Reklama

Kiedy zjawia się w kawiarni, rozdaje ciepłe uśmiechy, a personel wita ją jak dobrą znajomą. Ludzie wciąż zaczepiają ją na ulicy. O autografy proszą Krystynę Loskę nawet nastolatki, choć już dziesięć lat minęło od dnia, kiedy zniknęła z ekranu. Wciąż piękna, elegancka, perfekcyjna w każdym szczególe garderoby. I wciąż ten sam głos, który do dziś wibruje w uszach telewidzów. Jest odległą panią z telewizji, a jednocześnie kimś niezwykle bliskim, kto nie otacza się murem. TO IDZIE MŁODOŚĆ GALA: To możliwe, że pamiętają panią 16-latkowie?
KRYSTYNA LOSKA: Mówią, że pamiętają. Wierzę im, bo faktycznie mieli szansę widzieć mnie w roli spikerki. To bardzo sympatyczne, kiedy ma się fanów wśród tak młodych ludzi. GALA: Stała się pani ikoną telewizji.
K.L.: Niewątpliwie tak. W telewizji spędziłam połowę swego życia. Widzowie traktowali mnie jak członka rodziny. Pamiętajmy, że jeszcze w latach 60. istniał tylko jeden program, więc i twarzy telewizji było niewiele. GALA: Do telewizji trafiła pani przez znajomości?
K.L.: (śmiech) W pewnym sensie tak. Przez znajomość szkolną. Na początku lat 60. współpracowałam z radiem katowickim. Prowadziłam audycję To idzie młodość, wówczas najpopularniejszą audycję młodzieżową. A że w tym samym budynku mieściła się dyrekcja radia i telewizji, któregoś dnia spotkałam kolegę ze szkoły - Józka Kopocza, spikera znanego na Śląsku. Powiedział: "Może byś przyszła do telewizji?". Pomyślałam: "Czemu nie?". I tak zaczęłam czytać listy dialogowe filmów. Jednocześnie studiowałam w szkole teatralnej. Przerwałam te studia, kiedy przyszła na świat Grażynka. Ale kilka lat po urodzeniu dziecka zdałam egzamin eksternistyczny. GALA: Czytanie dialogów dawało satysfakcję dziewczynie, która chciała być aktorką? K.L.: Tak. Ale okazało się, że jeszcze większą frajdę daje bycie spikerem. Po raz pierwszy pojawiłam się na wizji dość nieoczekiwanie. W Boże Ciało od rana w programie miały być filmy, a spiker zachorował. Z telewizji zadzwonili do mnie z propozycją, żebym go zastąpiła. Nie miałam czasu nawet się zastanowić, bo mieszkałam 60 kilometrów od studia w Bytkowie, a trzeba było szybko zjawić się na dyżurze spikerskim. To było moje pierwsze wejście na wizję. Z marszu. Kiedy po południu zapowiadałam transmisję z Parku Kultury i Wypoczynku w Chorzowie, w wozie transmisyjnym był ówczesny naczelny dyrektor Telewizji Katowice. Nie wiedział o tym zastępstwie. Jak zobaczył mnie na monitorze, spytał: "A co to za stacja?". GALA: Czy przed tym pierwszym występem dostała pani rady: co na siebie włożyć, jak się uczesać, jak się zachowywać przed kamerą?
K.L.: Nie, nic mi nie sugerowano. Wyciągnęłam z szafy taką sukienkę, jaką się wkłada w święta. Po powrocie do domu powiesiłam ją na wieszaku na szafie. Gdy obudziła się Grażynka, spojrzała na moją kreację i powiedziała: "Mamusiu, wczoraj jedna pani występowała w telewizji i miała taką samą sukienkę". Własna córka mnie nie poznała! Już wtedy się przekonałam, że telewizja bardzo mnie zmienia. GALA: Domyślam się, że pani występ miał dobre oceny.
K.L.: Przyszło dużo listów z pozytywnymi opiniami. Dostałam kolejny dyżur. Podobnie jak za pierwszym razem poszłam z marszu. Ale przed trzecim występem nagle zaczęłam się bać, denerwować. Ludzie już rozpoznawali mnie na ulicy i wtedy uświadomiłam sobie, że nie mówię do jednego człowieka, ale do kilku milionów. Telewizja Katowice, która miała najlepsze telekino, codziennie pojawiała się na antenie ogólnopolskiej. Tak więc, choć pracowałam w ośrodku lokalnym, moja twarz była znana w całym kraju. POCIĄG DO STOLICY GALA: Mówiono, że przyszła pani do Warszawy wraz z ekipą Gierka.
