Najpierw zacytuję Panią: „Wiem, że zabrzmi to banalnie, ale w życiu najbardziej cenię zdrowie, rodzinę i przyjaciół”. To aktualne?

Dorota Kolak: Brzmi coraz banalniej, ale jestem przekonana, że tak naprawdę tylko to jest istotne. Nie ukrywam oczywiście, że szczęście i spełnienie zawodowe potrafią uskrzydlić, a ich brak rzucić na dno rozpaczy. Ale cóż z sukcesów, gdyby zabrakło zdrowia.

A zdrowie trzeba mieć, jeśli się podróżuje jak Pani.

Dorota Kolak: To przyśpieszenie zaczęło się po „Radiu Romans”, kiedy zaczęłam grać w serialach w Warszawie. Podróżuję Gdańsk – Warszawa, Gdańsk – Wrocław, bo tam pracuje moje dziecko, Gdańsk – Kraków, gdzie są moi rodzice, i Gdańsk – Kalisz, gdzie pracuje mój mąż. Dzięki tym podróżom jestem w nieustającej refleksji, jaką zadziwiającą rzeczą jest czas. Wydaje mi się, że w jednym dniu przeżywam trzy, a potem dziwię się, że uciekła mi np. niedziela. Albo okazuje się, że żyję podwójnie.

Pani tata był kierownikiem technicznym w Teatrze Bagatela, mama choreografem, mąż Igor jest aktorem i dyrektorem teatru, brat męża to też aktor, podobnie teściowa, teść i siostra. Nie miała Pani chyba wyjścia, skoro od dziecka nasiąkała artystyczną atmosferą.

Dorota Kolak: To są geny. Moje prababki, siostry Siadkówny, a było ich chyba sześć, założyły u progu XX w. orkiestrę damską, bardzo modną wówczas. Grały na spacerowych statkach. Pływały m.in. w Rosji po Newie. Babcia pracowała jako taper, czyli grała do niemych filmów. Mama sadzała mnie na fortepianie, tam gdzie składa się nuty. Rodzice spędzali wieczór, tańcząc charlestona i ucząc mnie. Teatr nie był jakimś olśnieniem. To się nawarstwiało przez pokolenia. Tata, choć pracował w teatrze, nie zabierał mnie ze sobą, żebym się wychowywała za kulisami, ale mama przyprowadzała mnie na swoje zajęcia, na których uczyła tańczyć krakowiaka, poloneza, mazura.

Pani studiowała w Krakowie, Pani przyszły mąż Igor Michalski w Łodzi, a spotkaliście się w…

Zobacz także:

Dorota Kolak: … Kielcach, na Festiwalu Kultury Harcerskiej. Igor zwrócił moją uwagę, bo ma fenomenalne poczucie humoru. Ja byłam poukładana, chociaż z wiekiem, na szczęście, coraz mniej. Ale jako młoda dziewczyna byłam nadodpowiedzialna. Igor stanowi moje kompletne przeciwieństwo.

Przez wiele lat oboje graliście w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. To ojciec pana Igora was tam sprowadził.

Dorota Kolak: Sprowadził to złe słowo. My przez dwa lata usiłowaliśmy dostać się do teatru i kiedy teść został dyrektorem, zdecydował się na to szaleństwo i nas zaangażował. Nie było mu łatwo, kiedy oskarżano go o nepotyzm: że załatwił pracę rodzinie. Niektóre koleżanki mówiły o tym otwarcie w wywiadach. No, ale podjął takie ryzyko.

Czemu Teatr Wybrzeże?

Dorota Kolak: Igor o tym marzył. Ja nie, ale chciałam być z Igorem i chciałam wyjechać z Krakowa. Byłam tzw. bardzo dobrą uczennicą i bałam się, że jako aktorka pozostanę pod skrzydłami krakowskich pedagogów, którzy pracowali w tamtejszych teatrach. „Nie będę dla nich partnerką na scenie. Nie odetnę tej pępowiny”, myślałam. Czułam, że potrzebuję autonomii, by rozpocząć życie na własny rachunek, by uwierzyć w siebie.

Mąż od kilku lat dyrektoruje teatrowi w Kaliszu, Pani w Gdańsku. Daleko macie do siebie.

Dorota Kolak: Z jednej strony – jest tęsknota i ciągła telefoniczna wymiana myśli, energii, która jest nam niezwykle potrzebna, a z drugiej – tę swoją gdańską samotność polubiłam. Bo to za mało powiedzieć: „przyzwyczaiłam się”. To oznaczałoby zło konieczne. Bycie samą spożytkowuję głównie na rozmowy ze sobą. Jednocześnie cały czas jestem zajęta i ten nieustający, energetyczny kontakt z ludźmi powoduje, że chętnie w tę ciszę wskakuję. A jeśli tylko to możliwe, wyjeżdżam na Kaszuby, gdzie mogę się gapić na wysokie sosny albo na jezioro.

