Jej autor, irlandzki pisarz Bram Stoker, wystawiał swego bohatera na liczne próby. Kazał mu krążyć po labiryntach, uciekać przed wampirami, grzebać w wypełnionych ziemią trumnach. 

Na pociechę Jonathan Harper mógł oglądać przez okna zamczyska światło słońca. Mnie spowijała tylko czerń. W niej zaś czaił się hrabia Dracula, gotowy w każdej chwili wbić się zębami w moją – jakby nie było – białą szyję. Do tego nagle ożyły ściany. Wybrzuszyły się pod ciężarem napierających na nie wielkich łap, o posadzki odbił się dziki skowyt, zaś szkielet stojący na czarnej dróżce zaczął niebezpiecznie się poruszać.

Pozostało mi tylko jedno. – Jestem już wystarczająco wystraszona! – jęknęłam, usiłując zachować resztki nadwątlonej godności, ściskając kurczowo główkę czosnku w kieszeni. Wampiry pojęły w mig. Drakula we własnej osobie wyskoczył z kryjówki i otulił mnie czarną peleryną. Poszliśmy w stronę światła. Światło doprowadziło nas do Tawerny pod Szkieletorem, gdzie stoliki miały kształt trumien, a fotele obicia godne NRD-owskiej knajpki dla kierowców tirów. Na czerwonym skaju wygodnie rozpierał się już pogromca wampirów, Drakula zaś zdjął gumową maskę i odetchnął.

Tak zakończył pierwszy akt nieformalnego spektaklu „Wizyta w Branie, czyli atrakcje przed wejściem do prawdziwego zamku krwawego księcia”.