zdobywczyni Złotych Lwów, wróciła do rodzinnego miasta. GALA: Jakie to uczucie być nagle rozpoznawaną?
M.P.: Dziwne. Trochę peszące. Bałam się tego festiwalu. W skrytości ducha marzyłam o nagrodzie za debiut. Nie wiedziałam, jak film zostanie przyjęty. A tu tyle wyróżnień i gratulacji. GALA: Płakałaś.
M.P.: Byłam sobą. Kreowanie się na wielkiego reżysera jest nie na miejscu. To mój pierwszy film. GALA: A co zrobiłaś, gdy już przestałaś płakać?
M.P.: Tańczyłam całą noc. Od tamtej chwili czuję się tak, jakby wyrosły mi skrzydła. Ciągle jestem zajęta, ciągle w rozjazdach, bo premiera filmu co chwila w innym mieście. Towarzyszą temu wywiady i sesje zdjęciowe. Aż zaczynam się martwić, czy w tym wszystkim nie przegapię najważniejszego: momentu, w którym powinnam zacząć następny film. GALA: Myślisz już o sobie: ja reżyserka, ja artystka?
M.P.: Czuję powołanie. Jestem we właściwym miejscu. Muszę być trochę niepokorna, może zuchwała. Bo jak inaczej zdobyć przekonanie, że to akurat ja mam prawo mówienia do publiczności? Obce jest mi jednak przybieranie jakichś póz. Może dlatego nie nadawałam się na aktorkę. GALA: A chciałaś nią być?
M.P.: Tak. Miałam cztery lata, kiedy odkryłam kino. Nocowałam często u moich dziadków na łóżku polowym. Kiedy oni zasypiali, spędzałam noc przed telewizorem. Pamiętam do dziś: Zaklęte rewiry, Życie Kamila Kuranta, Marco Polo. Myślałam wtedy, że to aktorzy robią filmy. Że ich moc jest wielka. Też tak chciałam. Trzy razy zdawałam do szkoły aktorskiej. GALA: Bez sukcesu?
M.P.: Kiedy w końcu za trzecim razem udało mi się przejść do ostatniego etapu, zrezygnowałam. Wtedy dopiero zrozumiałam, że zawsze chciałam być reżyserem, a nie aktorką. Dużo czasu mi to jednak zajęło. Kiedy pierwszy raz pojechałam na egzamin do Łodzi i stanęłam przed komisją, mówiąc: "Dzień dobry", Jan Machulski odpowiedział mi: "Do widzenia". Widać już, że na pierwszy rzut oka nie najlepiej rokowałam. Miałam problemy z dykcją, więc przez kolejny rok jeździłam do Krakowa na specjalne zajęcia. Ćwiczyłam z kamieniami w ustach, z zapałkami w zębach. Byłam zdeterminowana. Brałam lekcje u zawodowych aktorów. Co ciekawe, w tym czasie po raz pierwszy przecięły się nasze drogi z Wojtkiem Kuczokiem. Poznaliśmy się w pociągu, w drodze na dzień otwarty w warszawskiej Akademii Teatralnej. GALA: Czy ta pierwsza porażka podczas egzaminu, a potem walka ze swoimi niedoskonałościami to sytuacje, które kształtują charakter?
M.P.: Trudno powiedzieć. Źle znoszę porażki. Płaczę, zamykam się przed ludźmi, myślę, że jestem beznadziejna. Kiedy emocje opadają, podnoszę się już trochę silniejsza. Kiedy za drugim razem nie zdałam do szkoły teatralnej, zaczęłam studiować dziennikarstwo. Przez wiele lat, już w liceum, współpracowałam z telewizją. Ktoś zasugerował mi, żebym może zdawała na reżyserię do szkoły w Katowicach. Za pierwszym razem do wskoczenia na listę studentów zabrakło mi zaledwie kilku punktów. Zostałam wolnym słuchaczem. Po roku - zdawałam na Wydział Aktorski w Krakowie i choć w końcu byłam blisko celu, zrezygnowałam. Wybrałam reżyserię. GALA: Co to za zawód? Czym ty się właściwie zajmujesz?
M.P.: Opowiadaniem historii. GALA: O czym była ta pierwsza historia, Czarne tango, które powstało jeszcze w czasie studiów?
M.P.: O górniku, który kocha kopalnię i po przejściu na emeryturę nie wie, co ze sobą zrobić. Dostaje więc małą pakamerę w kopalni i rzeźbi tam piękne figurki z węgla. Od początku starałam się mówić od siebie, szczerze. Pręgi zrobiłam po to, by pokazać, że bez miłości nie da się żyć. Ale ludzie, kochając, często jednocześnie ranią się nawzajem. GALA: Znasz to uczucie?
M.P.: W relacjach z mężczyzną. Niekoniecznie jednak trzeba przeżyć coś samemu, żeby móc o tym opowiadać. Pręgi nie są filmem o moim dzieciństwie. Ale w podstawówce miałam koleżanki z problemami w domu. Poznałam też takie nauczycielki, jakie pokazałam w Pręgach. GALA: Jakie było twoje dzieciństwo?