Nie chciała Pani przeprowadzki do Kalisza?

Dorota Kolak: Z pewnością nie! Gdybym zamieszkała w Kaliszu, to przecież nie po to, by przyglądać się, jak w teatrze grają inni, tylko żeby grać. A bycie jednocześnie „dyrektorową” i aktorką w zespole to okropne zestawienie. Ale propozycja zagrania gościnnie? Czemu nie. Granie w swoim teatrze to jak siedzenie w ciepłym kokonie, więc próba, na ile jestem silna, na ile potrafię się przebić przez inne osobowości, byłaby ciekawa. A jeśli spytałaby Pani, czy przeniosłabym się do Warszawy, to… nie wydaje mi się (śmiech). Powodów jest kilka, ale wymienię jeden. Bierze się z przesądu, może przeczucia, że gdybym się tu „zalogowała”, to przestałabym tu grywać (śmiech).

W zespole Teatru Wybrzeże jest Pani już 30 lat.

Dorota Kolak: Z całą pewnością to mój teatr. Grałam dużo i różne role. Spotkałam zespół, który – co nie zawsze się zdarza – mimo różnic, także światopoglądowych, (trudne lata 80.), potrafił pracować z dobrą energią, zapominając o podziałach. Spotkałam reżyserów, którzy nie wpakowali mnie do jednej szuflady i nie zamknęli na zawsze. Zespół ten ma fantastyczną cechę: mimo różnych animozji – bo przecież nie wszyscy się lubimy – potrafimy razem pracować w dobrej energii.

Pani bohaterki to osoby nawet apodyktyczne, o mocnym charakterze…

Dorota Kolak: Lubię takie role. Niejednoznaczne, czasem kontrowersyjne. To mnie bardzo cieszy, bo w szkole teatralnej byłam postrzegana jako dziewczyna grzeczna i ułożona. Niewychodząca poza kanony. I nagle, gdy szkołę skończyłam, okazało się, że jestem obsadzana w „niegrzecznych rolach”. I to było absolutnie cudowne. Tak jest do dziś.

Nie boi się Pani ryzyka. W spektaklu „Słodki ptak młodości” jest Pani na scenie w półnegliżu.

Dorota Kolak: Z reżyserem uznaliśmy, że to potrzebne, by pokazać stan, w jakim się znajduje moja bohaterka. Dno upadku, kiedy wstyd nie ma już żadnego znaczenia.

Długo Pani „nosi” role ze sobą?

Dorota Kolak: Nie, pracuję dosyć intensywnie i szybko nadchodzi moment, gdy wydarza się pewien rodzaj „olśnienia” i rodzi mi się konstrukcja roli.

Pani grywa matki, choć gdy zobaczyłam dziś, jak idzie Pani na obcasach, w zwiewnej sukience, z energią i błyskiem w oku, twierdzę, że byłaby Pani świetną amantką.

Dorota Kolak: W teatrze gram matki, ale nieobliczalne i pełne pasji. A w filmie? Dojrzałe matki nie są przez reżyserów pożądane. A szkoda. Opowieści kobiet, z walizkami doświadczeń, z lękami, pragnieniami, ale i chęcią ryzyka jeszcze… Czekam na takie role. Czuję, że ten mój anioł teatralny ciągle się mną opiekuje. Umościł się w Gdańsku i nie mogę go zostawić. Myślę, że on nie przyleci za mną do Warszawy. Jest gdańszczaninem. Zagnieździł się na Wybrzeżu i daje mi pełnowymiarowe role, jak w sztuce „Na początku był dom”. A w fabule? Jeszcze mnie nie znalazł.

Sądzę, że poczynił już pierwszy krok. Za drugoplanową rolę kobiecą w „Jestem twój”, w zasadzie debiut na dużym ekranie, otrzymała Pani nagrodę na festiwalu w Gdyni w 2009 r. To Pani poprosiła swoją agentkę, by zgłosiła Panią na casting?

Dorota Kolak: Tak. Ja po prostu tę rolę usłyszałam, usłyszałam, jak „moja” matka będzie mówić. Nie miałam żadnego wzoru. To postać, którą zbudowałam na buncie i niezgodzie kobiety na świat i swój los: „Dlaczego mnie to spotkało?”. Wszystko inne to konsekwencje: ona nie zgadza się i kopie, kopie, kopie wszystkich dookoła. Skończyłam niedawno zdjęcia u Maćka Pieprzycy do „Chce się żyć” i znowu czekam na coś ciekawego. Proszę trzymać za mnie kciuki w tej sprawie.

