Dawno, dawno temu… Dzisiaj już mogę tak zacząć opowieść o tym, co spotkało mnie przed kilkoma laty. Ale wtedy byłam pewna, że nie ma żadnego „dalej”, bo dla mnie świat już się skończył. Wiem doskonale, że kiedy drzwi właśnie się zamykają, żadne słowa nie dodają otuchy, nikt nie przekona nas do wiary w to, że już gdzieś uchyla się jakieś okno, że jutro będzie lepsze, że jutro w ogóle będzie. Ale jest! Czas to nasz największy sprzymierzeniec, a kryzys bywa oczyszczającym prysznicem.

Byłam jego żoną jedenaście lat. Wydawało mi się, że jesteśmy zgranym duetem. Być może codzienność nie była nieprzerwanym świętem, ale uważałam, że to normalne. Kochałam Pawła i byłam przekonana, że jestem przez niego kochana. Owszem, czas wielkich uniesień mieliśmy za sobą, lecz przed sobą to, o czym w miłości zawsze marzyłam: stabilizację, poczucie bezpieczeństwa, spokój. Przecież znaliśmy się na wylot, ze swoimi wadami i słabościami włącznie. I nadal chcieliśmy być razem. Bo lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Bo nasz syn był naszym „mistrzem świata”,patrzenie na niego, znajdowanie w nim naszych cech, gestów i min było dla nas najprzyjemniejszym zajęciem. Dbanie o przyzwoity poziom życia już nie spędzało snu z powiek. Teraz mieliśmy tylko się cieszyć. Życiem, sobą, synem. Miałam wszystko. Tak myślałam. Byłam oddana i lojalna. Wierzyłam, że oddany i lojalny jest również mój mąż. Nie był. I to nie od wczoraj…
 
Ewelina: Życie skończyło się w jeden poranek. A ty potrzebujesz potem kilkuset kolejnych, aby zrozumieć, że nie straciłaś tak wiele, jak ci się wydawało.

Kiedy w pewien sobotni słoneczny poranek na naszym tarasie, zaraz po śniadaniu, Paweł powiedział, że odchodzi do niej i ich nienarodzonego jeszcze dziecka, urwał mi się film. „Ocknęłam się” po kilku dniach w mieszkaniu rodziców. Jedyne, co pamiętam z tamtego okresu, jedyne, co przebijało się od czasu do czasu do mojej świadomości, to smutny i pełen troski głos Stasia, mojego syna: „Mamusiu, kiedy wreszcie będziesz zdrowa?”.

Przez wiele miesięcy żyłam jak robot. Robiłam wyłącznie to, czego potrzebowało moje dziecko. Pewnie jak wiele niespodziewanie porzuconych żon powiem, że tylko ono trzymało mnie przy życiu. Ból mija z czasem. Z czasem coraz rzadziej wyjesz w poduszkę. Tak się po prostu dzieje. Dzieje samo. Niezależnie od tego, jak jesteś odporna na chęć powrotu do życia. Ja byłam bardzo odporna. Z perspektywy wiem, że chwilami celebrowałam w sobie tę porażkę i ból. Ale przeszło.

Najtrudniejszym zadaniem, największą próbą okazało się uwierzenie w to, że może mnie jeszcze spotkać coś dobrego. Zamknęłam się w sobie, chodziłam tylko do pracy, nawet z przyjaciółmi nie miałam ochoty się spotykać. Wychowam Stasia, a reszta? Reszta nie miała znaczenia. Leki na depresję, którą zdiagnozował u mnie lekarz, niby działały – pomogły wydostać się z dna, ale słońca jeszcze długo nie umiałam zobaczyć. Los uchylił jednak okno.

Janka, tatę Zosi, z którą zaprzyjaźnił się mój syn, poznałam w szkole. Odprowadzał córkę na lekcje raz w tygodniu. Podobno od pierwszego spotkania mnie podrywał. Być może – nie dostrzegałam tego, bo nie planowałam miłości. Konkretnie: nie planowałam już w ogóle „żyć dla siebie”. Janek w realizacji swoich planów okazał się jednak bardziej konsekwentny ode mnie.

Przed szczęściem broniłam się ponad rok. Wydawało mi się, że muszę go najpierw sprawdzić. Dzisiaj wiem, że to śmieszne. Opornie, ale każdego dnia, najpierw jakby wbrew własnej woli, zbliżałam się jednak do niego. Nie naciskał – to pomogło. Powoli zdejmował ze mnie kolejne warstwy strachu, a ja – otwierając się – zaczynałam mu ufać. Aż w końcu poczułam, że chcę spróbować, że jeszcze czegoś chcę od życia.

