To my, kobiety, postanowiłyśmy zaprowadzić układ partnerski w związkach. Wypowiedzieć wojnę rodzinie patriarchalnej, a przynajmniej sprawić, żeby role męża i żony nie były tak ostro rozgraniczone: on odpowiada za byt rodziny, ona troszczy się o dom i dzieci. Chciałyśmy zaangażować mężczyzn w obowiązki domowe, skłonić do uczestniczenia w wychowaniu dzieci od pierwszych dni, nawet minut: wspólne porody, kąpiele, potem gotowanie kaszek. Z drugiej strony nauczyłyśmy się doskonale zarządzać własnym życiem i radzić sobie – nie było wyjścia, skoro mamy łączyć pracę zawodową i domową. Liczyłyśmy, że taki układ, partnerski, da obu stronom satysfakcję, a naszym związkom przyniesie harmonię i trwałość. I odciąży nas choć trochę.

Coś jednak nie zagrało i wskazówka wagi niebezpiecznie się przechyliła. Owszem, mężczyźni coraz częściej wchodzą w nowe role – opiekują się dziećmi, dbają o dom – czasem z własnej woli, czasem z konieczności, bo to ona lepiej zarabia, on więc zostaje z dzieckiem. Częściej jednak wypadają z dotychczasowej roli, a w nową nie są w stanie wejść. Dryfują pomiędzy swoim wyobrażeniem silnego mężczyzny a rzeczywiście silną żoną lub partnerką.

Socjologowie ze Stanford University dwa lata temu opublikowali w „American Sociological Review” zaskakujące statystyki. Dotyczyły one par, w których podział obowiązków był „sprawiedliwy”. Okazało się, że seks jest tam rzadszy, za to częstsze kłótnie i rozstania niż w związkach żyjących wg tradycyjnego modelu. Do podobnych wniosków doszedł Thomas Hansen, socjolog z uniwersytetu w Oslo, autor badania „Równość w domu”: małżeństwa, które równo dzielą obowiązki domowe lub nimi się zamieniają, są bardziej narażone na rozwody.

Czyżby to pomieszanie ról nie do końca służyło trwałości związku? On ma poczucie kompletnie sprzecznych oczekiwań z jej strony. Ona – że on żadnego z tych oczekiwań nie spełnia. Jest zbyt miękki do typowo męskich ról, zbyt twardy i niewrażliwy, żeby być idealnym partnerem.

Zmieniłem się z faceta w... kurę domową

Dwa lata temu urodziła się nasza córeczka. To był akurat czas, kiedy szukałem zawodowej drogi. Próbowałem rozkręcić własny biznes, ale potknąłem się na nieuczciwości wspólnika. Musiałem iść na etat z pensją zdecydowanie poniżej moich oczekiwań.

Monika, żona, akurat radziła sobie znacznie lepiej, szykował się wyczekiwany przez nią awans. Było więc dla nas jasne, że to ja zajmę się dzieckiem, a ona po czterech miesiącach wróci do firmy. Zakładaliśmy, że to będzie rozwiązanie na kilka miesięcy. Po prostu zastąpię ją przy małej, dopóki nie zorganizuje się na nowym stanowisku w firmie.

Zobacz także:

Pierwsze tygodnie były straszne. Monika dzwoniła co godzinę, pytając, jak sobie radzę. Każdy płacz, kolka, najmniejszy problem, a ona już chciała przyjeżdżać. Udzielało mi się jej zdenerwowanie, byłem rozdygotany, przerażony. Bardziej, niż gdybym znalazł się z małą sam na bezludnej wyspie. Pojawiały się pomysły, żeby zatrudnić nianię, która by mi pomogła. Halo, halo, jakoś przecież sobie radzę! I dziecka nie krzywdzę – chodziło mi po głowie. Gdy codziennie w oczach żony widziałem ten sam niepokój, zacząłem jednak w to wątpić. Na szczęście teściowa mieszka w USA, inaczej z pewnością by się do nas wprowadziła.

Coś się zmieniło dopiero, gdy Monika wyjechała na kilkudniowe szkolenie. Trochę odpuściła, bardziej zaufała i mogłem uwierzyć we własne siły. Zajmowałem się córką, w miarę możliwości także domem. Zacząłem gotować i sprawiało mi to frajdę. Monika mogła na poważnie myśleć o pracy, w firmie szybko została doceniona, ma teraz dobrą pozycję i pensję, która spokojnie wystarcza na nas troje. Skończyła się histeria, zaczęła wracać normalność. Tak, normalność, bo dla mnie to norma, że każde z nas robi to, co może. Że się uzupełniamy.

Oczywiście są też zgrzyty. Znajomi mi współczują. Niby żartem, ale ubolewają nad moim losem, że z „koguta zmieniłem się w kurę domową”. Przypominają dawne czasy na motorach, w klubach. W ich oczach przestałem być męski, oni w moich też. Bo co mogą wiedzieć o męskości, jeśli nie wiedzą nic o ojcostwie? Gdy spotykamy się jednak z rodziną, czuję, że Monikę ta nasza zamiana ról krępuje. Opowiada, jaką jestem cudowną matką i ojcem w jednym, ale się tłumaczy, ma poczucie winy. Źle reaguje na każdą uwagę w stylu, że to ona nosi w tym domu spodnie i jak sobie daje radę. Nurtuje mnie wtedy pytanie: czy jeszcze jestem facetem? Czy stereotyp męskiej roli nie jest przypadkiem głębiej uzasadniony? Fakt, że na spacerze w parku jestem jedynym tatusiem, to przy tym pikuś.

