Przez wiele lat pracowałam w Europie w zarządach dużych firm. Gdy tylko mogłam, uciekałam zza biurka na wieś, stres odreagowywałam w stajni z końmi, chodziłam w góry, szukałam miejsca dla siebie. Marzyłam, że gdy je znajdę, otworzę tam swój własny hotelik, pensjonat, może ośrodek jeździecki.

Pewnego roku, gdy miałam dłuższy urlop, wybrałam się na wyprawę do Wenezueli zobaczyć wodospad Salto Angel, wejść na górę Roraime, która wznosi się prawie trzy tysiące metrów ponad prastarym płaskowyżem na granicy Wenezueli, Gujany i Brazylii. To bezkresna przestrzeń trawiastych wzgórz, kraina wodospadów i najstarszych gór stołowych na Ziemi. Ze skalnej półki po drodze na Roraime zobaczyłam prawdziwy zaginiony świat, który mnie pochłonął. Dosłownie. Po roku wróciłam tam, by sprobować innego życia na ziemi Indian. Podczas jednego z pierwszych pobytów w Ameryce Południowej poznałam Sergia. Pracował wtedy jako nasz kierowca i przewodnik. Wspaniały, ciepły i mądry człowiek. Kupił moje serce, tak jak kupiła je Roraima. Dziś jesteśmy małżeństwem, pół roku spędzamy w Polsce, druga połowę w Wenezueli. Tam mieszkamy w parku narodowym Canaima, w regionie Gran Sabany, niedaleko granicy z Brazylia, gdzie prawie nie ma cywilizacji, jedynie sawanna, wodospady, dżungla, wioski indiańskie i ludzie, którzy żyją w rytmie salsy i marengue.

Postanowiliśmy kupić ecolodge, tradycyjna wenezuelska hacjende, przepięknie położoną na górskich stopniach. Najwyższe piętro to las deszczowy. Niżej, na jego obrzeżu, rosną kakaowce i kawa. U stóp – budynki ukryte wśród bujnych, kwitnących przez cały rok drzew i krzewów. Bugenwille we wszystkich możliwych kolorach, białe jaśminowce, różowe azalie. Na plantacji kakao i roślin tropikalnych dojrzałe, słodkie owoce można zrywać prosto z drzewa. Podglądać małpy i papugi, i wielkie dzioby tukanów, które wyglądają, jakby były zawsze zdziwione. Wenezuela udało mi się zarazić moich przyjaciół z Polski. Wracali tu, chcieli poznać jej prawdziwą urodę. Ale trafiali na reklamowane, masowe wycieczki, „zaliczali” jedynie obrzeża parków narodowych. Za spore pieniądze dostawali niewiele wartą pigułkę. Zaczęliśmy więc ruszać na wyprawy wraz z nimi. Wspólnie uczyliśmy się dżungli. I tak zostało.

Dziś na co dzień zajmujemy sie organizacja wypraw. Choć trasy się powtarzają, każda jest inna, niezwykła. Wybierzmy się wspólnie na jedna z nich. Wenezuela nie żyje z turystyki, lecz z ropy naftowej, nie ma tu tłumu przyjezdnych. Każdy gość czuje się więc wyjątkowo. Ale jest i druga strona medalu: brak solidnej bazy turystycznej, dobrych hoteli, sprawnego transportu. Trzeba więc nastawić się na przemierzanie bezdroży dżipami lub łodzią, noclegi w dżungli, w hamakach, pod gołym niebem. Gotowi na takie wyzwanie? W takim razie ruszamy.