Zobacz także:

Dwa miesiące temu urodziłam córkę. Mieszkamy we czwórkę, a Zosia często do nas przyjeżdża. Dzisiaj mam to, o czym przy Pawle tylko marzyłam – poczucie bezpieczeństwa, stabilizację. Ilu gestów, oszustw, słów byłego męża nie chciałam widzieć i słyszeć, trzymając się kurczowo jego i wyobrażenia o naszym życiu? Wielu! Kochasz, potem tracisz miłość, rozpaczasz. Świat kończy się w jeden poranek, a ty potrzebujesz kilkuset kolejnych, aby zrozumieć, że nie straciłaś tak wiele, jak ci się wydawało. Tamten dzień był jak lodowaty prysznic. Trzęsiesz się, masz dreszcze, nie jest przyjemnie. Ale z łazienki wychodzisz oczyszczona.
 
Iza: Najtrudniejsze doświadczenie w życiu dorzuciło mi coś w bonusie. Na to „coś” czekałam od zawsze.

Wiem, jak to brzmi. Wiele razy słyszałam: każdy tak mówi – choroba zmienia wszystko, bo zaczyna się doceniać każdą chwilę. Banał. Ale naprawdę tak jest. Nie oszalałam – rak naznacza, obciążona będę już na zawsze. Strach pozostaje, nawet kiedy kolejne wyniki badań wskazują, że choroba została pokonana. Nie powiem, że cieszę się z tego, co mnie spotkało, ale po kilku miesiącach walki coś przestawia się w głowie. Z chorobą przyszło to, nad czym bezskutecznie próbowałam pracować.

Miałam wiele. Męża – przyjaciela, kochanka, bratnią duszę. Grupę fajnych znajomych. Ładne mieszkanie. Przyjemne wakacje. Pracę, którą lubię, która mi „wychodzi”, za którą całkiem dobrze płacili. I jeden problem – nie umiałam się z tego cieszyć. W głowie utkwiła mi pewna scena: siedzimy z mężem na balkonie domu, w którym spędzaliśmy wtedy urlop. Hiszpania, lazurowe niebo, gorące słońce, żadnych obowiązków. Ani rzeczywistych, ani aktualnych kłopotów. A w mojej głowie gonitwa: „Co dzieje się u mnie w pracy?”, „Czy moja siostra dogada się ze swoim facetem?”, „Czy Tomka nie zwolnią, bo zmienia się jego szef?”. Nigdy nie umiałam żyć chwilą, być „tu i teraz”. Całe życie na coś czekałam. Albo do czegoś wracałam. Wspominałam albo planowałam. Nigdzie mnie nie było. Czułam się strasznie, kiedy mój mąż w przyjemnych okolicznościach mówił do mnie: „Zatrzymaj się na chwilę”. Po powrocie z tamtych wakacji w desperacji zapisałam się na idiotyczny na kurs „Bądź tu i teraz”. Żadnego skutku. Pomyślałam: to charakter, nie zmienię się. Ale zmiana przyszła sama. W najmniej oczekiwany sposób.

Takiej chwili nie zapomina się do końca życia. To były rutynowe badania. Morfologia. Nawet zapomniałam o odebraniu wyników w terminie. Następnego dnia zadzwoniła moja lekarka. Znamy się od jakiegoś czasu. Spokojnie poprosiła, żebym przyjechała.

Spodziewałam się czegoś poważnego. I rzeczywiście czekało na mnie coś poważnego. Kolejne badania potwierdziły przypuszczenia lekarza – białaczka. Podobno miałam dużo szczęścia, bo dawca znalazł się błyskawicznie. Szczęścia… Powiem tylko tyle – fizyczne dolegliwości to nic w porównaniu z tym, co działo się w mojej głowie. Nie wiem, czy można bać się bardziej. Z tym strachem, niezależnie jak wiele jest dookoła ciebie bliskich, jesteś sama. Nagle uświadamiasz sobie, że… być może powinnaś zabrać się za formalności, kogoś przeprosić, z kimś coś wyjaśnić. Ostatnia szansa. Nie możesz uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Przecież wiem, że ludzie chorują. Każdego dnia. Chorują i umierają. Ale nie wierzysz, że to może spotkać też ciebie. Może.

