Lewis Carroll
Ilustracje: sir John Tenniel
Przekład: Bogumiła Kaniewska
Stron 372
Wydawnictwo Vesper
Oprawa twarda
Cena detaliczna: 45,90 zł

O książce:

Pierwszy polski przekład utworu Lewisa Carrolla ukazał się w roku 1910, czterdzieści pięć lat po wydaniu angielskiego oryginału. Przez następnych sto lat pokusie przełożenia Alicji na język polski uległo ośmiu tłumaczy, w tym tak wybitni jak Antoni Marianowicz, Maciej Słomczyński i Robert Stiller. A wszystko to dlatego, że jest to książka niezwykła: zabawnie poważna, filozoficzna jak poezja, absurdalnie logiczna, czułostkowa i kpiarska, prosta i wieloznaczna, pisana z myślą o dzieciach, lecz fascynująca i dla dorosłych. Obie części przygód Alicji można (i trzeba) czytać wielokrotnie! Oto pojawia się nowe jej tłumaczenie, odkrywające kolejne sekrety tekstu, który nigdy, do końca, odczytać się nie pozwoli. Świat stworzony przez Lewisa Carrolla, fotografika i pisarza, pastora i matematyka, wiktoriańskiego konserwatysty o duszy wiecznego dziecka pozostanie na zawsze rebusem, zagadką, tajemnicą…
 

Fragment książki:

– Ciekawiejsze, coraz ciekawiejsze! – zawołała Alicja (była tak zaskoczona, że na chwilę zapomniała o za­sadach gramatyki). – Jestem naprawdę składana jak największy teleskop świata! Żegnajcie buciki! – (bo kiedy popatrzyła w dół na swoje stopy, znajdowały się one tak daleko, że niemal zupełnie straciła je z oczu). – Och, mo­je biedne małe nóżki… Zastanawiam się, kto teraz będzie wkładał na was buciki i skarpetki, moje kochane? Bo ja na pewno już nie dam sobie z tym rady! Będę za daleko, żeby zawracać sobie wami głowę; musicie radzić sobie same. – „Powinnam być jednak dla nich milsza – pomyślała Alicja – bo jeszcze nie pójdą tam, dokąd będę chciała! Wiem, co zrobię: co roku na Boże Narodzenie podaruję im nowe buty”.

I od razu zaczęła układać sobie w głowie cały plan: „Będę musia­ła nadać je przez posłańca – myślała sobie. – To musi być szalenie zabawne: wysyłać paczkę z prezentem dla własnej stopy. A jak dzi­wacznie będzie wyglądał adres:

Zobacz także:

Sz. Pani

Prawa stopa Alicji

Dywanik

Przy kracie kominka

(Z serdecznymi pozdrowieniami od Alicji).

Oj, ale też bzdury plotę!”.

Chwilę później uderzyła głową o sufit przedpokoju – nic dziwnego, miała już prawie dziewięć stóp wzrostu – i nie namyślając się wiele, chwyciła złoty kluczyk i pobiegła do drzwi prowadzących do ogrodu.

Biedna Alicja! Teraz jedyne, co mogła zrobić, to położyć się na podłodze na boku i patrzeć na ogród jednym okiem, bo wejście do środka było zupełnie niemożliwe: usiadła więc i znów się rozpłakała.

– Powinnaś się wstydzić – powiedziała Alicja – taka duża dziewczynka jak ty – (była to naprawdę słuszna uwaga) – nie po­winna tyle płakać! Powtarzam ci: w tej chwili proszę przestać pła­kać! – Ale nie przestawała: płakała i płakała, roniąc ogromne stru­mienie łez, które spływały i spływały w dół, aż w końcu otoczyło ją łzawe jeziorko, głębokie na cztery cale i zajmujące niemal połowę przedpokoju.

Po pewnej chwili Alicja usłyszała gdzieś w oddali tupot czy­ichś kroków, więc w pośpiechu wytarła łzy, żeby zobaczyć, kto nad­chodzi. Oto wracał Biały Królik, przepięknie wystrojony, trzyma­jąc w jednej łapce parę białych, mięciutkich skórzanych rękawiczek, a w drugiej duży wachlarz. Przebierał nogami w wielkim pośpiechu, mrucząc po drodze sam do siebie:

– Och! Księżna, Księżna! Och! Jak strasznie będzie się gniewać, jeśli każę jej na siebie czekać!

