EWA BIENIEK lekarz weterynarii, na co dzień pracuje w Klinice Małych Zwierząt w Warszawie. A gdy ma chwilę wolną – ucieka w góry. Latem przemierza je pieszo lub konno, zimą zawsze przypina narty.

Dlaczego Turcja? Pojechałam tam szukać śniegu. I znalazłam mnóstwo lekkiego, delikatnego puchu. Nigdy dotąd nie widziałam takiej ilości śniegu ani w Bieszczadach, ani w gruzińskim Kaukazie, nawet w ośrodkach alpejskich. Sypał, gdy wysiadałam z samolotu na lotnisku koło Erzurum w północno-wschodniej Turcji, prószył za oknami autobusu, który wiózł mnie do miasta. Białe płatki tańczyły i wirowały, kiedy szukałam jakiegoś śladu, wskazówki, że w pobliżu jest ośrodek narciarski. Nic na to nie wskazywało! Spodziewałam się, jak w kurortach austriackich czy włoskich (lub choćby na naszych Krupówkach), mnóstwa ludzi prezentujących trendy narciarskiej mody. Tymczasem, gdy z plecakiem i nartami mijałam ubrane w burki kobiety, czułam się jak przybysz z innej planety. Odetchnęłam dopiero, gdy zobaczyłam drogowskaz Kayak Center (kayak to po turecku narty). Okazało się, że ośrodek Palandöken, położony u podnóża Gór Pontyjskich, jest oddalony o kilka kilometrów od miasta, a ja na lotnisku pomyliłam autobusy.

Gdy wreszcie dotarłam do hotelu, powitał mnie w iście bizantyjskim stylu: zaproszeniem do hammamu – prawdziwej tureckiej łaźni. Sauna połączona z seansem aromaterapii i kąpiel w wodach termalnych w cudowny sposób przywróciły mi siły. Już następnego dnia przekonałam się, że Góry Pontyjskie to wymarzone miejsce na narty: wspaniałe stoki przykrywa rewelacyjny, puszysty śnieg. Podobno leży długo, bo tutejsze zimy są długie i mroźne. Sam ośrodek położony jest na wysokości ponad 2400 m n.p.m., wyciągami (tuż obok hotelu wybudowano gondolowy i krzesełkowy) można wjechać powyżej 3000 m. Świetnie przygotowane trasy i stoki są na światowym poziomie: rok temu odbyła się tu zimowa uniwersjada, w pobliżu rozgrywano konkurencje alpejskie.

Palandöken znane jest jednak przede wszystkim ze świetnych terenów do uprawiania skitouringu, czyli zjazdów poza trasami, połączonych z wędrówką na nartach. Nie byłabym sobą, gdybym nie spróbowała tej atrakcji. Znalazłam kilku chętnych do towarzystwa, i przewodnika: sympatycznego Turka imieniem Kenan, instruktora miejscowej szkoły narciarskiej. Musicie mi uwierzyć: nie ma nic wspanialszego niż wytyczanie własnego szlaku na górskim pustkowiu, zostawianie śladów na nietkniętym śniegu. Zamiast wyciągów – spokojne wędrowanie, zamiast muzyki i hałasu na stoku – cisza gór. I cudowny zjazd granią, gdzie nikogo przed wami nie było. Jednak najpierw trzeba dostać się na górę, i to z nartami. Na szczęście w wypożyczalni dostaliśmy specjalne, lżejsze od typowo zjazdowych, z wiązaniami przygotowanymi zarówno do wędrówek, jak i zjazdów, a także buty. Pożyczyliśmy też foki przyklejane do spodu nart. Kiedyś ponoć stosowano prawdziwą foczą skórę, te współczesne to pasy z tworzywa sztucznego. Szczecina, którą są pokryte, umożliwia łatwe podchodzenie na nartach pod górę i hamuje deski, żeby się nie ześlizgiwały.

Po dobrych dwóch godzinach wspinaczki w zupełnej ciszy dotarliśmy na szczyt, który Kenan wyznaczył na początek naszej „pozatrasowej przygody”. Niebo było na wyciągnięcie ręki, intensywnie niebieskie jak kopuła bizantyjskiego namiotu. Granie i żleby w dole sprawiały wrażenie wyciętych ze srebrzystego papieru. To był moment, by odpiąć foki i ruszyć w dół. Miałam wrażenie, że płynę, grawitacja nie istnieje albo wyrosły mi skrzydła. W lekkim puchu narty sunęły i skręcały bez najmniejszego wysiłku, prowadziły mnie niemal same. Spod nich tryskały białe fontanny i pióropusze. Chciało się krzyczeć ze szczęścia i kto wie, czy nie krzyczałabym, gdyby pęd powietrza nie zatykał mi ust. Odtąd każdy dzień zaczynaliśmy wspinaczką i oszałamiającym szusem po dziewiczym śniegu.

Popołudniami zaś siadywaliśmy w knajpce w Erzurum przy szklaneczce czegoś mocniejszego: w moim wydaniu zazwyczaj była to mocna turecka herbata. Patrzyłam na miasto przychylniej niż wtedy, gdy błądziłam w nim, szukając drogi do hotelu. Dziś szare i nieco senne, kiedyś Erzurum było dumną stolicą starożytnej Armenii, miastem-fortecą strzegącym obszaru między Morzami Kaspijskim i Czarnym. Pozostało jedynie kilka pamiątek świadczących o tamtych czasach: bizantyjskie mury obronne i cytadela z V wieku. Twierdza znajduje się na wysokim wzniesieniu w centrum miasta. Trzeba tam wybrać się wieczorem, by zobaczyć Erzurum z góry, w powodzi świateł. A dalej, za miastem, ciągnący się po horyzont step, niebieskobiały od śniegu i poświaty księżyca.

Najbardziej jednak znanym, charakterystycznym zabytkiem Erzurum jest XIII-wieczna medresa, czyli szkoła koraniczna Çifte Minareli. Choć to nie meczet, aby tam wejść, musiałam nakryć głowę i zdjąć buty. Kenan przekonywał, że warto. Rzeczywiście, gdy przekroczyłam bramę, stanęłam zdumiona. Wewnątrz budynku, wydawałoby się niepozornego, krył się gigantyczny dziedziniec, otoczony dwupiętrową kolumnadą. Próbowałam objąć go spojrzeniem i zrozumiałam, dlaczego się mawia, że architektura islamu to „architektura zasłony”. Jej prawdziwy majestat i potęga są zawsze wewnątrz: na dziedzińcach, w pokojach i salach, których przypadkowy przechodzień nie może dostrzec. Spacerując po Çifte Minareli, pomyślałam, że taka właśnie jest cała Turcja. Trzeba przekroczyć bramę, zajrzeć za fasadę i dać się zaskoczyć. Wtedy można odkryć jej prawdziwe skarby. Takie jak zjawiskowe widoki ośnieżonych gór i niezapomniane wrażenia z wędrowania na nartach.

Zobacz także: