Pan chyba jest szczęśliwym człowiekiem. Dobrze myślę?

Dobrze. Nad szczęściem jednak trzeba pracować. Ono nie przychodzi samo z siebie. Są cechy, które ułatwiają jego osiągnięcie, ale ja wciąż muszę pracować, by nie wkręcać się w tematy ponure. I wszystkim polecam: darujcie sobie  oglądanie wiadomości. Wszędzie podają to samo: że źle, tragicznie... Po co tego słuchać? To naszego życia nie zmienia.

Skąd u Pana takie podejście? Z wychowania, genów? Inteligencji?

Niech mi pani nie smaruje, bo się wywrócę na starcie. Nie wiem. To tak, jakby mnie pani zapytała, dlaczego nie jestem wyższy. Albo jeszcze niższy. Tak wyszło. Wiadomo, nieszczęścia są wokół nas. My sobie siedzimy miło w lodziarni, a nad nią jeszcze niedawno mieszkał słynny ćwiartownik z Woli. Pociął kobietę piłą... Słyszała pani? Moglibyśmy i o tym porozmawiać. Tylko po co?

Pan chyba łatwo zmienia nastrój.

Łatwo, bo mną rządzą emocje. Może w sztuce to się przydaje, ale życia nie ułatwia. Jestem w takim wieku, że nawet momenty szczęścia wywołują we mnie smutek, bo mijają. Cieszę się, gdy mi się jeszcze zdarzają. Generalnie jest tak dobrze, że może być tylko gorzej.

Brzmi to jak tekst Pietrka, którego gra Pan w „Ranczu”. Żyje Pan serialem?

Zobacz także:

Jego nagrywanie trwa raptem dwa, trzy miesiace w roku. I czekamy na następne odcinki. Kręcimy tylko latem, niech pani zauważy, że nie mamy zimowej wersji. Czyli pracujemy... ile? trzydzieści dni? A później puchy, czekanie na propozycje. Zielona trawa. Jeśli jest (śmiech).

Mówi Pan, że „Ranczo” to taka epopeja narodowa. Polska się w nim przegląda?

Tak. Ten serial daje ludziom nadzieję, że są lepsi. Problemy w nim poruszane nie są drastyczne, jak w rzeczywistości. Każdy z nas je zna, ale odbiera ze śmiechem, bo autor tak sprytnie je pokazuje. Tu każdy ma szansę być lepszy. Jest tak, jak każdy by chciał, żeby było. To bajka.

Pan jest jednym z jej bohaterów.

Niedawno jacyś starsi państwo przyjechali samochodem pod mój letni dom. Zatrzymali się i zaczęli robić zdjęcia. Czy to normalne?

Zaczepiają Pana nieznajomi?

Są takie przelotne romanse z widownią, na ulicy. Zazwyczaj polegają na wymianie grzeczności. To urocze, bo pracujemy po to, by się podobało. Niedawno w sklepie podeszła do mnie jakaś pani. „Poznałam pana”, powiedziała konfidencjonalnie: „To pan kupił ten pałac, prawda?”. Zdziwiłem się: „Ja? Pałac?”. Wymieniła jakąś miejscowość. „Wszyscy mówią, że to pan go kupił, pan nie musi się przede mną ukrywać”. „Ja naprawdę nie kupiłem żadnego pałacu!”. Ona tylko pokiwała głową. „Tak, tak. Ale zdradzę panu coś: tam straszy”.

Lubi Pana. Chciała ostrzec.

Ja zacząłem tłumaczyć, że aktorzy tak dużo nie zarabiają, jak piszą różne gazetki. Owszem, są to sumy nieporównywalnie większe od średniej krajowej, ale film kręci się dwa razy do roku. W przeliczeniu na miesiąc dużo nie wychodzi. Nie są to kwoty, za które można kupić pałac!

Popularność ułatwia życie?

Gdy ludzie nie mają rozsądku, to utrudnia. Np. gdy się je na mieście. I nagle ktoś podchodzi, z całą rodziną. Łapie za ramię, że widelec nie trafia do ust, i nie puszcza. „O, zrobię sobie z panem zdjęcie”. Przecież to napad! Albo ktoś mnie szarpie z tyłu, zagląda w twarz i krzyczy: „No, Halina: mówiłem, że aktor!”.

Od 27 lat tworzy Pan udany związek z aktorką Ewą Kuryło. Jak to się udaje?

Żebym to ja wiedział! Na pewno nie warto wiązać się z kimś w nadziei, że ten ktoś się zmieni. Bo to się zdarza, ale na gorsze. No i gdy nie ma pasji, nie iskrzy od początku – nie ma co tego brać. Namiętność nie rośnie, tylko więdnie. My obydwoje się rozśmieszamy. Ale ja żonę bardziej. Bo jestem komikiem. Nieubłaganym!

Podkreśla Pan w wywiadach, że nie pije alkoholu. Skąd taka decyzja?