Alicję ogarnęła taka desperacja, że gotowa była zwrócić się o pomoc do każdego; kiedy zatem Królik znalazł się w pobliżu, odezwała się nieśmiało cichutkim głosikiem:

– Najmocniej pana przepraszam, czy…

Królik aż podskoczył z przerażenia, wypuścił z łapek białe rękawiczki i wachlarz, a potem przepadł w ciemnościach, uciekając, ile sił w nogach.

Alicja podniosła wachlarz i rękawiczki ze skórki i – ponieważ w przedpokoju było bardzo gorąco – zaczęła się wachlować, prowa­dząc przy tym rozmowę z samą sobą:

– No tak, tak! Jak dziwaczne zdarzenia mnie dziś spotykają! A wczoraj wszystko było jak zawsze. Ciekawe, czy to może ja zmie­niłam się przez noc? Zastanówmy się: czy kiedy wstałam rano, by­łam taka sama jak zwykle? Bo wydaje mi się, że czułam się chyba troszkę inaczej. Ale jeżeli nie jestem tą samą Alicją, to muszę dowie­dzieć się, kim właściwie jestem? Och, to dopiero trudna zgadywan­ka! – I zaczęła wymieniać w myślach wszystkie znane sobie dzieci w tym samym wieku co ona, żeby sprawdzić, czy nie została przy­padkiem zamieniona w któreś z nich.

– Na pewno nie jestem Adą – oświadczyła – bo Ada ma długie, kręcone włosy, a moje wcale się nie kręcą. Z pewnością nie jestem też Mable, bo bardzo dużo wiem, a ona, ach!, ona jest raczej głu­piutka! Poza tym ONA to ona, a ja to JA i… och, strasznie trudna ta zgadywanka! Sprawdzę, czy ciągle wiem to wszystko, co dotych­czas wiedziałam. No to zaczynamy: cztery razy pięć to dwanaście, a cztery razy sześć – trzynaście, a cztery razy siedem daje – o Bo­że! – w ten sposób nigdy nie dojdę do dwudziestu. Ale tabliczka mnożenia właściwie się nie liczy, lepiej sprawdzę, czy umiem geo­grafię. Londyn jest stolicą Paryża, a Paryż stolicą Rzymu, a Rzym – zaraz… zaraz… jestem pewna, że wszystko MÓWIĘ ŹLE! Musia­łam się zmienić w Mable! Sprawdzę, czy potrafię powiedzieć Jak ślicznie… – Wyprostowała się, splotła ręce na fartuszku jak zawsze, kiedy odpowiadała na lekcji, i zaczęła recytować, ale jej schrypnię­ty głos brzmiał całkiem obco, a słowa układały się w zupełnie inny wierszyk:

Jak ślicznie, krokodylku mały,

Wyprężasz w słońcu ogon cały,

Nad Nilem łusek blask wspaniały

Obrazek tworzy doskonały.

Jakże radośnie się uśmiechasz,

Jak czule pazurkami głaszczesz

I grzecznie witasz już z daleka

Rybkę, co wpada w Twoją paszczę!

– Jestem pewna, że pomyliłam słowa – powiedziała strapiona Alicja, a jej oczy zaczęły znowu napełniać się łzami. – Wygląda na to, że jednak jestem teraz Mable i będę musiała mieszkać w tym jej brzydkim małym domu bez żadnych zabawek i – och! – będę się musiała bardzo dużo uczyć! Nic z tego: postanowiłam, że jeżeli je­stem Mabel, to zostaję tu, na dole! I nawet jak przyjdą, wsadzą tu głowy i będą wołać: „Wyjdź do nas, kochanie, wróć!”, to ja tylko na nich popatrzę i zapytam: „A kim ja jestem? Powiedzcie mi naj­pierw, kim jestem. Jeżeli mi się spodoba to, kim mam być, to wyjdę, ale jeśli mi się nie spodoba, to zostanę tutaj”. Ale, och, niestety… – Alicja rozpłakała się nagle rzewnymi łzami – …tak bardzo bym chciała, żeby WŁOŻYLI tu głowy! Nie chcę już dłużej być ZU­PEŁNIE sama!