K.L.: Już nie mam siły tego prostować! Przeniosłam się do stolicy przed ekipą Gierka. Mój mąż przez wiele lat był kierownikiem robót górniczych w kopalni Ziemowit. Ponieważ zaczął chorować, musiał odejść z kopalni. Przez osiem lat pracował w Ministerstwie Górnictwa w Katowicach, a potem został przeniesiony do Państwowej Rady Górnictwa w Warszawie. I to ja poszłam za mężem. Z córką, psem i meblami. GALA: Z meblami?
K.L.: Byłam do nich bardzo przywiązana. Zresztą mam je do dziś i teraz pewnie osiągnęły już wartość antyków (śmiech). Zabraliśmy meble ze Śląska, bo pozwalało nam to zachować ciągłość życia rodzinnego, dawało złudzenie, że to ten sam, nasz własny kąt. GALA: Wiedziała pani, że dostanie pracę w telewizji?
K.L.: Sam prezes Włodzimierz Sokorski dał na to zgodę. A nawet etat. Chyba uważał mnie za dobrą spikerkę. GALA: To prawda, że zapowiadała pani z pamięci?
K.L.: Tak. Aktor musi się nauczyć całego dramatu, a nie kilku informacji, więc pamięć miałam wyćwiczoną. Czasem ktoś pytał: "Po co się tak męczysz?". A ja wcale się nie męczyłam. GALA: W stolicy, podobnie jak w Katowicach, nikt nie zajmował się wyglądem spikerek?
K.L.: W Katowicach był główny reżyser, ale on nie miał jakichś szczególnych wymagań. Jak zresztą mógł wymagać, skoro i tak nie można było nic specjalnego kupić. Ubierałyśmy się w to, co udało się zdobyć. Po przejściu do Warszawy znalazłam się pod opieką Xymeny Zaniewskiej i Jadwigi Grabowskiej z Mody Polskiej. Pani Xymena proponowała nam różne uczesania, różne stroje, to nam coś zdejmowała, to dodawała. Był taki okres, kiedy spikerki dostawały jednakowe bluzki z Wólczanki, różniące się tylko kolorem. Każda z nas miała szafkę, a w niej dwa dyżurne ubrania: jedno na uroczystość wesołą, drugie na żałobną. Ale zazwyczaj występowałyśmy we własnych rzeczach. GALA: Pani słynny blond tapir zaproponowała Xymena Zaniewska?
K.L.: Nie, ten blond wymyśliłam sama. W rzeczywistości jestem szatynką, tylko na potrzeby telewizji powoli rozjaśniłam włosy. W Warszawie pojawiłam się już jako blondynka. Na prośbę Xymeny robiłam próby kamerowe w różnych perukach. W peruce z długimi włosami wyglądałam jak Marina Vlady. Ale ostatecznie zostałam przy swojej fryzurze. Czasem była bardziej udana, czasem mniej. Nie mam bujnych włosów, więc najlepiej wychodzą z nich fryzury półdługie. Najchętniej czesałam się i strzygłam w salonie Polleny w hotelu Victoria. Zawsze uważałam, że spikerka musi być zadbana. Ale ważniejsze jest to, co powiem i jak powiem, niż to, co mam na sobie i jak wyglądam. KADRY I KADRY GALA: Teraz kamera pokazuje całą postać prezenterki. Kiedyś obowiązywały ujęcia portretowe.
K.L.: Zwykle byłyśmy kadrowane do piersi, rzadko do pasa. A w całości można nas było zobaczyć sporadycznie, na przykład w Boże Narodzenie. Codzienna praktyka bliskich planów komplikowała urozmaicanie kreacji. Bo co można zrobić: zmienić kołnierzyk, założyć korale, zawiązać apaszkę, zdjąć korale. Większe pole do manewru miałam wtedy, gdy prowadziłam festiwal w Sopocie albo w Opolu. GALA: I większe pieniądze.
K.L.: (śmiech) Honoraria były bardzo marne, więc kiedy musiałam kupić sukienkę, na buty nie starczało. Prowadzenie festiwalu było satysfakcją i wyróżnieniem. Kropka. Na szczęście miałam na Śląsku świetną krawcową, która nie była droga. Na dodatek tak dobrze znała - moją figurę, że nie musiałam jeździć do miary. Dzwoniłam i mówiłam, jaki chcę fason i kolor. GALA: Czy ówczesna władza nie oczekiwała od ludzi z telewizji jakichś szczególnych świadczeń, na przykład prowadzenia balu aktywistów partyjnych?
K.L.: Nie robiłam takich rzeczy. Nigdy nie było żadnych sugestii wobec mnie, żebym zrobiła coś dla władzy. Bywałam na balach barbórkowych, ale w charakterze żony górnika. GALA: Była pani maskotką reprezentacji piłkarskiej. Ilekroć pani zapowiadała mecz, piłkarze wygrywali.
