Nie miał Pan dylematu, gdzie zdawać po szkole średniej?

Sławomir Orzechowski: Należę do tego szczęśliwego grona ludzi, którzy od początku wiedzieli, co będą robić w życiu. Miałem 6 lat, gdy na zakończenie przedszkola przyszło mi powiedzieć wierszyk przed publicznością. Brzmiał mniej więcej tak: „bardzo, bardzo się smucę, że tu więcej już nie wrócę”. Zaskoczyło mnie wówczas to, że wszystkie mamy się popłakały. Dokładnie wtedy coś się we mnie obudziło po raz pierwszy. Dlaczego? Co to za mechanizm? Dopiero później, uczestnicząc w szkolnych akademiach i konkursach recytatorskich, zrozumiałem, że być może chodzi o teatr, o aktorstwo. Powrócił do mnie impuls z dzieciństwa. Dodatkowo zacząłem odczuwać jeszcze bliżej nieokreśloną radość: ja mówię, oni słuchają.

Możliwość sterowania emocjami ludzi, może nawet pewna władza nad nimi?

Sławomir Orzechowski: „Sterowanie emocjami”, „władza nad innymi”– te określenia mają charakter zdecydowanie pejoratywny. Sprawa nie jest taka oczywista. Żeby uwieść publiczność, sprawić, aby słuchała, reagowała tak, jak tego oczekujesz, aktor musi mieć duże doświadczenie. Pierwsze minuty każdego spektaklu to poznawanie publiczności. Szukanie płaszczyzny porozumienia. Obserwowanie, jak reaguje. Widzowie są dla nas, a my dla nich. Publiczność przychodzi do teatru, żeby dzięki nam, aktorom, coś przeżyć, poczuć. Zainteresowanie widzów, ich śmiech, smutek, groza budują fantastyczną więź, razem prze-nosimy się na kilka godzin w inną rzeczywistość. Są oczywiście aktorzy, którzy nie zwracają uwagi na widownię i podczas każdego spektaklu grają swoje, ale ja do nich nie należę. Każdy wieczór jest nowym, niepowtarzalnym, odświętnym spotkaniem.

Rodzice nie zniechęcali Pana do aktorstwa?

Sławomir Orzechowski: W drugiej klasie podstawówki zadeklarowałem mamie, że będę aktorem. Rodzice zaakceptowali to „z dobrodziejstwem inwentarza”. I pogodnie przyglądali się moim poczynaniom. A gdy za deklaracją szły moja praca, wygrane konkursy, rodzice uwierzyli, że może być w porządku. Kiedy zdawałem do szkoły teatralnej, byli już całkowicie przekonani: robię to, co powinienem. Na studiach pracowałem w kole naukowym, czyli oprócz oczywistych zajęć grałem w wielu spektaklach. Moi przyjaciele z ogniska u Machulskich również zdawali do szkoły na Miodowej, to była naturalna kontynuacja.

Miał Pan tam swoich mistrzów zawodu?

Zobacz także:

Sławomir Orzechowski: Wielu. Niestety, większość z nich już odeszła. Kształtowali nasze poczucie estetyki, rozwijali w nas ciekawość świata. Gdybym musiał wymienić jednego z profesorów, który mnie najbardziej otworzył, najwięcej nauczył i najmocniej poparł w moim myśleniu o zawodzie, byłby to Zbigniew Zapasiewicz.

Czym jest dla Pana aktorstwo? Może to banalne pytanie...

Sławomir Orzechowski: Pytanie rzeczywiście banalne, ale trudno precyzyjnie na nie odpowiedzieć. Aktorstwo to mój zawód, sposób zarabiania pieniędzy. Lecz równocześnie dużo więcej. To rozszerzenie życiowych doświadczeń. Tylko uprawiając ten zawód, mogę być lekarzem, adwokatem, duchownym, bandytą, władcą i włóczęgą – czyli: dotykać skrajnych emocji. Bez tego nie potrafiłbym żyć.

I dużo jest Pana zawodowo. Jest Pan rozpoznawalny, przy jednoczesnej absencji w kolorowej prasie, na czerwonym dywanie...

Sławomir Orzechowski: Jestem aktorem, nie celebrytą. Oczywiście cieszą mnie nienachalne oznaki sympatii ze strony ludzi. Miło mi, gdy doceniają moją pracę. Zdarza się, że ktoś podejdzie do mnie w sklepie czy na ulicy i powie: „Bardzo podoba mi się pan w tej roli. Dziękuję”. To dużo przyjemniejsze niż zobaczenie siebie na okładce kolorowego pisma.

Takie reakcje onieśmielają? Słyszałam, że jest Pan skromnym, niezbyt wylewnym człowiekiem.

Sławomir Orzechowski: To nie jest kwestia skromności czy wylewności. Po prostu nie interesują mnie pseudoszczere wyznania i lansowanie się w mediach. To coś przyczepione na kształt raka do zdrowego zjawiska, jakim jest popularność poparta konkretną, ciężką pracą i talentem.

Zawód aktora się wypacza?

Sławomir Orzechowski: Wypacza się codzienność, w której żyjemy. Mało kogo interesuje, czy i nad jaką symfonią pracuje obecnie Penderecki. Ludzie chcą wiedzieć raczej, jak mieszka i czy nosi garnitury od Armaniego. Dominują tematy śniadaniowe. Ta niedobra tendencja oczywiście silnie obecna jest w moim środowisku. Budzimy się w tandecie i w niej usypiamy, zanurzeni w lukratywnym, nieprawdziwym świecie reklam, wszechobecnego marketingu i PR. Na tym tle teatr dzielnie się broni. Jest jednym z ostatnich bastionów, którego nie zdominowała żądza zysku za wszelką cenę.