A kiedy to powiedziała, spojrzała na swoje dłonie i ze zdumie­niem stwierdziła, że gdy tak rozmawiała sama ze sobą, wsunęła na rękę jedną z dwóch malutkich bielusieńkich rękawiczek Królika.

„Jak mi się to UDAŁO? – pomyślała. – Chyba znowu zmala­łam”. Wstała, podeszła do stołu, żeby się przy nim zmierzyć, i odkry­ła, że ma teraz – na tyle, na ile mogła to stwierdzić – około dwóchstóp wzrostu i przez cały czas szybko się zmniejsza. Bardzo prędko domyśliła się, że powodem jej kurczenia się jest wachlarz, który trzy­mała w ręce – puściła go w ostatniej chwili: mało brakowało, a znik­nęłaby z powierzchni ziemi.

– Niewiele brakowało! – powiedziała Alicja przestraszona swoją gwałtowną przemianą, ale bardzo zadowolona z tego, że jednak nie zniknęła. – A teraz do ogrodu! – Pobiegła najszybciej, jak umiała, w stronę maleńkich drzwiczek. Niestety, drzwi były wciąż zamknię­te, a mały złoty klucz nadal leżał na szklanym stoliku.

„Jest jeszcze gorzej, niż było – pomyślała bezradna mała dziew­czynka – bo jestem taka malutka, jak nigdy przedtem, nigdy! I mo­im zdaniem to okropne, po prostu okropne!”.

Mówiąc to, poślizgnęła się i po chwili – chlup! – zanurzyła się po szyję w słonej wodzie. Przyszło jej do głowy, że jakimś dziwnym tra­fem wpadła do morza.

– Wobec tego będę musiała wrócić pociągiem – powiedziała so­bie. (Alicja była już kiedyś nad morzem i zapewne dlatego była prze­konana, że całe angielskie wybrzeże wygląda tak samo: gdziekolwiek pojedziesz, zobaczysz rzędy kabin kąpielowych stojących tuż przy wodzie, dzieciaki grzebiące w piasku drewnianymi łopatkami, dalej stojące w szeregu domy, a za nimi – dworzec kolejowy). Szybko jed­nak zorientowała się, że to tylko morze łez, które wypłakała, kiedy miała prawie dziewięć stóp wzrostu.

– I po co tyle beczałam! – narzekała Alicja, pływając dookoła w poszukiwaniu brzegu. – Teraz, jak sądzę, zostanę za to ukarana i utonę w morzu własnych łez! To BĘDZIE niezwykłe, naprawdę niezwykłe! Choć dzisiaj wszystko jest naprawdę niezwykłe.

Właśnie wtedy usłyszała gdzieś w pobliżu plusk wody, podpły­nęła więc, żeby sprawdzić, co tam było, i początkowo wzięła to zwie­rzę za morsa albo hipopotama, kiedy przypomniała sobie jednak, ja­ka jest malutka, stwierdziła, że to tylko mysz, która wpadła do wody podobnie jak ona.

„Zastanawiam się, czy warto – spytała w myślach Alicja – zagad­nąć tę mysz? Wszystko tutaj wygląda inaczej niż w zwykłym świecie, więc jest bardzo prawdopodobne, że mysz umie mówić, tak sądzę, a zresztą nic się nie stanie, jeśli spróbuję”.

Zaczęła więc:

– O, Myszo, czy wiesz może, jak wydostać się z tej wody? Pły­wam już długo i bardzo się tym zmęczyłam, o, Myszo! – (Alicja uznała, że właśnie w ten sposób powinna zwracać się do myszy, bo choć nigdy przedtem czegoś podobnego nie robiła, pamiętała jed­nak dobrze strony z podręcznika gramatyki należącego do jej brata: „mysz – myszy – myszy – mysz – z myszą – o myszy – o myszo!”).

Mysz popatrzyła na nią z zaciekawieniem, wydawało się nawet, że mrugnęła do dziewczynki jednym ze swych małych oczu, ale nic nie powiedziała.