K.L.: Niech pani sobie wyobrazi, że tak! Boże, jak ja to przeżywałam, bo wiedziałam, jaka straszliwa ciąży na mnie odpowiedzialność. GALA: Kto zauważył tę zależność?
K.L.: To zauważono jeszcze w Katowicach. Wtedy Górnik Zabrze był bardzo silną drużyną, a mój mąż był jej kierownikiem. Kiedyś Górnik miał grać z AS Romą. Włosi trenowali na stadionie w Siemianowicach. Pojechałam na ten trening i przedstawiono mnie sławnemu trenerowi Herrerze. Żartem ktoś powiedział, że właściwie po co Włosi mają trenować, skoro ja będę zapowiadać mecz w telewizji, a przynoszę szczęście naszym piłkarzom. I nasi faktycznie nie przegrali. Kiedy na konferencji prasowej po meczu padło pytanie, którego z zawodników trener wziąłby do swojej drużyny, Herrera powiedział: "Wziąłbym tę panią, która zapowiada". GALA: Skoro była pani twarzą telewizji, miała pani jakieś profity, łatwiej było załatwiać różne sprawy?
K.L.: Nie miałam żadnych specjalnych profitów. Ale miałam wielką frajdę, że kiedy zaczynałam pracę w telewizji, każdego dnia działo się coś nowego.To były dziwne czasy. Może będzie to dla pani szokiem, jeśli powiem, że zanim Telewizja Katowice mogła połączyć się z Warszawą, by również nadać dziennik, na wizji była 15-minutowa przerwa. W tym czasie człowiek wchodził po drabinie na dach i ręcznie obracał talerz anteny w kierunku Warszawy. MNIE TAM NIE MA GALA: Dlaczego w taki zaskakujący sposób przypomniała się pani telewidzom? Pani - kobieta, która kojarzy się z luksusem - wystąpiła w reklamie jakiegoś sosu.
K.L.: Telewidzom nie musiałam się przypominać. Ale jest mi bardzo miło, że Gala przypomniała sobie o mnie, kiedy ukazała się ta reklama. A zdecydowałam się na nią, gdyż mimo 35 lat pracy w telewizji mam emeryturę w wysokości 891 złotych i 69 groszy. Lubię kuchnię wschodnią, jest ona zdrowa, więc nie widzę w tym żadnego problemu, że wystąpiłam w reklamie, która ją propaguje. Zachęcam widzów do tego, do czego jestem sama przekonana - do jedzenia zdrowej żywności. GALA: Dzięki tej reklamie znów będzie się mówić o Krystynie Losce. Kiedy wyszła pani ostatni raz ze studia, nie bała się pani, że przestanie być osobą publiczną?
K.L.: Cieszyła mnie popularność. Nigdy mi nie przeszkadzała, ponieważ nie starałam się grać innej osoby, niż jestem w rzeczywistości. Bardzo lubiłam pracę w telewizji. Ale przyszedł taki dzień, kiedy nagrałam zapowiedzi programów i spytałam siebie: "Co ja tutaj robię?". GALA: Nie żałuje pani, że nie miała własnego programu i była jedynie zapowiadaczką?
K.L.: Chyba nie miałam ciągot do własnego programu. Za to z Andrzejem Zaorskim i Anną Minkiewicz robiłam kabaret Studio Gama, w którym mogłam się pokazać inaczej: mogłam i zaśpiewać, i zatańczyć, i wygłupić się, i opowiedzieć dowcip. Ale w pewnym momencie przełożeni kazali mi wybrać: albo chcę zapowiadać, albo występować w Studiu Gama. Wtedy byłam rozżalona, lecz teraz myślę, że to było słuszne. Gdyby dziś jakiś dziennikarz grał w kabarecie i prowadził wiadomości, to też by mi to przeszkadzało. GALA: Nie wykłada pani w żadnej szkole dziennikarskiej. Nie sądzi pani, że ze swoim 35-letnim doświadczeniem mogłaby nauczać młodych ludzi, którzy marzą o karierze w telewizji?
K.L.: Myślę, że to jest inna telewizja niż ta, którą ja znam. Poza tym widziałam ten przełom, kiedy na Woronicza przyszła nowa generacja. Wtargnęły osoby bardzo pewne siebie, z dużym tupetem, które uważały, że zjadły wszystkie rozumy. Nawet gdybym tym ludziom powiedziała, że coś robią nie tak, to raczej nie przyjęliby tego do wiadomości. GALA: A może takie cechy są teraz niezbędne, by robić karierę w telewizji?
K.L.: Może... To dobrze, że mnie tam już nie ma. Rozmawiała EWA SMOLIŃSKA-BORECKA Tekst
Zdjęcia MARCIN TYSZKA

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama