Cóż, to tylko dzieci

Rodzice Emilki (ma 4 i pół roku) i Oskara (2 i pół), Julita i Piotr Lewandowscy, o zbuntowanym dwulatku wiedzą prawie wszystko. W czasie zakupów, gdy coś nie idzie po jego myśli, Oskar płacze, rzuca się na ziemię, kopie i próbuje bić rodziców lub siostrę. Potrafi położyć się w kałuży na parkingu albo nie chce wysiąść z samochodu, bo nie odpowiada mu sklep, do którego jadą. – Emilka w jego wieku była grzeczniejsza. Jej można było wytłumaczyć, że coś jest np. za drogie. I nie złościła się tak bardzo, raczej tylko płakała – wspomina Julita.

Rodzice używają wielu forteli, by nie dopuścić do konfliktów z Oskarem. Czasem objeżdżają niebezpieczne rewiry (np. regały z zabawkami), starają się odwracać jego uwagę od rzeczy, na które ma szczególną ochotę. Julita przytula go i próbuje mu tłumaczyć, dlaczego nie mogą czegoś kupić. Gdy chłopiec przysparza zbyt wielu kłopotów, zdarza się, że jedno z rodziców kończy zakupy, a drugie wędruje z synem do auta.

Czasami, gdy puszczały im nerwy, były też klapsy. Rodzice mają jednak wrażenie, że na zakupach rządzi Oskar, starają się więc robić je bez niego. – Najczęściej kupuję to, co Oskar chce, bo zależy mi, żeby szybko zrobić zakupy – przyznaje Julita. – Piotr jest bardziej stanowczy. Kiedy mały robi sceny, stara się nie zwracać na to uwagi – dodaje. –

Krytykowaliśmy takie zachowanie innych dzieci w sklepie, dopóki nie poczuliśmy tego na własnej skórze – opowiada Piotr. Julita nie jest jednak przekonana, że rodzice powinni mocno ograniczać zakupy dla swych pociech. – Jeśli mogę im coś kupić, kupuję – mówi. – Przecież to tylko dzieci! Gdy my byliśmy mali, też wszystko chcieliśmy mieć. Tylko, że wtedy nie było tak wielu rzeczy na półkach – tłumaczy.

Z żelazną konsekwencją

Ania i Mariusz Sprutta, rodzice 4-letniej Emilki i 11-miesięcznej Paulinki wspominają, że najtrudniejszy czas na robienie zakupów z ich starszą córką przypadł na krótko przed jej pójściem do przedszkola, czyli gdy miała około 3 lat. Brała wtedy z półek wiele rzeczy, a najwięcej pokus czyhało przy kasach. Ania wspomina, że ten okres nie trwał jednak długo. – Ignorowałam jej płacz. Mała dawała za wygraną, gdy widziała, że nic nie wskóra takim zachowaniem – wspomina.

Tłumaczyła wprawdzie córce, dlaczego jej czegoś nie kupuje, ale starała się też nie wdawać w zbyt długie dyskusje. Zauważyła, że rozmowy tylko przedłużają płacz i wywołują bardziej histeryczne reakcje małej. Tak często kończyło się całe zajście. Po jakimś czasie Emilka zrozumiała jednak, że ani płacz ani zamęczanie rodziców prośbami, nie odnoszą skutku. – Czasami, chociaż rzadko, pozwalałam, by Emilka sobie coś wybrała. Były to jednak rzeczy drobne, a ich kupno uzasadnione. Wyjaśniałam wtedy córce, że zgodziłam się na zakupy, ponieważ np. od dawna czegoś takiego nie kupowałam, albo że była grzeczna i chciałam jej sprawić przyjemność – wspomina Ania.

Gdy Emilka częściej chciała wybierać sama rzeczy, na które ma ochotę, jej mama starała się to ograniczać. Z początku wymagało to sporo cierpliwości. Rzadko puszczały jej nerwy, ale zdarzało się, że podnosiła głos albo mówiła „nie, bo nie!”. Wtedy czuła jednak, że poniosła porażkę. Natomiast nigdy nie przejmowała się tym, co ludzie w sklepie pomyślą na temat takiego zajścia. Wyrzucała to ze świadomości, bo wiedziała, że najważniejsze jest dla niej właściwe rozwiązanie problemu. – W wychowaniu trzymam się żelaznej konsekwencji. Dzieci potrzebują jasnych reguł, co im wolno, czego nie. To im i nam ułatwia życie – zapewnia Ania.

Zobacz także:

Miękkie matczyne serce

Zuzia, obecnie 4-letnia, najbardziej dała się we znaki rodzicom, Kasi i Arturowi Marczyńskim, gdy miała 2 lata. Podczas zakupów wkładała do koszyka to, co chciała. Wymuszała zakupy płaczem i krzykami: „Kup mi to, kup mi tamto! Ja to zabieram!”. Trzymała się kurczowo regału z upatrzonym „łupem” (od którego nie dawała się oderwać) i urządzała histerię. Nie słuchała tłumaczeń, że mama nie ma pieniędzy. –

Najczęściej kończyło się tym, że coś jej jednak kupowałam. Ulegałam dla świętego spokoju. Mała była wtedy zadowolona, a ja, no cóż, znacznie mniej – wspomina Kasia.

Później zaczęli z mężem stosować metodę uników. „Dobrze, kupimy ci to” – mówili i wkładali produkt do koszyka. A potem, gdy już stali przed kasą, Artur odnosił tę rzecz na półkę. Zuzia zajęta czymś innym, zapominała o swojej wcześniejszej zachciance. – Ten dobry sposób, sprawdza się do dziś – zapewnia Kasia. – Tyle tylko, że teraz córka potrafi mi już to wypomnieć. Przy wypakowaniu zakupów w domu, wypomina: „Mamo, oszukałaś mnie. Dlaczego mi tego nie kupiłaś?”.

Zdarzyło się także, że Zuzia schowała do koszyka coś, czego jej mama nie zauważyła i dopiero brzęczenie przy bramce demaskowało zakup małej klientki. Bywało tak, że z powodu złego zachowania córeczki Kasia wychodziła z nią ze sklepu przed czasem. Mama Zuzi pamięta też kilka takich sytuacji, które zakończyły się klapsem. – Kiedyś mała zupełnie wyprowadziła mnie z równowagi – wspomina. – Wtedy jakiś mężczyzna w sklepie zwrócił mi uwagę, że dzieci się nie bije. Kasi trudno było znieść, że ktoś wtrąca się w jej sprawy, bo z boku wszystko wydaje się prostsze, niż jest naprawdę. Podczas takich sklepowych scen wstydzi się. Podejrzewa, że obserwujący ją ludzie oceniają, że źle wychowuje dziecko, skoro jest tak rozpuszczone. – Wszystko dlatego, że mam za miękkie serce. Sama o tym wiem – podsumowuje.