Ma 71 lat. Pracuje od 50. Mieszka w MARRAKESZU. Przez lata regularnie podróżował do Japonii. Wystawa jego zdjęć, także tych inspirowanych ORIENTEM, niedawno odbyła się w Paryżu.

Zaczynałeś w „Vogue’u”. Jak trafiłes do redakcji?

Serge Lutens: Mając 20 lat, robiłem sporo zdjęć. Gdy pokazałem je w „Vogue’u”, wszyscy byli pod wrażeniem, ale musiałem dostać akceptacje samej naczelnej Edmonde Charles-Roux. Cały dzień czekałem na nią, aż zadzwonili, że będę pracował przy świątecznym numerze.

Chciałeś być fotografem?

Serge Lutens: Byłem multizadaniowcem. Robiłem fryzury, make-up. Dzwonili też w nagłych wypadkach: „Halo? Idzie do ciebie Sophia Loren. Szybko, zrób coś”. I miałem stworzyć coś niezwykłego. Ciąłem papier, brałem metalowe elementy i tworzyłem biżuterię. Wtedy nie istniał zawód stylisty. Pracowałem jako asystent z wielkimi fotografami, jak Richard Avedon, Bob Richardson i Irving Penn.

Później zostałeś makijażystą domu mody Christian Dior.

Serge Lutens: Dior poprosił mnie o stworzenie makijażu. W tamtym czasie mieli zaledwie kilka pomadek. Kiedy pierwszy raz wszedłem do jego domu, czułem się jak w geriatryku (śmiech). Nie podobało mi się środowisko, w jakim się znalazłem. Nigdy nie pracowałem tez z kolorami, ale od razu poprosiłem ich, żeby dali mi całą paletę i pozwolili je zmiksować. Robiłem to w mojej kuchni, używając do tego naczynia do fondue.

Zobacz także:

Później pracowałeś dla Shiseido i YSL. Aż w końcu stworzyłeś własną markę. Dlaczego?

Serge Lutens: Chciałem ruszyć naprzód. I miałem dosyć tego marketingu. Bo tak naprawdę chodzi o obrazy, które masz w głowie. W moim nowym zapachu „La Fille de Berlin” jest to obraz wolności. Niemiec, które zostały całkowicie zniszczone. W 1920. r Berlin był synonimem kreatywności. Z drugiej strony przywodzi na myśl wojnę, dyktaturę, terror.