Uliczka w Konstancinie. Piękny dom w dużym, starannie utrzymanym ogrodzie. Stare sosny, dęby, krzewy posadzone przez żonę Hannę. Rozmawiamy w salonie. Meble z czasów Księstwa Warszawskiego. Bogusław Wołoszański pokazuje fragmenty nowego serialu "Tajemnica twierdzy szyfrów". Przyznaje, że jest domatorem. Nie lubi wyjeżdżać nawet na wakacje. Nie znosi hoteli, podróże go męczą. Poznał już wszystkie miejsca, w których działa się wielka historia.

Żona powiedziała mi, że chciał pan postawić w ogrodzie armatę?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Tylko przez chwilę tak pomyślałem (śmiech). Podczas jednego z moich wyjazdów zobaczyłem bardzo piękną armatę z 1906 roku. Na pewno przeszła wiele w czasie I wojny światowej. Drewniane koła już mocno przegniły. Boli mnie, kiedy piękny eksponat historyczny niszczeje. Jak zobaczy pani pięknego, strasznie zabiedzonego psa, to też chce go pani przygarnąć, odchuchać, nakarmić. Hanna Wołoszańska (która przyniosła nam herbatę i świeżo upieczoną szarlotkę): Mąż miał wiele podobnych pomysłów. Chciał tu sprowadzić czołg, jakiś pojazd opancerzony. B.W.: Zadzwonił do mnie przyjaciel. Mówi, że jest T 34, jeszcze na chodzie, do kupienia za psie pieniądze. No to zacząłem się zastanawiać (śmiech).

Prawie cały ubiegły rok spędził pan na planie serialu "Tajemnica twierdzy szyfrów". Tak bardzo pilnował pan swojego scenariusza?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Po raz pierwszy byłem też producentem. Opuściłem tylko trzy dni, kiedy miałem anginę i 40 stopni gorączki. Ingerowałem we wszystko. W dobór aktorów, a potem w każdy kadr, oświetlenie, kostiumy, niczego nie odpuszczałem. Walczyłem o niemal każdy rekwizyt. Bardzo chciałem, żeby serial poruszył widzów, był mocno osadzony w rzeczywistości.

Pamiętam, jak opowiadał pan o kłopotach z pędzlem do golenia przy "Sensacjach XX wieku".

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Mieliśmy scenę, w której Himmler się golił. Patrzę, a mamy przygotowaną zardzewiałą miseczkę, równie zardzewiałą brzytwę i mocno wyłysiały pędzel do golenia. Himmler, człowiek numer dwa w Trzeciej Rzeszy, miał się golić łysym pędzlem, do tego bez mydła! Zawsze bałem się polskiego filmu, tego że udajemy, puszczamy oko do widza i mówimy: Wiemy, że tak nie było, ale uznajmy, że tak jest.

W "Tajemnicy..." nic nie jest udawane, w żadnej scenie?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Mam taką nadzieję. Bardzo długo kręciliśmy scenę rozstrzelania przez NKWD niemieckich oficerów. Odtworzyłem ją ze zdjęć, filmów archiwalnych. Uważałem, że bardziej dramatyczna byłaby scena wieszania. Musiałem jednak z niej zrezygnować, bo w Polsce nikogo nie można powiesić pod odpowiednim kątem. Mają złe uprzęże i widać całą nienaturalność, scena zamiast być dramatyczną staje się śmieszna.

Jako młody chłopak marzył pan o fascynującej pracy, żonie przed trzydziestką i dwójce dzieci. Wszystko się udało.

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: O żonie i dzieciach to marzyłem dopiero po studiach (śmiech), o fascynującej pracy dużo wcześniej. Chciałem być marynarzem. Wyrwać się z szarej, zamkniętej Polski i wyruszyć w świat.