M.P.: Szczęśliwe. Z jednej strony tata inżynier górnik, z drugiej mama humanistka, która dużo mi czytała i rozmawiała ze mną. Dzieci, już w przedszkolu, miały mi za złe, że nie jestem rodowitą Ślązaczką. Zazdrościłam im po cichu, że z pajdą chleba biegają po hałdach. Ja tego nie robiłam, choć dym z kopalni Katowice buchał nam w okno. GALA: Czy to nie przewrotność zrobić film o trudnej miłości rodzicielskiej, a jednocześnie po otrzymaniu nagrody dziękować publicznie swojej mamie?
M.P.: Dużo zawdzięczam mamie. Również ten film, bo to ona zaszczepiła we mnie wrażliwość na świat i ludzi. Czuję, że jest obok mnie i w każdej sytuacji mogę się do niej zwrócić. Różni dziennikarze pytali: "Czy to przypadkiem nie jest jakaś niezdrowa relacja?". GALA: To faktycznie zaskakujące, że atrakcyjnej trzydziestolatce na festiwalu towarzyszy mama.
M.P.: I co w tym złego? Niektórzy nie chcą, aby rodzice im towarzyszyli w takich chwilach, a mnie to daje siłę. Jesteśmy z mamą dwiema dorosłymi kobietami, które się przyjaźnią. To nie jest toksyczna zależność. GALA: Ponoć na planie filmowym nawet dla mamy byłaś bezlitosna? Mówią, że zmieniasz się nie do poznania po włączeniu kamery.
M.P.: Kiedy wchodzę na plan zdjęciowy, mam już wszystko ułożone w głowie i trzymam dyscyplinę. Jestem konkretna i konsekwentna, co nie znaczy, że głucha na rady. Podczas prób Jan Frycz czasami tylko samym spojrzeniem dawał mi do zrozumienia, że idę w złym kierunku. Wtedy cofałam się o dwa kroki i zaczynałam od nowa. GALA: Co było najtrudniejsze w pracy nad Pręgami?
M.P.: Bardzo bałam się kręcenia scen z dziećmi. Nie chciałam od tego zaczynać, a tak wypadło, że pierwsze zdjęcia musieliśmy zrobić w szkole. Weszłam do klasy i powiedziałam: "Bardzo się denerwuję, to jest zarówno mój, jak i wasz pierwszy film i dlatego musimy go dobrze zrobić". Zaskoczyli mnie. Byli zdyscyplinowani i cudowni. Co chwila przynosili mi herbatę. Po każdej nakręconej scenie wskakiwaliśmy razem na ławki i krzyczeliśmy z radości. GALA: To z pewnością dawało ci siłę.
M.P.: Pewnie nic nie zrobiłabym, gdyby wokół mnie nie było wielu innych ludzi. Zaczęłam po tym filmie wierzyć w istnienie rycerzy. Infantylne? Być może, ale wiem, co mówię. Michał Żebrowski, Wojtek Kuczok, operator Marcin Koszałka i montażysta Wojtek Mrówczyński byli przy mnie na każdym etapie realizacji filmu. W ciągu dwóch lat przeżyłam i chwile radości, i załamania. Kiedy wątpiłam, oni dodawali mi otuchy. Każdy z nas potrzebuje akceptacji. W dodatku nie lubię przygód w pojedynkę. GALA: Co trzeba zrobić, mieć czy umieć, żeby zrobić film?
M.P.: Trzeba bardzo tego chcieć i być cierpliwym. GALA: Dużo zawdzięczasz Krzysztofowi Zanussiemu?
M.P.: Tak. Przyniosłam mu dwa lata temu kulawy scenariusz o dziewczynce, której umiera matka. Ona zostaje sama z ojcem, który nie potrafi jej wychować. Pan Krzysztof powiedział, że czytał coś podobnego, tylko 10 razy lepsze, i zaproponował, żebym zadzwoniła do Wojtka Kuczoka. Tak powstały Pręgi. Pan Krzysztof uczestniczył w pracach nad scenariuszem, ale na planie filmowym pojawił się tylko raz. Dawał mi dużo swobody. Potem dopiero walczyłam z nim o swoje. Miał wątpliwości co do wielu scen. Ten film w ostatecznym kształcie jest jednak taki, jaki sobie wymarzyłam. GALA: Nadeszło twoje 5 minut?
M.P.: To być może najlepsza chwila, aby zainteresować innych nowymi projektami. Wspólnie z Wojtkiem Kuczokiem pracujemy nad dwoma scenariuszami: thrillerem psychologicznym z czworokątem miłosnym i filmem o współczesnym Śląsku, bo oboje stamtąd pochodzimy. GALA: Czy w twoim życiu jest miejsce na coś więcej niż tylko kino?
M.P.: Nie spotkałam jeszcze swojej drugiej połowy. Ale... Wszystko we właściwym czasie! Rozmawiała SYLWIA BOROWSKA
Zdjęcia PIOTR KUCIAK Dziękujemy MPWiK we Wrocławiu za pomoc w realizacji sesji.
1 z 3
5568
2 z 3
5569
3 z 3
5570