Teraz to ja muszę chodzić na polowania

Kiedy go poznałam, był szefem oddziału w naszym banku. Przystojny, ambitny. Nawet zbyt ambitny. Na kolejnym szczeblu kariery nie dogadał się z przełożonym, ujął honorem i zrezygnował z pracy. – Z takim CV wezmą mnie wszędzie – prychnął, gdy zwróciłam mu uwagę, że o pracę, zwłaszcza w bankowości, nie jest teraz łatwo. Miałam rację.

Najpierw mierzył ponad stanowisko, które zajmował. Bez rezultatu. Odrobinę spuścił z tonu, dostał kilka zaproszeń na rozmowy, ale bez ciągu dalszego. Minął miesiąc, kolejny. Skurczyły się nasze oszczędności, a wydatki skurczyć się nie chciały. Na każdą uwagę dotyczącą oszczędzania (nie musimy, na Boga, kupować gorgonzoli i małży!) reagował tłumioną złością. Bo rzekomo w ten sposób wypominam mu bezrobocie.

Po ponad roku on wciąż jest bez pracy. Nie ma mowy, żeby wziął cokolwiek poniżej aspiracji. Rośnie frustracja i jego, i moja. Kłócimy się o drobiazgi, dochodzi do tego, że specjalnie opóźniam powrót do domu, żeby nie patrzeć, jak w kapciach i dresie siedzi przed TV. Na domiar złego zerwaliśmy kontakt z moimi rodzicami. Dlaczego? Bo próbowali nam pomóc i ojciec zaproponował mu pracę w swojej firmie. Ta propozycja była uwłaczająca dla mojego męża, nie będzie przecież pachołkiem teścia.

Co dalej? Nie mam wyjścia, muszę sobie radzić. Ktoś musi. Jestem teraz samcem, który chodzi na polowania, ale upolowaną zwierzynę musi jeszcze oprawić i ugotować. Mąż nie będzie brał się za gary, to takie niemęskie! Zresztą i tak nie umie gotować. Czasem myślę, że to nie jego wina, to kwestia wychowania. Podobno już jako trzylatek za nic nie chciał się bawić ze starszą o dwa lata siostrą. Bo to dziewczyna! A on jest chłopcem, mężczyzną, kimś wyjątkowym. Na każdym kroku to słyszał: od rodziców, dziadków. Nic więc dziwnego, że poczuł się jak ktoś wyjątkowy. Teraz, gdy stracił buławę – pensję i stanowisko – cierpi podwójnie. Nie zajmie się domem, bo to przynosi ujmę. Nie będzie niczego robił pod komendę żony, bo jeszcze większa ujma.

Partnerstwo zmieniło się w nieustanne gderanie

Zamieszkaliśmy razem, gdy tylko stać nas było na wynajęcie kawalerki. Od razu staraliśmy się ustalić reguły rządzące naszym związkiem. Miał być typowo partnerski. Dzielimy się po równo obowiązkami (nawet je spisaliśmy!). Wspieramy się w naszych aspiracjach zawodowych, a gdy osiągniemy finansową stabilizację, pomyślimy o dziecku. Zajmie się nim to z nas, które akurat będzie mogło pozwolić sobie na dłuższą przerwę w pracy.

Obydwojgu nam pasował ten nowoczesny, skandynawski model rodziny. Sprawdzał się doskonale, póki mniej więcej po równo pracowaliśmy i zarabialiśmy. Starałem się dotrzymać reguł, angażować w obowiązki domowe. Zwłaszcza że zaczęło mi się to podobać. Niestety, stało się to kosztem pracy. Odrzuciłem ciekawą propozycję, bo musiałbym siedzieć w korporacji po kilkanaście godzin dziennie. Pracuję na poczcie i nawet mi to pasuje: po 8 godzinach mogę iść do domu. Oczywiście, zarabiam dużo mniej niż moja partnerka i ona zaczyna mi to wypominać. Po kilka razy w miesiącu słyszę, że płaci nasze rachunki, że znów za dużo jedzenia kupiliśmy, że łatwo się do koszyka w supermarkecie wkłada, trudniej zarabia. Nie chcę odpowiadać na te docinki, ale zakupów już nie robię. Przestaliśmy też bywać u znajomych, jej koleżanki krzywo na mnie patrzą.

Kiedyś przypadkiem usłyszałem jej rozmowę z matką. Że nie może mi powiedzieć o redukcji etatów u niej w firmie, że była już na spotkaniu u dyrektora. Bo ja bym to źle zniósł, martwiłbym się, że straci pracę i co z nami będzie. Choć przez trzy lata sam nic nie zrobiłem, gniję w okienku, bo tak mi wygodnie.

Od tego czasu kłótnie między nami są częstsze. Ona nie widzi tego, że zawsze po pracy ma przygotowany obiad i posprzątane mieszkanie. Uważa, że nie doceniam tego, jak ona tyra, żeby było na czynsz. Gdera nieustannie, ja nie jestem gorszy. W jednym jesteśmy zgodni: chociaż właściwie wszystko szło tak, jak zaplanowaliśmy, inaczej wyobrażamy sobie nowoczesne partnerstwo. Kłopot polega na tym, że chyba żadne z nas nie wie, jak ono powinno wyglądać.