Zawsze osiągał pan to, co założył?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Dotychczas tak. Twardo stoję na ziemi. Miałem plany i krok po kroku je realizowałem. Oczywiście też sprzyjał mi los. Zawsze byłem bardzo odporny, bo sukces rodzi także ciosy. Zwłaszcza w Polsce. Ale nie mówię tego w kontekście moich ostatnich przeżyć.

Zobacz także:

W styczniu zarzucono panu współpracę z wywiadem. Powiedział mi pan, że nie chce już do tego wracać... 

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Wszystko wyjaśni sąd. To był ogromny cios, ale nie jestem człowiekiem, który czuje bezradność. Oskarżenia mnie ugodziły, ale nie zniszczyły. Przede wszystkim przeraziły, że w demokratycznym państwie władza może sięgnąć do metod oszczerstwa, pomówienia, kłamstwa.

Kiedy sprawa zostanie wyjaśniona?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Tego nie wiem. Mój adwokat złożył zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa do prokuratury. Bardzo chcę, żeby ludzie, którzy posunęli się do takich fałszerstw, ponieśli karę.

Problemami zawsze dzieli się pan z żoną?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Zawsze o wszystkim rozmawiamy, razem szukamy wyjścia. Zdaję sobie sprawę, że w ostatnim roku bywałem nieznośny. Na pewno napięcia, emocje przeniosłem na Hanię. Ale potrafiłem też powiedzieć: Przepraszam.

W grudniu będziecie obchodzić 30. rocznicę ślubu. Pamięta pan dzień, kiedy pierwszy raz zobaczył żonę?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Mijaliśmy się na korytarzach telewizji. Ale tak naprawdę zobaczyłem Hankę na imieninach mojej siostry, 15 czerwca 1976 roku. Pamiętam, że była sobota, przyjechałem bardzo późno z Wrocławia. Hanka otworzyła mi drzwi... Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. W telewizji zawsze miała upięte włosy, a tu piękne, rozpuszczone. Skończyły nam się papierosy, pojechaliśmy do kiosku na Dworcu Centralnym. Następny dzień spędziliśmy nad Zalewem Zegrzyńskim.

Do wszystkiego dochodziliście razem...

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Zaraz po ślubie zamieszkaliśmy w moim 27-metrowym mieszkanku Za Żelazną Bramą. Wkrótce Hanka dostała większe, bo wtedy mieszkania się dostawało, i przenieśliśmy się na Ursynów już do trzech pokoi. Teraz myślę, że wiele rzeczy robiliśmy razem po raz pierwszy. Pierwszy maluch, wyjazd za granicę, jazda na nartach w Piwnicznej....

Rzadko się rozstajecie?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Te 105 dni zdjęciowych w ubiegłym roku to było nasze pierwsze długie rozstanie od 30 lat. Potwornie nie lubię, kiedy żona wyjeżdża gdzieś z koleżankami. Wszystko mi się w domu sypie. Najbardziej brakuje mi kolacji we dwoje.

Kiedy mieszkały dzieci, był wspólny niedzielny obiad?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Hania zawsze bardzo tego pilnowała. Mówiła nam, że musimy razem usiąść przy stole, spokojnie porozmawiać. Żelazną zasadą była też rodzinna kolacja w piątek i śniadanie w sobotę. Po latach widzę, jak to procentuje. Żona ma genialny kontakt z córką. Michał jest bardziej skryty, taki stuprocentowy mężczyzna. Musimy włożyć trochę wysiłku, żeby dowiedzieć się od niego czegoś bliższego (śmiech). Teraz z Hanką każdego dnia razem siadamy do kolacji.

Pieniądze oddaje pan żonie?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: To Hanka mnie daje pieniądze. Przecież wydaje moje książki. Od zawsze zarządza naszym kontem. Zupełnie nie kontroluję rachunków, nie mam pojęcia, ile płacimy za telefon, dom.

Trochę pana rozleniwiła.

