Kolejne zimowe spotkania przebiegały na dyskusjach. Spłynąć – świetnie.

Ale czym? Jachtem? Nie – lepiej tratwą! Szukaliśmy w głowach opowieści o tratwach – z bali, PET-ów, rur plastikowych. Nie pamiętam już, kto wpadł na ten pomysł: beczki po oleju! To idealne rozwiązanie. Jumbo rysował kolejne projekty, a my odmierzaliśmy krokami: raz, dwa – miejsce na ster, trzy, cztery – namioty, bagaże, pięć, sześć... dziesięć. Czy aby nie za duża? Chyba w sam raz.

Rozpoczęcie rejsu zaplanowaliśmy na 14 sierpnia. Tydzień wcześniej ekipa zebrała się na przystani klubu PTTK Wodnik. Ja z córką Kasią, Lechu z synami – Benkiem, Jankiem i Maciusiem – oraz pomysłodawca i niemianowany kierownik budowy – Jumbo z córką Hanią.
Trzech ojców, pięcioro dzieci... Przed nami – ponad 400 km przygody. Za niewielką opłatą dostaliśmy pozwolenie na zajęcie strategicznego terenu w okolicy slipu. Zwoziliśmy materiały: beczki, deski, płyty wiórowe, plandeki.

Czwartego dnia zwodowaliśmy platformę tratwy. Widok był imponujący: osiem metrów długości, cztery szerokości, 32 m². Kolejne dwa dni pracy i pojawiła się konstrukcja domku, skrzynie, relingi. Siódmego dnia wszystko było gotowe. Staliśmy dumni, podziwiając nasze dzieło. I wtedy zrodziła się wątpliwość – może potrzebne jest jakieś pozwolenie, karta bezpieczeństwa? Sprawdzić nie zawadzi.

W Inspektoracie Rzecznym w Porcie Praskim zdziwienie: – Tratwą do Gdańska? Proszę złożyć plany, dokumentację budowy, przyślemy inżyniera, jednostkę zbada, certyfikat wyda... – Taaak? To my... jeszcze wpadniemy.

Zajrzeliśmy jeszcze na komisariat policji rzecznej. – Certyfikaty? Pierwsze słyszę. Kapoki, reling, silnik macie? To sternika motorowodnego na pokład i płynąć, bon voyage...