Czas choroby to dla mnie czas przejścia między starym a nowym życiem. Nie ma ciągłości. Choroba przewróciła wszystko do góry nogami. Stworzyła innego człowieka. Nie chcę używać górnolotnych słów, patos nigdy do mnie nie przemawiał, ale jakość mojego życia jest teraz nieporównywalna z tym, co było wcześniej. To nie są bzdury – kolory są bardziej wyraźne, smaki mocniejsze, zapachy bardziej intensywne. Czuję, że jestem. Wiem, czego nie chcę stracić. Wiem, jak bardzo chcę żyć. Patrzę na męża, który przy kuchennym blacie przygotowuje obiad, i „zawieszam się”. Nie trzeba mi wierzyć, ale… nauczyłam się być szczęśliwa. Najtrudniejsze doświadczenie w życiu dorzuciło mi coś w bonusie. Na to „coś” czekałam od zawsze.
 
Marta: Nie wiedziałam nawet, co zrobić z tym jednym popołudniem. Była 14… O 14 zawalił się mój świat.

Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że swoje życie w 90 proc. poświęciłam pracy, firmie. Nigdy nie marzyłam o spektakularnej karierze, ale taki mam charakter – kiedy w coś się zaangażuję, nie znam umiaru. Szef wykorzystywał to przez lata. Kosztem mojego życia osobistego rozwijaliśmy firmę. Od trzyosobowej, nikomu nieznanej agencji reklamowej doszliśmy daleko. Kilkunastu pracowników, eleganckie biuro w najbardziej reprezentacyjnej części miasta. Lista klientów godna pozazdroszczenia. W przeliczeniu na moje poświęcenie – sześć lat pracy bez wytchnienia. Po kilkanaście godzin dziennie, często w weekendy.

Przez te wszystkie lata dwa urlopy, jeden na wyraźne polecenie zaprzyjaźnionego lekarza. Palma, a pod palmą ja z laptopem i wyrzutami sumienia, że nie jestem „na miejscu”. Żyć nie umierać! Do bilansu strat mogę doliczyć jeszcze bezsenność, której nabawiłam się przez ten stres, zaniedbane przyjaźnie i… Michała. Zostawił mnie po pół roku. Na do widzenia wyliczył, ile czasu spędziliśmy razem. Niewiele.

Ciągle powtarzałam sobie, że jeszcze chwila, a potem będę już tylko czerpać profity. Zwolnię. Kiedy wstawałam rano bez sił, powtarzałam sobie: „Przecież to mój żywioł!”. Profitów nie zdążyłam jednak zobaczyć. Szef zwolnił mnie kilka miesięcy po tym, jak się zakochał. Jego narzeczona, dla której kompletnie stracił głowę, nie przepadała za mną. Dostałam solidną odprawę i zapewnienie, jak bardzo owocna była nasza współpraca. „Nareszcie odpoczniesz” – usłyszałam w ramach pocieszenia. Z biura wyszłam z dużym kartonem, usiadłam na krawężniku i nie miałam pojęcia, co dalej. Ja nie wiedziałam nawet, co zrobić z tym jednym popołudniem. Była 14… O 14 zawalił się mój świat.

Stawanie na nogach to długi proces. Pierwszym wstrząsem było pytanie mojej przyjaciółki: „A czy ty w ogóle lubiłaś tę pracę? Przecież skończyłaś pedagogikę i zawsze chciałaś pracować z dziećmi. W tej agencji znalazłaś się przypadkiem i utonęłaś na lata”. Anka miała rację. Nigdy nie zastanawiałam się, czy ta praca mnie kręci. Pracowałam. Byłam dobra, a jak coś dobrze idzie, wsiąkasz w to. Musiałam przyznać sama przed sobą, że tamte lata były bezrefleksyjne. A to, jak potraktował mnie szef – perfidne. Po kilku miesiącach dojrzałam do tego, aby powiedzieć mu to w twarz. To był mój pierwszy krok. I muszę przyznać – przyjemny.

Miałam pieniądze na życie, ale za namową przyjaciółki, z którą po latach mojej „nieobecności” zaprzyjaźniłam się od nowa, zatrudniłam się w przedszkolu koleżanki. Dzieciaki krok po kroku uczyły mnie na nowo bycia uśmiechniętą, rozluźnioną kobietą, a nie robotem-pracoholikiem. Powoli wracałam do normalnego życia. Przyjaciółka zrobiła dla mnie coś jeszcze – zaaranżowała „przypadkowe” spotkanie z Michałem. Nie wiem, czy coś z tego będzie, ale umówiliśmy się na kolację. O 19! W starym życiu o 19 siedziałam przy biurku. Gdyby szef mnie nie wyrzucił, nigdy nie pomyślałabym, że… nie przepadam za tą pracą.