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: To prawda. Skoro nie musiałem się czymś zajmować, to chętnie na to przystałem. Hanka rozumie, że pisanie książek, praca na planie filmowym jest potwornie wyczerpująca. Muszę wejść w nastrój, utożsamić się z bohaterami. To rodzi emocje, zmęczenie psychiczne.

Ma pan swój rytuał pracy?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI:Nie potrafię myśleć przed godziną 10. Wstaję kilka minut po 8 i muszę mieć dwie godziny luzu, na śniadanie, gazetę, kawę. Czasem pracuję kilka godzin, ale bywa, że i kilkanaście.

Nie wolno wtedy do pana wejść, przerwać, o coś zapytać?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Można zapytać, ale uzyska się absolutnie bzdurną odpowiedź. Kilka dni temu słyszę przez ścianę, że Hanka rozmawia z kimś przez telefon i mówi: Ale on jest pod Stalingradem. Myślę: O kim ona mówi, kto jest pod Stalingradem? Pytam potem Hanię: O kim opowiadałaś? A ona: O tobie (śmiech).

Gdyby nie żona, pewnie nie osiągnąłby pan tak wiele?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Bez Hanki byłbym bardzo nieszczęśliwym człowiekiem. Stworzyła mi nieprawdopodobny komfort pracy, dała poczucie bezpieczeństwa, mamy do siebie bezgraniczne zaufanie.

Nie ma pan wyrzutów, że pana potrzeby były ważniejsze?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Ale to nigdy tak nie było. Broń Boże, moje potrzeby nie były ważniejsze. Oboje wiedzieliśmy, że wszystko robimy dla dobra naszej rodziny, każde na swój sposób. Rodzina zawsze była dla nas najważniejsza. Hania doskonale rozumiała, że kobieta tworzy dom, jego klimat, w większym stopniu niż mężczyzna wychowuje dzieci. Zależało nam, żeby nasze dzieciaki uczyły się języków. I Hania woziła je samochodem na lekcje kilka razy w tygodniu. Przez godzinę czekała, aż Hanusia i Michał wrócą, i razem jechali do domu. Nasza córka zna dzisiaj pięć języków.

Zawsze myśleliście o domu wielopokoleniowym?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Budowaliśmy go z myślą o naszych dzieciach, mamie Hani, moim ojcu. Ale życie zweryfikowało plany. Teściowa nie zdążyła z nami zamieszkać, mój tata spędził tu pięć ostatnich lat. Dzieci są już dorosłe. Córka mieszka w Paryżu, syn w Warszawie. Zawsze będziemy dla Hanusi i Michała takim "zespołem dalekiego wsparcia". Tak to się nazywa w języku morskim, kiedy szczególnie cenny konwój był z daleka wspierany przez silny zespół okrętów wojennych.

Historią interesował się pan od dziecka?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Urodziłem się w 1950 roku. Wtedy historia była na każdym kroku, jeszcze ciepła. Wystarczyło pójść do lasu i trafiało się na jakiś bunkier. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy pojechałem ze szkołą do Auschwitz. To był zupełnie inny obóz niż teraz, zaledwie kilka lat wcześniej wykorzystywany do największej zbrodni. Chciałem dotknąć historii, dotrzeć do miejsc, gdzie się rozgrywała.

Co dla pana jest największą sensacją XX wieku?

BOGUSŁAW WOŁOSZAŃSKI: Bez wątpienia rok 1989. Wydarzenia w Polsce, w całej Europie Środkowo-Wschodniej, potem rozpad Związku Radzieckiego. Po raz pierwszy w dziejach świata zmiana ustroju nastąpiła w sposób bezkrwawy. Mam nadzieję, że wszystko, co wtedy się działo na linii Waszyngton-Watykan-Moskwa, zostanie wyjaśnione jeszcze za naszego życia. Zakładam, że mniej więcej w 2040 roku będziemy poznawać ogromnie wiele fascynujących faktów.