Reklama

Kiedyś jej zdjęcia – choćby w kostiumie hrabianki z „Janosika” – zdobiły okładki kolorowych magazynów. Pytana, czy nie tęskni za tamtą Anią, młodą i szczuplutką, odpowiada, że już się nią nacieszyła. Teraz jest inną kobietą, już nie amantką, ale osobą ciągle komuś potrzebną. Od lat jest znana z działalności charytatywnej. Ale poza tym ma przecież dom i rodzinę.

Reklama
Aniu, przywiązujesz wagę do tradycji?

Anna Dymna: Żyjemy w oszalałym świecie i tradycje mnie ratują. Pozwalają na chwilę się zatrzymać, odetchnąć trochę, wyrównać oddech. Staram się przenieść na następne pokolenia to, czego nauczyła mnie mama i babcia, ale też wprowadzam własne zwyczaje. Na przykład przed świętami zawsze idę na groby bliskich, stawiam choinki, zapalam świeczki. Przywołuję tych, którzy już dawno odeszli.

Wiem, że z rodziną i przyjaciółmi z podkrakowskiej Rząski – gdzie mieszkasz – wspólnie robicie świąteczne ozdoby.

Anna Dymna: To prawda. Zbieramy się dwa tygodnie przed każdym Bożym Narodzeniem i wspólnie zasiadamy przy moim wielkim stole w kuchni, zastawionym winem i bakaliami. Przychodzi moja rodzina, przyjaciele, również z fundacji (Fundacja Anny Dymnej Mimo Wszystko – przyp. red.), sąsiedzi i zabieramy się do pracy. Najpierw robimy masę solną. To nic trudnego, trzeba wziąć kilo soli, kilo mąki, łyżkę kleju do tapet, wodę i łyżkę oliwy i dobrze wymieszać. Ta masa musi mieć konsystencję ciasta na pierogi. A potem każdy – na miarę swego talentu – lepi z niej anioły, szopki, gwiazdki i co tam jeszcze podpowie mu wyobraźnia. Anioły mogą być różne: duże, małe, stojące, leżące, albo takie z bardzo bujnymi włosami zrobionymi za pomocą wyciskacza do czosnku. A ja najbardziej lubię lepić malutkie szopki, w których są postacie Józefa i Maryi, Jezuska, są woły, barany, ptaszki, koty, psy i królowie. Gdy są gotowe, wypieka się je w piecu i maluje akrylami. A później rozdajemy wszystkie te cudeńka przyjaciołom, niektóre również wieszamy sobie na choince. To o wiele ciekawsze niż „gotowce” przyniesione ze sklepu.

A potem już rodzinne przygotowania?

Anna Dymna: Krzysztof przywozi wielką choinkę, a ja wyciągam stare pudełka z ozdobami po swojej mamie i moje własne, które wieszam razem z synem. Najbardziej lubię z moim synkiem Michałem – hmm... może synem, bo ma już 24 lata – robić sałatki i kroić bakalie na moją ukochaną kutię. Z równą pasją, cierpliwością i radością oddajemy się tym czynnościom. On ma to po mnie. Wtedy gadamy sobie o wszystkim. Wreszcie jest na to czas.

Kutia to danie z Kresów, stamtąd wywodzi się twoja rodzina?

Anna Dymna: Moja mama urodziła się w Brodach pod Lwowem i wspaniale gotowała. Wigilię mieliśmy zawsze wschodnią: kutię czy pierogi ze słodką kapustą. Kiedy mama umarła, to ja stałam się rodzinnym specjalistą od kutii. Oczywiście gotujemy też barszcz czerwony z malutkimi uszkami, do których razem z synem zbieramy grzyby jesienią. Jest też smażony karp oraz ostry tarty chrzan, ryby w galarecie, po grecku i kompot z suszu. Uwielbiam robić wszystko sama, niczego nie kupuję w sklepie.

Co roku to samo menu?

Anna Dymna: Koniecznie! To bardzo ważne, właśnie tak ma być. Zanim zasiądziemy do stołu z siankiem pod obrusem, mój brat – Jan – czyta głośno Pismo Święte i łamiemy się opłatkiem. Na prezenty trzeba czekać aż do deserów. A spod choinki rozdaje zawsze najmłodszy członek rodziny. I muszę przyznać, że choć jestem duża, za każdym razem cieszę się na tę chwilę jak dziecko. Od wielu lat po wigilii jadę na Pasterkę do Radwanowic, do moich niepełnosprawnych intelektualnie Przyjaciół. Razem z terapeutkami urządzamy dla nich świąteczne widowisko plenerowe: płonie ognisko, czuwają pasterze i anioły, Maryja rodzi Jezusa, jest Herod i wszyscy trzej królowie... A potem idziemy do kościoła na mszę. W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia wybieram się na długi spacer z rodziną, a wieczorem przychodzą do nas kolędnicy: moi sąsiedzi, rodzina, przyjaciele, m.in. Andrzej Sikorowski (lider Grupy Pod Budą – red.) i godzinami wspólnie śpiewamy kolędy. Czekam na ten dzień cały rok.

Widzę, że bardzo lubisz święta. Znam ludzi, którzy ich nie znoszą.

Anna Dymna: Na co dzień jestem ogromnie zapracowana, a w święta się wyciszam. Nawet żmudne lepienie aniołków do szopki bożonarodzeniowej to dla mnie czysta przyjemność. A muszę się pochwalić, że niektóre moje szopki trafiły na aukcje, z których dochód przeznaczony jest dla domów dziecka. Jedną z nich sprzedano aż za cztery tysiące złotych. Ale Boże Narodzenie to nie tylko wypoczynek. W tym czasie w fundacji przygotowujemy paczki dla ubogich, które potem roznoszą wolontariusze, piszemy także całe stosy świątecznych kartek, robionych przez naszych podopiecznych na warsztatach dla darczyńców. To są kartki malowane sercem, które przynoszą potem wielkie szczęście adresatom.

Zawsze powtarzasz, że w te dni nie można zamykać się w domu, trzeba pamiętać o innych ludziach, zwłaszcza tych samotnych.

Anna Dymna: W święta samotność jest bardziej niż zwykle dotkliwa. Trudno pomóc wszystkim, ale jeśli choć kilka osób uśmiechnie się dzięki mnie, czuję się szczęśliwsza. Ważne, by człowiek popatrzył dookoła siebie i sprawił komuś przyjemność. Wtedy i jego święta będą cieplejsze. Wystarczy drobny gest, choćby zaniesienie kawałka karpia sąsiadce, o której wiemy, że w Wigilię siedzi w domu sama.

Czego w tym roku sobie życzysz pod choinkę?
Reklama

Anna Dymna: Chciałabym bardzo dokończyć już budowę „Doliny Słońca” w Radwanowicach, czyli nowoczesnych warsztatów rehabilitacyjno-terapeutycznych, pracowni artystycznych dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Buduję je z fundacją Mimo Wszystko, z owego jednego procenta podatku, który dostaję od ludzi. Znajdzie tam schronienie około dwustu osób. Życzę też sobie zdrowia i siły, bo to jest przecież najważniejsze w życiu każdego człowieka. A Czytelnikom tygodnika NAJ – z całego serca życzę uśmiechu, spokoju na co dzień, zatrzymania się w biegu oraz prawdziwej rozmowy z innymi, być może wybaczenia czegoś – komuś lub samemu sobie. Zapalenia światła tam, gdzie zgasło...

Reklama
Reklama
Reklama