W pierwszej kolejności i absolutnie obowiązkowo jedziemy do delty Orinoko. Soczyście zielony las deszczowy wygląda z lotu ptaka jak skrawek ziemi gęsto pocięty kanałami rzek, mozaika wysp i wody. Chaty na palach, kryte strzecha z liści palmy, przycupnęły tuż nad brzegiem. To nie skansen, lecz prawdziwe domy mieszkających tu Indian Warao. Płyniemy niewielka łodzią motorowa, po dwóch godzinach zbliżamy się do tropikalnego obozu na skraju deszczowego lasu. Noc spędzimy w domkach na palach – podobnych do tych indiańskich. Dzień powoli się kończy, trwa koncert natury. Słychać trele i wrzaski niezliczonej ilości ptaków. Z łodzi obserwujemy słońce, które „wpada” do rzeki. W tym miejscu papugi zbierają się na nocleg. Jest ich niewiarygodnie dużo, zlatują ze wszystkich stron, wydaje się, że są wszędzie. Szmaragdowa zieleń staje się granatowa, pora na sen. Cieniutkie ściany chatek to od połowy wysokości jedynie moskitiera. Nie odgradza nas od lasu, a jedynie od natarczywych komarów. Po zmroku las, który jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, nadal żyje i gra, jawa przeplata się ze snem. Takiej nocy nie zapomina się przez całe życie.

Następnego dnia czeka nas krótka lekcja przetrwania wśród dzikiej przyrody, torowanie maczetami przejścia przez ścianę zieleni, łowienie piranii. Jeśli komuś mało wrażeń, może zażyć kąpieli na środku Orinoko. Płyniemy dalej łodzią, wąskimi, gęstymi od roślin kanałami rzecznymi. Wśród drzew przemykają małpy, przyglądają się nam i po chwili zajmują swoimi sprawami. Wypatrujemy iguan, które nieruchomieją na pniach, a z gałęzi, skrzecząc, zrywa się ara. Jednak po chwili robi się zupełnie cicho, powietrze jakby zamiera. W tej ciszy, bez dźwięków i bez wiatru, tuż przed moimi oczami zatrzymuje się w locie koliber. Wydaje się, jakby był nieruchomy, ale jego skrzydełka pracują bardzo szybko. Patrzymy na siebie dobrą chwilę. Według Indian kolibry to małe duszki, które przynoszą dobre wiadomości. W brązowozielonej wodzie majaczy obły, ciemny kształt. Następny, jeszcze jeden. Mamy szczęście: naszej łodzi towarzyszą delfiny rzeczne toninas. Nazajutrz wynurzymy się z dusznej dżungli.

Kolejne dni to odmiana: przestrzeń, góry, rozległe widoki i wiatr. Jedziemy do Caripe – górzystej, rolniczej krainy. Łódź zamieniamy na samochód terenowy i wspinamy się nim spiralami górskimi, wśród lasów chmurowych. Mijamy pola, plantacje kawy i kakao. W sezonie rolnicy suszą ziarna kakaowca wprost na gorącym asfalcie. W Caripe atrakcją jest najdłuższa wenezuelska jaskinia. Korytarz skalny ma 12 km głębokości. Turyści mogą przejść jedynie tysiąc metrów, ale nawet ten niewielki odcinek robi wrażenie. Gnieżdżą się tutaj nocne ptaki guacharo. To osobliwość, nigdzie indziej na świecie nie można ich spotkać. Dziś zmrok zapada jakby szybciej niż zwykle. Słyszymy szum, który narasta i zmienia się w głuche dudnienie. Po chwili możemy już odróżnić w tych dźwiękach łopot skrzydeł i gardłowe krzyki przyprawiające o ciarki na plecach. Nad naszymi głowami przelatuje czarna chmura, tysiące ptaków guacharo w tym samym momencie wyfruwają z jaskini, lecąc na żer.

Zobacz także:

Prawdziwa duma Wenezueli to najwyższy wodospad świata Salto Angel. Woda spada z wysokości tysiąca metrów, prawie 20 razy większej niż wysokość Niagary. Trudno sobie wyobrazić jego ogrom, jeśli się go nie zobaczy z bliska. A jeszcze lepiej z góry. Na lotnisku w Ciudad Bolivar czeka na nas awionetka. Tak, tym maleństwem wzniesiemy się setki metrów nad ziemię, polecimy ponad laguną w parku narodowym Canaima. Kto pamięta film „Misja” z Robertem De Niro, w uszach, poza warkotem silnika i szumem wody, będzie miał dźwięki muzyki Ennia Morricone. Awionetka startuje, pilot uspokaja uśmiechem, zaczynamy lot widokowy nad wodospadem. Pod nami wstążki rzek przecinają dżunglę, płaski szczyty góry Auyan wyłania się znad obłoków. Jest ogromny, jego powierzchnia dorównuje powierzchni wyspy Margarita. Z pionowych ścian w kaskadach zieleni stacza się Salto Angel. Widok obezwładnia. Samolot zniża się, a ja mam wrażenie, że maleńką muszką lecimy w kanion diabła. Awionetka siada na prowizorycznym lotnisku. Idziemy do laguny Canaimy i wpadających do niej wodospadów.