Teatr jest dla Pana ucieczką? Tym chętniej Pan tu przychodzi, widząc, co dzieje się dokoła?

Sławomir Orzechowski: Mam szczęście pracować w Teatrze Współczesnym, od lat prowadzonym przez dyrektora Macieja Englerta – człowieka rzetelnego i mądrego, który potrafi skonstruować ciekawy repertuar. Publiczność to docenia, dlatego prawie zawsze gramy przy pełnej widowni. Spektakle, w których występuję, są o czymś: śmieszą, uczą, skłaniają do refleksji. To jest prawdziwe życie, a nie papka, którą codziennie karmią nas media.

Praca wymaga poświęceń. To czasem odbija się na życiu prywatnym, rodzinie.

Sławomir Orzechowski: Musi być zachowana higiena życia, myśli, żeby nie utknąć w jakimś kanale. Czas dla bliskich jest niezmiernie istotny. I chociaż aktorstwo to mój sposób na życie, moja rodzina nie może chyba na mnie narzekać. Są chwile, szczególnie tuż przed premierą, kiedy żyję tym zawodem 24 godziny na dobę. Są role, które jeszcze długo po opadnięciu kurtyny siedzą w mojej głowie i męczą tak, że nie sposób od razu wesoło zasiąść do kolacji. Mimo tych mozołów nie zamieniłbym tego zawodu na żaden inny.

„Grać wiarygodnie wbrew warunkom” – Pana słowa. Zagrać kobietę...

Sławomir Orzechowski: …krawężnik, kaloryfer… Bardzo proszę! Aktorzy stwarzają rzeczywistość kłamstwa. Jesteśmy oszustami, oczywiście szlachetnymi. Jest w nas potrzeba bycia kimś innym, kreowania rzeczywistości. Robimy to trochę dla siebie, trochę dla idei. Dlaczego? Niech pozostanie to tajemnicą… À propos tajemnicy: pamiętam, gdy w szkole teatralnej robiliśmy spektakl z Antonim Liberą. To były jednoaktówki Samuela Becketta: „Joe”, „Ohio Impromptu” oraz „Ostatnia taśma Krappa”. Miałem 22 lata i grałem Krappa, który był star-cem. Przedstawienie szło wiele razy. Przychodzili je obejrzeć nawet studenci z innych szkół aktorskich. Widzieli perukę, mikrospojrzenia, mikroruchy, to, co sprawia, że widzimy starość. W związku z tym nie do końca byli pewni, czy gra to młody człowiek. Pytanie wisiało w powietrzu cały czas. Zagadka utrzymywała ich w napięciu. A jeśli dodamy jeszcze do tego fakt, że w tamtych latach – czasach komuny – nie można było dostać bananów, które Krapp je, a ja wyjmowałem z szuflady specjalnie spreparowane, ponacinane i pomalowane farbą plakatową ogórki, to iluzja tego teatru była kompletna. To wtedy już był odjazd! Nasza publiczność, złakniona egzotycznych owoców, zastanawiała się, czy to są prawdziwe banany. Za każdym razem słyszałem „szu, szu, szu...” z widowni. Ogórki specyficznie pachną i chrzęszczą, więc tę jedną zagadkę widzowie dość szybko rozwiązali.

Zagra Pan na fortepianie, skrzypcach, akordeonie...

Sławomir Orzechowski: Chodziłem do szkoły muzycznej. Ale na co dzień nie muzykuję. Jeśli dziś dostałbym zadanie: zagrać jutro pierwszy koncert Czajkowskiego albo Koncert brandenburski Bacha, będę przez noc ćwiczył. I zrobię to. Nawet jeżeli nie znam sposobu klawiszowania organów, wyciągania regestrów itd. Wystarczy poznać mechanikę gry i uprawdopodobnić na tyle, żeby widzowie uwierzyli: jak on świetnie gra.

Starszy syn idzie w Pana ślady?

Sławomir Orzechowski: Wprawdzie Tomek do szkoły teatralnej się nie dostał, ale od czasu do czasu występuje w epizodach filmowych. Jest naprawdę niezły. Ma 25 lat – zobaczymy... Może właśnie tak ma wyglądać jego droga do aktorstwa. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, ponieważ moje życie zawodowe zostało wcześnie określone.

Co dla Pana jest teraz ważne?

Sławomir Orzechowski: Marzy mi się kilka tygodni urlopu i wyjazd do Nowego Jorku. Tymczasem kalendarz nie jest łaskawy: próby, nagrania, spektakle. W miesiącu gram średnio 20 przedstawień. To marzenie musi więc jeszcze poczekać na realizację. Chciałbym chociaż na kilka dni wypaść z rodziną do Paryża, Londynu, Mediolanu, odwiedzić Grecję lub malownicze norweskie fiordy.

To wykonalne, w czym problem?

Sławomir Orzechowski: Ma pani rację. Jakie to proste! Wracam do domu i bukuję bilety! A swoją drogą miałem teraz cztery dni wolnego. Pojechaliśmy nad Bałtyk. Pięknie. Słońce. Molo, deptaki, kawiarenki tylko dla nas. Zero ludzi w miejscach, gdzie normalnie panuje koszmarny ścisk. A ja zdecydowanie tłumy lubię tylko w teatrze. Totalny odjazd!

Lubi Pan przemyślane sytuacje czy działania ad hoc?

Sławomir Orzechowski: To zależy. Gdy w grę wchodzą ważne życiowe decyzje albo praca nad rolą, wtedy myślę i rozważam do bólu. To nie znaczy, że obca mi jest ułańska fantazja. Potrafię zaskoczyć najbliższych. Siebie również!