Po prostu zauważyłem, że alkohol zrobił straszne spustoszenie wśród tylu fajnych kolegów i koleżanek. I obraziłem się na niego. A niepicie jeszcze nikomu nie zaszkodziło, zalecam spróbować. Mnie odpręża pływanie łódką w górę rzeki, robienie czegoś w ogrodzie... Lubię działać. Ale nie na komendę, bo sylwester.

Bawi Pana „Miś”? Pańska kwestia „Straszne chamstwo się tu zjeżdża z całego świata” trafiło do obiegu.

To zdanie w scenariuszu brzmiało inaczej, nie pamiętam już jak. Reżyser pozwalał mi na różne rzeczy. To była przygoda, jedna z pierwszych. Ale moja praca nad „Misiem” trwała dzień, wyglądała niepozornie. Nie ma filmów, które kręci się z przekonaniem, że są kultowe. Dopiero po jakimś czasie widać, czy zapadły w serca.

Większą rolę zagrał Pan w kolejnym dziele Barei, w „Zmiennikach”.

Pamiętam, że nikomu nic się nie chciało. Głęboka komuna. Że ten film powstał, to cud! Dobrze wspominam Bareję, to on zwrócił na mnie uwagę. Kiedyś, gdy wracaliśmy samolotem z planu w Tajlandii, skinął na mnie palcem, bym się przysiadł. Akurat lecieliśmy nad pustynią. Powiedział: „Widzisz ją? Tak zacznie się mój następny film: piasek, widać pojedyncze ziarnka. Przemknie skorpion. Pojawi się palec, ręka, potem wyjdzie naga postać z piasku. Rozejrzy się i pójdzie przed siebie. To będziesz ty”. Ale do powstania tego filmu już nie doszło...

Podobno do Tajlandii zabrał Pan ze sobą 28 kilogramów jabłek, na handel.

Przeczytałem, że za jabłko w Bangkoku płacą dolara. Kupiłem je w osiedlowym sklepie. Byle jakie, bo był luty... Nikt ich nie chciał. Miałem jeszcze lokówkę, a pan Stanisław żelazko. Na wycieczce na Wyspach Koralowych – sam piach, palmy, morze – Bareja do mnie mówi: „Podobno jesteś obrotny. Sprzedałbyś moje żelazko?”. „Ale gdzie, komu?”. „Nie wiem, ty się na tym znasz!”. Patrzę, na plaży facet łowi kolorowe rybki, tak dla turystów. Podchodzę do niego i zaczynam zachwalać, że jak się to żelazko odwróci, to można na nim nawet smażyć. Niestety. Nie miał gniazdka.

Ale robił Pan wrażenie obrotnego.

Gdybym miał żyłkę do interesów, to podjąłbym panią w rezydencji. A nie w lodziarni, wprawdzie słynnej, bo nad nią ten nożownik...

Wyczytałam, że skończył Pan technikum obróbki skrawaniem.

Nie za bardzo przykładałem się do nauki, wolałem żartować ze wszystkich naokoło. Mam duszę komika. Od zawsze wiedziałem, że chcę być aktorem. A do tego na egzaminie do szkoły teatralnej nie było chemii ani fizyki...

Co Pan robił przez lata, zanim zabłysnął w popularnym „Ranczu”?

Tuż po szkole przez kilka lat grałem w teatrze, prawie same nudy. Miałem dobry okres na początku, ale trwał krótko, i zdecydowałem się odejść. Nie chciało mi się stać w trzecim rzędzie i patrzeć, jak koledzy kładą główne role (śmiech). Żyłem ze spektakli, różnych imprez. Ciężkie czasy były. No, ale ja jestem aktorem charakterystycznym, nie wszystko mogę zagrać.

Obraził się Pan na teatr?

Ja teatr kocham. Myślałem: może coś jest na rzeczy, że nie gram? A sam się nie obsadzę.

Teraz gra Pan w „Smaku mamrota”. Przy pełnej sali i owacjach.

Ale czy by mi się chciało na stałe wrócić do teatru? I grać poważne rzeczy, by wszyscy na sali byli zadumani...? Nie, to nie dla mnie.

A co jest dla Pana?

Komedia. Lubię, jak coś powiem i natychmiast jest efekt. Ludzie śmieją się, są szczęśliwi. Straszenie problemami? One i tak są. Niedawno odrzuciłem rolę ubeka. Ja miałbym to grać?! Ludzie kochają mnie, bo ich rozśmieszam.

Często rezygnuje Pan z ról?

Nie, bo ich nie mam! Telefon milczy. Ale jestem przekonany, że jak dostanę jakąś złą, odrzucę. Obiecuję (śmiech). Proszę to napisać: nie mam żadnej propozycji. Bo niby z jakiego powodu miałbym mieć. Że jestem dobrym komikiem?

Może Pan jest trudny? Wybrzydza.

Gdyby nie „Smak mamrota”, musiałbym brać kredyty na przeżycie. Ale dobrze mi idzie, cieszę się. Może gdybym od początku był aktorem słynnym, dziś byłbym już podziurawioną szmatą? A ja jestem z odzysku. Tak się życie ułożyło... Dzięki temu znam gorycz porażek i słodycz sukcesu. Prawdziwy smak mamrota.