Następnego dnia przeprawiamy się łodzią pod Salto Angel. Wsiadamy do łupinki z silnikiem. Zaczynamy spływ do obozu położonego na skraju dżungli. W porze suchej to przeprawa najprawdziwsza, czasem trzeba wskakiwać do rzeki i pchać łódź. Czółno chwieje się i tańczy albo wpada na konary drzew. Od czasu do czau, gdy zieleń się rozstępuje, widzimy go: Salto Angel czeka na nas. Tego dnia jeszcze go nie dotkniemy. Ale nagroda warta jest takiego wysiłku: dziewicza laguna Canaimy. Do obozu docieramy późnym popołudniem, na skraju dżungli przygotowujemy się do noclegu w hamakach. Pod gołym niebem, bez osłony chat. Ale tym razem zasypiamy szybko i twardo. Rano czeka nas wędrówka przez dżunglę, a dalej stromo pod górę do punktu widokowego na Salto Angel. A potem w dół, do stóp wodospadu, przechodzimy pod wodną kurtyną.

Kiedy docieramy do laguny, z rozkoszą zanurzamy się w naturalnym basenie, bierzemy prysznic pod skałami. Spada na nas milion srebrzystych kropli. Obmywa mnie krystalicznie czysta woda, mam wrażenie, że to dobra, szczęśliwa energia. Opalam się na rozgrzanych kamieniach, odpoczywam na piaszczystej plaży. Jestem na nieustających wakacjach. A może w raju?

Na koniec wyprawy, dla wytchnienia, lecimy na Margaritę, wyspę u wybrzeży Wenezueli. Najbardziej chyba znana jest z pereł. I rzeczywiście, można je tu kupić bardzo tanio i niemal na każdym kroku. Odpoczywamy na mojej ulubionej Playa El Agua. To najdłuższa i najszersza plaża wyspy, ocieniona palmowym gajem. Można poćwiczyć hiszpański, rozmawiając z handlarzami, którzy sprzedają ostrygi, ubrania, pamiątki. W restauracji przy plaży zjeść świeżutkie owoce morza i ryby. Posmakować drinków: caipirinhi i cuba libre przygotowanej na bazie smacznego ciemnego rumu. Spróbować pysznych soków owocowych. Wenezuelczycy robią je dosłownie ze wszystkiego: arbuzów, moreli, nawet truskawek. Najbardziej egzotyczne przyrządza się z owoców guayaba. Najlepsza kawa serwowana jest w lokalnej panaderii – połączeniu kawiarni ze sklepem spożywczym. W tradycyjnej restauracji typu arepera warto spróbować doskonałego dania regionalnego: to rodzaj placka kukurydzianego grillowanego lub smażonego z farszem z owoców morza, wołowiny lub sera typu mozzarella.

W lagunie La Restinga można popływać łodzią i przyjrzeć się z bliska rozgwiazdom i konikom morskim, które w płytkiej wodzie widać jak na dłoni. Albo wybrać się do delfinarium, muzeum morskiego, potańczyć do rana w nadmorskiej knajpce. Po prostu – cieszyć się życiem. Na wyspie jest sporo polskich akcentów. Do niedawna właścicielem baru „Na Zdrowie” na Playa El Agua był Polak. W supermarketach można kupić koperek i ogórki konserwowe „tipo polaco”. Cóż, nie jestem jedyną Polką, która zachwyciła się skarbami Wenezueli i spędza tu połowę każdego roku. Teraz już wiecie, dlaczego.