Czy ma Pani coś z Ireny z „Przepisu na życie”?

Dorota Kolak: Stawianie do pionu swego dziecka. Sądzę, że Irena ma ogromny obszar wolności, brawury i ryzyka. Czy ja też? Nie wydaje mi się, i z tym większą rozkoszą zatapiam się w rolę.

Ta grzeczna krakowska dziewczyna wciąż w Pani jest!

Dorota Kolak: Bez cudów, nie jesteśmy w stanie zmienić się całkowicie. Poza tym z czasem, nie ukrywam, polubiłam ją. Bo dawniej strasznie się jej wstydziłam: tego, że jestem taka ugrzeczniona, dobrze wychowana, a dobre wychowanie postrzegam jako nierobienie przykrości i krzywdy innym ludziom. Tak się przynajmniej staram. Po prostu pewnego dnia pomyślam: „Co w tym złego, że nie chcę kogoś obrazić, wbić w ziemię”, i otoczyłam tę moją cechę opieką.

W „Seksie dla opornych”, spektaklu, w którym gra Pani z Mirkiem Baką, para z 30-letnim stażem wyjeżdża, by ożywić swój związek.

Dorota Kolak: Miałam przy tym spektaklu wiele przemyśleń prywatnych, bo choć to banalna historia, głupia nie jest. Czujemy to, kiedy padają pewne kwestie, gramy określone sekwencje. Wtedy wśród widzów po rozbawieniu nagle zapada cisza. Niektóre panie wyjmują chusteczki, a ostatnio jakiś pan wstał i stwierdził: „No, to trzeba będzie się zastanowić, jak żyć”. Gramy rodzaj lekcji psychoterapeutycznej dla małżeństw.

Nieprzewidywalność, przygoda – to największe zalety pracy aktora?

Dorota Kolak: Tu nie ma nigdy zaspokojenia, jest wieczne pragnienie, wieczne poprawianie. Ale uczucie stałej niedoskonałości męczy. Jesteśmy ciągle w drodze. Ona zakręca, wydaje się, że się skończyła, i nagle za zakrętem jest coś nowego. W tym zawodzie nic nie jest pewne. Proszę mi wierzyć, widziałam wiele upadków z wysokiego konia… Aktorstwo jest jak płynięcie Titanikiem: trzeba mieć i zdrowie, i szczęście. Gdy grałam w „Matce” Witkacego, poczułam, że to rola o mnie. O moim myśleniu, kiedy się będę starzeć. Co będzie ze mną, z pracą? Czy potrafię znaleźć sobie inne miejsce? To zawód, który wymaga fizycznej siły.

Zatem jaki jest plan B, Pani Doroto?

Dorota Kolak: Od paru lat mówię sobie: w tym roku jeszcze pogram, w przyszłym – już nie. W gruncie rzeczy pomysłem numer dwa na życie były moje przygody pedagogiczne. Dlatego zrobiłam doktorat na uczelni. Dotyczył przedstawień operowych „La serva padrona” w wersji ze studentami i aktorami zawodowymi w Operze Bałtyckiej. Grupa studentów, którą skończyłam prowadzić w tym roku, była fantastyczna. Życzę im powodzenia.

Jakim jest Pani nauczycielem?

Dorota Kolak: Na pewno nie takim fajnym, sympatycznym. Studenci mówią czasem, że się mnie boją. Fakt, jestem bardzo wymagająca. Ale i skuteczna. Najbardziej lubię, gdy widzę, jak z człowieka wstydzącego się wszystkiego, pozamykanego, w którym ja coś tylko przeczuwam, zaczyna „wyciekać” jakaś prawda. A potem z roku na rok on coraz bardziej świadomie mówi o sobie, świecie, używa swego ciała, energii i sprawia mu to przyjemność.

A czy swojej córce Katarzynie, aktorce, także daje Pani zawodowe rady, śledzi Pani jej karierę?

Dorota Kolak: Właśnie nie i ona ma o to żal do mnie. Dopiero jadę do Wrocławia zobaczyć jej ostatnią rolę u Agaty Dudy-Gracz. Kasia jest jak ja: Bliźniak złożony z dwóch skrzydeł. Pyta mnie o zdanie, ale jeśli ono się jej nie spodoba, wpada w szał (śmiech). Ma w sobie bardzo duży obszar wolności. Najbardziej chciałaby, bym ją pochwaliła i… dała jej spokój (śmiech).